Co sprawia, że poeta, literaturoznawca i krytyk zaczyna pisać prozę? W dodatku prozę tak dojrzałą i nieoczywistą… „Imigranci wracają do domu” to więcej niż epicka historia – to zarazem opowieść, przypowieść i spowiedź.


Imigranci wracają do domuBohater, Karol Tracz, to „człowiek naszych czasów”, anonimowy obywatel Zjednoczonej Europy. Wyemigrował z Polski po stanie wojennym i przez długie lata wiódł w Niemczech życie przeciętnego przedstawiciela klasy średniej.

Wylew i częściowy zanik pamięci obracają w gruzy dotychczasowe życie Tracza, a jego przekonanie, jakoby nasz dom był tam, gdzie żyjemy, pracujemy i zarabiamy na chleb okazuje się fałszywe. Proces rehabilitacji uruchomi wspomnienia zepchnięte w podświadomość i pomoże mu odkryć na nowo siebie.

Pytanie o to, kim jestem, staje się podstawą gruntownej przemiany duchowej bohatera i źródłem realnej odmiany jego losu…

Wojciech Feliks Kudyba (ur. 18 września 1965 w Tomaszowie Lubelskim) – polski poeta, krytyk, historyk literatury.

Wojciech Kudyba
Imigranci wracają do domu
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 8 czerwca 2018
 
 

