Dorota Warakomska w książce “Co się stanie z Ameryką?” pokazuje Amerykę oczami zwykłych ludzi. Co dziś jest ważne dla Amerykanek i Amerykanów? Za czym tęsknią? Czego chcą?


Co się stanie z Ameryką?Starcie Donalda Trumpa i Hillary Clinton ujawniło wszystkie lęki i słabości Ameryki, które i dziś dzielą społeczeństwo.

Jak to się stało, że na multimilionera i gwiazdora show-biznesu, znanego z dość lekceważącego stosunku do kobiet, oskarżanego o seksizm, rasizm i ksenofobię, zagłosowała większość białych kobiet?

Dlaczego doskonale przygotowana do objęcia prezydentury, kompetentna, obyta w świecie polityczka nie zdołała wytłumaczyć się ze swoich powiązań z biznesem, odeprzeć oskarżeń o kłamstwa ani ocieplić wizerunku?

Dorota Warakomska pokonała tysiące kilometrów i odwiedziła dwadzieścia stanów, zgłębiając rozczarowanie jednych Amerykanów, nadzieję drugich, tęsknotę trzecich, niezdecydowanie innych. Pokazuje Amerykę oczami zwykłych ludzi. Co dziś jest ważne dla Amerykanek i Amerykanów? Za czym tęsknią? Czego chcą?

I co się stanie z Ameryką?

***

To, co my w Europie uważamy za Amerykę, to tak naprawdę Nowy Jork i Los Angeles. Gdyby mieszkańcy tych miast przesądzali o wynikach wyborów, to ani George W. Bush, ani Donald Trump nigdy nie zamieszkaliby w Białym Domu. Żeby zrozumieć dlaczego tak się stało, trzeba poznać Amerykę małych miasteczek i pustoszejących miast. Dorota Warakomska poznała i opisała je doskonale. Ta książka to klucz do zrozumienia Ameryki, a co za tym idzie – świata.
Piotr Kraśko

Autorka zna Amerykę od podszewki. Podczas wyborów nie śledziła doniesień mediów, lecz pytała i słuchała zwykłych obywateli. Ameryka, która wybrała na swojego prezydenta Donalda Trumpa, pokazuje się w tej książce w całej złożoności. Co doprowadziło do zwycięstwa miliardera? Gdzie rozpocznie się jego klęska? Czy zainicjuje ją nowe pokolenie amerykańskich kobiet?
Agnieszka Holland

Dorota Warakomska – dziennikarka, wieloletnia korespondentka TVP w USA. Aktywnie działa na rzecz praw kobiet.

Dorota Warakomska
Co się stanie z Ameryką?
Wydawnictwo Pascal
Premiera: 6 czerwca 2018
 
 

Co się stanie z Ameryką?


Wstęp

Jak to się zaczęło

Nigdy tego nie ukrywałam – jesienią 2016 roku jechałam do USA, by być naocznym świadkiem historycznego momentu, w którym na czele jedynego supermocarstwa po raz pierwszy staje kobieta wybrana na urząd prezydenta. Wszystko na to wskazywało: sondaże – czyli potencjalne poparcie w społeczeństwie; wsparcie partii – Partia Demokratyczna, mimo podziałów, murem stanęła za Hillary Clinton, gdy została oficjalną kandydatką, zaś czołowi politycy republikańscy odcinali się od Donalda Trumpa; wielki aparat kampanii i machina wyborcza – setki tysięcy wolontariuszy i zawodowych pracowników kampanii, gwiazdy muzyki i kina oraz miliony dolarów od sponsorów na rzecz Clinton, podczas gdy Trump przeznaczył stosunkowo małe pieniądze na kampanię, prowadząc ją osobiście, poprzez rzeczniczkę, w stacji FOX News i w mediach społecznościowych; kompetencje i przygotowanie kandydatów – Hillary spędziła osiem lat w Białym Domu jako Pierwsza Dama i doradczyni prezydenta, sześć w Senacie, cztery podróżując po świecie jako sekretarz stanu, Donald – miliarder, biznesmen i gwiazda show-biznesu, nie miał żadnego doświadczenia dyplomatycznego, administracyjnego czy politycznego.
No i wreszcie argument z kategorii historyczno-rozsądkowej – przecież najpierw prawo głosu zdobyli w Stanach Zjednoczonych czarni mężczyźni (15. poprawka do konstytucji, która weszła w życie w 1870 roku), dopiero potem kobiety (19. poprawka do konstytucji, obowiązująca od 1920 roku). Oczywiście wiem, jest to duże uproszczenie, bowiem kolorowym mężczyznom utrudniano udział w wyborach przez wiele lat i na dobrą sprawę pełnię swoich praw mogli egzekwować dopiero po zniesieniu segregacji rasowej. Ale chodzi mi tu o sposób myślenia białych mężczyzn, którzy byli i, jak się okazało, wciąż są kategorią decydującą – łatwiej pokonać rasizm niż seksizm. Skoro był Obama, to może być Clinton. Jaka inna kobieta dałaby radę? I wreszcie miało się to stać. Ameryka miała pokazać, że dojrzała do tego, by kobieta nią rządziła.
Nie tylko jako dziennikarka, ale także jako osoba działająca na rzecz kobiet i równouprawnienia w Polsce obserwowałam prezydenturę Baracka Obamy i później kampanię Hillary Clinton. Przekonana, że już czas, by Ameryką rządziła kobieta, czytałam artykuły w „The Washington Post”, „The New York Times” i „Los Angeles Times”, utwierdzając się w punkcie widzenia mieszkańców wielkich miast wschodniego i zachodniego wybrzeża Ameryki. Jednak wieloletnie doświadczenia, także te z podróży po Drodze 66, podpowiadały mi, że to nie jest jedyna prawda, bo Ameryka w gruncie rzeczy jest konserwatywna. Te wątpliwości kazały mi ruszyć poza obwodnicę, jak to się w amerykańskiej stolicy mówi outside the beltway, żeby poczuć, czym naprawdę żyją ludzie, jakie mają problemy i co myślą – o kandydatach, o wyborach, o Ameryce i przyszłości.
Spędziłam wiele lat w USA, pracując jako korespondentka telewizji, wracając do tego kraju prywatnie, jeżdżąc po legendarnej Drodze 66, zbierając materiały do książki. Dla mnie Ameryka zawsze była miejscem, gdzie każdy może spełnić swój sen, gdzie umiejętności i kompetencje zawsze się obronią, gdzie jeśli ktoś jest w czymś naprawdę dobry, to się przebije. Była też zawsze krajem, w którym ludzie szanują się nawzajem i pozostawiają dla siebie przestrzeń, zgodnie z zasadą „Żyj i pozwól żyć innym”. I w pełnym zrozumieniu była demokracją, która wcale nie jest „wolnoamerykanką”, ale prawdziwą wolą większości. Krytykowaną przez wielu regułę politycznej poprawności uznawałam za synonim dojrzałości społeczeństwa. I podczas moich przed- i powyborczych podróży po USA w 2016 i 2017 roku przecierałam oczy ze zdumienia – to nie była ta sama Ameryka, którą znałam sprzed zaledwie kilku lat.
Obawy, by nie urazić kogoś swoimi słowami, zastąpiono brutalną prawdą, prawdę – kłamstwem podawanym w zależności od potrzeb. Miejsce wszechobecnej uprzejmości i uśmiechu zajęły agresja i nieufność. Równe szanse już nie były dla wszystkich. A ramiona zamiast otwartych – skrzyżowane. Dawne poczucie, że wszyscy są tu imigrantami i razem wykuwają wspólną przyszłość, zastąpiła niechęć do obcych.