Imigranci wracają do domu


I

– Najpierw zamknę okno. Poczekam, aż pociąg ruszy i do przedziału wpadnie wiatr. Wagon będzie się rozpędzał, zakołysze na rozjazdach, zacznie trzepotać firanka. Wtedy podniosę się ostrożnie, może nawet przytrzymam się ściany przy lustrze, w którym odbijają się teraz perony. Za szybą przesunie się nazwa miasta. Z wysiłkiem dopchnę okno, Pani wtedy popatrzy, a ja mruknę, że tak zaczyna się życie, albo powiem coś równie dziwacznego. Na przykład: „Czasami droga staje się rozmową” albo: „Dom jest zawsze gdzie indziej”. Ponieważ w przedziale nie ma nikogo, uniesie Pani brwi i będzie musiało paść pytanie, bez którego nie może się udać żadna podróż, zwłaszcza podróż nocnym pociągiem z Poznania do Krakowa przez Leszno, Rawicz, Wrocław, Opole, Katowice.
– Tak Pan myśli?
– Taki będzie początek. Nie musi Pani nic mówić. Ja też nie będę mówił, że już widziałem Panią wcześniej i że ma Pani ze sobą bilet do Krakowa. Nie powiem ani słowa o tym, że stała Pani przy rozkładzie jazdy, w szarym płaszczu, z różową apaszką, a obok były podróżne walizki z niemieckimi napisami, wielkie kufry, w których mieści się całe życie. Nie musi Pani nic mówić. Ja też nie powiem, że patrzyłem, jak Pani płakała. Stałem i patrzyłem, chociaż powinienem podejść, a potem było już za późno.
– Pan mnie sobie wymyślił…
– Nie, wcale nie. Widziałem wyraźnie: rozmawiali z Panią ci dwaj młodzi. Zapakowali wszystko na wózek i skręciliście do wyjścia na perony… Czasem tak właśnie mam. Nagle nie mogę zrobić ani kroku, jakby ruch fizyczny zamieniał się we mnie w jakiś inny – umysłowy czy wewnętrzny – jakby coś się we mnie przełączało. Już nieraz przyłapałem się na tym, że tak się dzieje. Inni też zresztą mnie na tym przyłapywali. Raz nawet pomyślałem, że może tak nieruchomieję ze strachu, bo tyle głupich rzeczy robi się w życiu ze strachu, więc może i to. Może zatrzymuję się właśnie dlatego, że się boję. I nieraz też zastanawiam się, czym ten strach właściwie jest, gdy przystaję, bo boję się, że ucieknie mi jakaś ważna myśl. One nie są przecież takie częste. Mija dzień za dniem i nie pojawia się żadna, i czasem może nawet w ten sposób komuś upłynąć całe życie…
– Pan jest smutny?
– Nie. Ja nie. Ale myśl tak. Myśl o tym, że wszystkie dworce na świecie są puste. Puste od ludzi, którzy przez nie przechodzą. Od tych, którzy się nie zatrzymują, z niczym nie wiążą. Od tych, którzy wciąż jeżdżą, jakby przed czymś uciekali. Od ludzi, którzy wciąż podróżują, jakby nie mogli wrócić. Nie myśli się o nich, że wychodzą na perony i znikają bez śladu, jakby w tym miejscu nigdy nie byli – a przecież człowiek musi gdzieś być, gdzieś się zatrzymywać, z czymś się związać. Nie myśli się, że stoją z bagażami lub bez, że boją się samotności i to przed nią najbardziej uciekają, choć może nie mają dokąd. I nie pamięta się, że niektórzy kryją w głębi siebie łzy, bo wiedzą, że wyjeżdżają nie po to, by stać się kimś, ale odwrotnie. Wyjeżdżają tak, jak i ja kiedyś wyjeżdżałem – po to, żeby stać się nikim.
– Ale przecież Pan wraca…
– Sam nie wiem… Stałem i patrzyłem, jak Pani płacze. I nawet Pani na swój sposób zazdrościłem, bo w płaczu zawsze jest o nas więcej niż w słowach, a ten, kto płacze, za każdym razem wraca do świata, jakby łzy pokazywały mu prawdę. Czy zgodziłaby się Pani, że to płacz nas prowadzi, a nie słowa? Że to on odsłania nas sobie lub innym? Dlatego właśnie nie potrafię płakać – właśnie dlatego, że zapomniałem, kim jestem. A przecież to przede wszystkim powinienem wiedzieć, po to jadę…
– Nie płakałam. Po prostu coś mi wpadło do oka. To Pan płakał. Stał Pan pod kioskiem z gazetami, pomyślałam – jak to jest, że ktoś tak płacze: nie na zewnątrz, ale w środku. Stał Pan wyprostowany, obcy, myślał Pan, że takich rzeczy nie widać. Może zresztą słusznie. Oczami się nie zobaczy, ale oczy to nie wszystko. Nie wiem, czemu mi ostatnio łzawią. Kupiłam krople, ale nie pomogły.
– Niech Pani zaparzy sobie świetlik. Można kupić w saszetkach. Po zaparzeniu trzeba trochę wystudzić, potem położyć na oczy. Na różne rzeczy pomaga, więc może na łzawienie też. A na łzy w środku nic nie pomaga. Gdzieś się jedzie, gdzieś się zostaje, a one ciągle tam są, jak zadra…
– Nie wiem. Stałam i słuchałam. Pan tak dziwnie mówi. Pytał Pan kogoś o peron. Zastanawiałam się, o czym Pan myśli. Powiedziałam sobie: „On ma w sobie taki smutek, jakby stracił cały świat”. Teraz to Panu mogę powiedzieć. Nie wiem, skąd to mi przyszło. Walczyłam, nie chciałam tej myśli, a ona była natrętna. Pan stał taki wyprostowany, jakby sztywny, więc muszę to powiedzieć. Nagle pomyślałam: „On wygląda tak, jakby umarł”.
– Naprawdę tak Pani pomyślała?
– Tak. Chyba tak… Pana to ucieszyło?
– Nie… Chociaż właściwie tak. Że to jednak widać. A skoro widać, to mogę o tym mówić. Nareszcie mogę komuś powiedzieć, że umarłem i że to wcale nie było takie trudne. Po prostu był wieczór. Po lewej stała stara, wysoka lampa z dużym abażurem, na którym był jakiś wzór. Po prawej mały stolik, coś na nim leżało i na pewno zaraz obok telefon, a naprzeciwko stał na czymś telewizor, ale właśnie nie wiem na czym. Fotel za to pamiętam bardzo dobrze, taki wiekowy, jednocześnie smukły i wygodny. I pamiętam też, że to było jesienią. Zwykły wieczór, oglądałem dziennik. Coś musiało się stać. Pamiętam, że bolała mnie głowa i że chciałem zadzwonić. Nawet chyba wybrałem numer, ale nie pamiętam jaki. Tylko to, że się zdenerwowałem, bo tam, gdzie dzwoniłem, nic nie zrozumieli, chociaż starałem się mówić coraz wyraźniej i coraz wolniej. Zapamiętałem to bardzo dobrze: mówiłem tak wolno, że może nawet nie dokończyłem tego, co miałem powiedzieć – to znaczy tego, gdzie mieszkam i gdzie ma przyjechać karetka. Tak wolno, że może nawet powiedziałem coś zupełnie innego niż adres. Najbardziej zaś pamiętam to, jak w środku rośnie strach i jak nagle mija, bo ciało ma swoją własną pamięć – inną niż dusza. Dusza może myśleć, że nie umarła, ale ciało nigdy takich rzeczy nie zapomni.
– Kiedy to było?
– Dokładnie nie wiem. Mniej więcej dwa lata temu, ale widzę to tak, jakby to było dzisiaj. W parku kładła się mgła. Duży, kudłaty pies biegł wzdłuż alejki, płosząc gołębie przy śmietnikach. Wzdłuż ulicy ludzie zamykali sklepy. Przed bramą strażnik prostował się jak struna, przez chwilę stał przed kimś na baczność, jakby zdawał raport. Ordynator Oddziału Neurologicznego, doktor Jürgen Krieger, szedł tak, jakby go nie słuchał. Starszy konserwator Klaus Padberg zagrabił resztkę liści, postawił taczki przy ścianie i patrzył, jak Peter Bruck ciągnie za sobą łóżko na kółkach okryte białym prześcieradłem.
– Ilu masz dzisiaj?
– Ino dwoje! – Peter zatrzymał się przed drzwiami prosektorium, poprawił prześcieradło, siąkając nosem, zaczął wciągać łóżko po schodach. Właśnie wtedy karetka, która jechała do mnie, przemknęła przez aleję i zniknęła w mieście.
To było dwa lata temu, sam początek listopada – może trzeci, może czwarty – próbowałem nawet sprawdzić datę, ale się gubię. Mogły sypać się liście po pierwszym mrozie. Wieczorem ludzie mogli spotykać się na cmentarzu, mogli widzieć, jak Peter Bruck zapala na grobie swojego ojca nowe znicze. Ja też mogłem wtedy iść aleją, patrzeć na ciemność i ogień, myśleć nie wiadomo o czym, ale stało się coś takiego, co do dziś mnie dziwi, bo nawet nie śmierć, tylko niezauważalność. Mnie już nie było, a świat był tak samo cały, jak wcześniej.
– Niech Pan nie kończy… Coś o tym wiem… Szłam ulicą, wiedziałam już, że to, co było między mną a nim, właśnie się kończy. Może zresztą nie szłam, tylko stałam. Ogrody przygotowywały się do zimy, pod niskim, ciemnym niebem ludzie robili zakupy, na mostach stały rzędy samochodów – jakby to, czy żyję, czy umarłam, było wyłącznie moją prywatną sprawą. Na powierzchni życia nie było żadnej rysy, chociaż byłam gdzie indziej…
– Właśnie: „gdzie indziej”. Nie wiadomo, jak o tym mówić. Może, jakby od razu wróciły mi wszystkie słowa, to bym umiał, ale w pierwszych miesiącach wróciło tylko kilkanaście. A kiedy miałem gorszy dzień, to nawet mniej. Bywało i tak, że jak się zdenerwowałem, to w ogóle tylko kilka polskich, a z niemieckich: ja, nein, raus i Hände hoch. Rozumiałem dużo, ale to miejsce, przez które wychodzą słowa, stało się we mnie jakby węższe. Czasem tak wąskie, że przeciskało się tylko kilka z nich. A przecież z papierów wynika, że mieszkałem tam od osiemdziesiątego siódmego. Opowie mi Pani o swoim „gdzie indziej”?
– Nie, raczej nie. Nie umiem opowiadać… A na pewno nie tak jak Pan – z niemieckim akcentem… To zwykła historia. Może się kochali, może jej się tylko zdawało. Dni były coraz krótsze, drzewa nuciły ciemne melodie listopada. Wyjechał, jakby przed czymś uciekał – może przed Polską, może przed samym sobą, może przede mną? Szłam ulicą, wiedziałam, że to koniec. Jakby zniknął cały świat. Mogłam nie wrócić tej nocy do domu, ale wróciłam. Ojciec jeszcze żył, zrobił herbatę. Przebrałam się i poszłam do drewutni rąbać drewno. Nic nie mówił. Zawsze tam chodziłam, jak coś mnie gryzło. To zwykła historia… On podobno zrobił karierę, a ja po wielu latach znalazłam jego profil na portalu. Sama nie wiedziałam, kogo właściwie chcę znaleźć – jego czy samą siebie…
– Napije się Pani herbaty?
– Nie.
– Ja bym powiedział, że siebie. Tak naprawdę na tym chyba polega życie: że człowiek znajduje innych po to, żeby mógł znaleźć siebie. Tego właśnie nie umiem. I przez wiele lat nawet o tym nie wiedziałem. Skąd mogłem wiedzieć, że mówię z obcym akcentem? Nie pamiętam nawet, czy w tym czasie przyjeżdżałem do Polski. Niech Pani pomyśli: tyle lat w korporacji reklamowej, w szaleńczym rytmie, w pogoni za jakąś karierą… Musiałem chodzić do restauracji, na wystawy i wernisaże. Gdzieś wyjeżdżałem, rozmawiałem z ludźmi, a oni ze mną i na pewno nigdy nie mówili do mnie: Hände hoch…
– Coś jednak musieli mówić…
– Nie wiem. Wielu rzeczy teraz nie wiem. Może przez te wszystkie lata tylko zdawało mi się, że oni mówią i że ja mówię, a tak naprawdę jedynie poruszaliśmy ustami? Może wydawało mi się, że dookoła mnie są Niemcy, a była tylko pustka? Może dlatego nic nie wiem, że nagle znalazłem się gdzie indziej i patrzyłem na siebie jakby z boku, a czasem z góry, z sufitu, z chmur, nie wiadomo skąd? Oni wszyscy myśleli, że nie widzę, ale widziałem ich bardzo dobrze. Bardzo dobrze słyszałem, jak jeden dzwoni na transplantologię, a potem mówi: „Przecież nie będziemy wieźli trupa”. Dobrze też widziałem, że drugi był wyższy, na szyi miał stetoskop i to on zbadał ciśnienie, dał mi zaraz zastrzyk i powiedział:
„Nie gadaj, tylko bierz się do roboty, przecież to człowiek!”. Więc może nawet chciałem mu podziękować, kiedy mnie biegiem nieśli po schodach i pakowali do karetki. Może chciałem dać mu jakiś znak, ale było tak, jakbym sam się od siebie oderwał. Mogłem tylko patrzeć, jak mnie tak niosą, bo nie miałem nad sobą żadnej władzy. Nawet takiej, żeby podnieść kącik ust; nawet takiej, żeby się uśmiechnąć albo poruszyć powieką.
– Mijały miesiące i na portalu nie było żadnych jego nowych wpisów. Byłam pewna, że coś mu się stało. Skąd mogłam wiedzieć co? Z nikim o tym nie rozmawiałam, bo co niby miałam powiedzieć. Że o nim nie zapomniałam? Że mam złe przeczucia?
– Pani mnie nie słucha…
– Przepraszam. Trochę się zamyśliłam. Kiedy Pan tak mówił o pustce, to pomyślałam, że to było po świętach, brat zadzwonił, że w Nowym Jorku szaleje śnieżyca, a ja w swoim nowym mieszkaniu w Tarnowie musiałam rozebrać choinkę, zmieść igły, wynieść drzewko na śmietnik. Że to wtedy można było to zobaczyć: że jadę, żeby go szukać. Że to jest możliwe… Pan się zdziwi, ale mimo tych myśli wyraźnie widziałam, że Pana niosą i że jest Pan sparaliżowany…
– Tego nie powiedziałem…
– Ale o tym Pan mówił… I jeszcze o karetce.
– No właśnie. Mówiłem o karetce: że byłem jednocześnie w środku i poza nią. Widziałem ją przecież także z zewnątrz – że jedzie szybko wzdłuż parku, a jej niebieskie światła rozmazują się na mokrym asfalcie, wirują w barwnym kalejdoskopie jak wtedy, kiedy w dzieciństwie patrzyliśmy przymrużonymi oczami na choinkę, bo było rano i jeszcze nie chciało się ich całkiem otwierać. Tak to trochę zresztą się odbywało – jakby w półśnie – bo ja płynąłem nad nimi i było mi z tym dobrze, a oni się uwijali nad moim ciałem. Jeden zaraz obłożył mi głowę woreczkami z pokruszonym lodem, drugi zginał mi nogi i ręce, jakby coś sprawdzał, a obaj krzyczeli na tego, co prowadził, żeby przyciszył.
– Przyciszył? Wieźli umierającego i słuchali listy przebojów?! I co jeszcze? Zamawiali pizzę przez telefon?
– Przepraszam, chyba właśnie to powinienem Pani powiedzieć od razu. Teraz łatwo znajdzie Pani datę. Chodzi o to, że w radiu był mecz i ten, co prowadził, wyprzedzał wszystkich, a radio puścił dość głośno. Wiadomo było, kto do kogo podaje, kto strzela i to, że grali zaciekle. Zdaje mi się, że Borussia z Bayernem, a głos spikera był jak ochrypły wiatr i ten, co mi trzymał woreczki z lodem na głowie, tak to przeżywał, że przy każdej akcji przyciskał mocniej. Dobrze tego teraz nie widzę, ale zdaje mi się, że kiedy wjechaliśmy w bramę szpitala, a sygnał karetki urwał się tak gwałtownie, że aż powietrze dookoła zapulsowało, to ktoś strzelił gola, bo ten, który kierował, krzyknął: „Jest! Jest!” – i już biegli przez korytarze do wielkiej zielonej sali, żeby podpiąć mnie do tych wszystkich kabelków, rurek, i tak leżałem podpięty, i patrzyłem, jak wychodzą i jak mówią coś do pielęgniarek, ale nie słyszałem co. Dopiero po chwili się domyśliłem, że może to, żeby mnie umyły. Bo wydaje mi się, że od tego wszystkiego, od tej nagłej śmierci zacząłem śmierdzieć; tak strasznie śmierdzieć, jakbym już od paru dni leżał w grobie albo zrobił pod siebie, a sala była duża i czysta, na parapetach miała piękne kwiaty, na ścianach wisiały krajobrazy i zrobiło się nieprzyjemnie.
– Po co mi Pan to wszystko mówi?

 
Wesprzyj nas