Rozmawiając z ludźmi, zastanawiałam się, skąd to się wzięło. Jak to możliwe, że w USA wszystko się tak bardzo zmieniło?
Jeszcze przed rozpoczęciem kampanii wyborczej 2016 roku rywalizacja republikanów (mających większość w Izbie Reprezentantów i Senacie, a więc blokujących działania prezydenta Baracka Obamy) i demokratów zmieniła Amerykę. Wojna o wszystko. Potem rywalizacja Donalda Trumpa i Hillary Clinton, dwojga najbardziej nielubianych kandydatów w historii USA, wyzwoliła niespotykane dotąd emocje.
Kampania wyborcza skupiła jak w soczewce wszystkie bolączki Ameryki.
Najlepiej to widać w małych miejscowościach, wsiach, miasteczkach, gdzie miałam okazję zgłębić niezwykle wysoki poziom rozczarowania jednych, nadziei drugich, tęsknot trzecich, niezdecydowania innych.
Dzięki tej podróży i niezliczonym rozmowom z ludźmi o różnych poglądach, różnym statusie, różnych ras i zawodów, nie byłam zdziwiona wynikiem wyborów. Byłam rozczarowana, i to bardzo, ale nie zdziwiona.
Na zdziwionego wyglądał za to Donald Trump, który przecież – jak dziś to wiemy – kandydował, bo chciał namieszać, nie sądził, że wygra. Jednak jego wezwanie do zerwania z establishmentem, „osuszenia bagna”, a przede wszystkim zawołanie „Make America Great Again” dotarło do sedna wspomnień i tęsknot milionów Amerykanów. I zwyciężyło z hasłem „Stronger Together”. Demokraci, powtarzający „I am with her”, przegrali na własne życzenie – zbyt pewni siebie, uspokojeni sondażami, przekonani o mocy swojej kandydatki, wierzący, że wszyscy są tak zadowoleni z życia i postępowych decyzji prezydenta Obamy jak oni. Gorzko się rozczarowali.
Ta kampania zmieniła Amerykę. Podzieliła naród jak nigdy dotąd. Przyczynił się do tego w dużej mierze sam Donald Trump – nieprzebierający w słowach, przyzwyczajony do reflektorów i kamer, z łatwością rzucający oskarżenia – tak jak niegdyś w swoim show The Apprentice (Praktykant), kiedy zwalniał ludzi, krzycząc „You’re fired” i celując w nich palcem jak pistoletem – i dowolnie interpretujący fakty. Fake news i niezwykle sprawny aparat informacyjny, mistrzowskie użycie mediów społecznościowych – to jednak nie wszystko. Nie można także za wynik wyborów obwiniać jedynie szefa FBI, Jamesa Comeya, który w decydującym momencie, na kilka dni przed wyborami, ujawnił fakt ponownego przyjrzenia się e-mailom usuniętym z konta Hillary Clinton, w których, jak się potem okazało, nie było niczego niezgodnego z prawem. Ostatecznie bowiem to ludzie, którzy poszli na wybory, podjęli decyzję. Decyzję niezwykle brzemienną w skutkach.
Czy to chwilowe zauroczenie wyborców? Czy Ameryka zrywa z polityczną poprawnością na dobre? Po roku urzędowania 45. amerykańskiego prezydenta pytania te pozostają aktualne. Zwłaszcza że Donald Trump ogłosił już zamiar kandydowania na kolejną kadencję i zaproponował nowe hasło: „Keep America Great Again” – utrzymajmy Amerykę wspaniałą. Objęcie urzędu prezydenckiego przez Donalda Trumpa wyzwoliło ogromne pokłady niezgody, zwłaszcza kobiet i mniejszości. Czy ta niezgoda wystarczy do zmiany? I jaka może być ta zmiana?
Niewątpliwie 2017 rok – pierwszy rok urzędowania 45. amerykańskiego prezydenta – był rokiem protestów. Dał mu początek Marsz Kobiet na Waszyngton – największy protest w historii USA. Później nastąpiły kolejne – przeciwko dekretowi antyimigracyjnemu, przeciwko zniesieniu Obamacare (powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego krytykowanego przez republikanów), przeciwko murowi na południowej granicy, przeciwko niewłaściwym zachowaniom i przemocy seksualnej w ramach akcji #MeToo.
Tymczasem Donald Trump krok po kroku spełniał swoje obietnice wyborcze. Walczył z całym światem i przeciwnościami losu, czasem jak mały chłopiec upierając się, że ma rację, bo ma. Udowadniając, że jest mądry, bo jest. Wymieniając ludzi, nawet tych najbardziej zaufanych, jak Steve Bannon, gdy mu podpadli lub gdy uznał, że lepiej mu będzie bez nich.
Wszczęcie śledztwa w sprawie kontaktów sztabu Trumpa z Rosjanami i wpływu rosyjskich hakerów na wynik wyborów w USA sprawia, że Trumpowi może zacząć palić się grunt pod nogami. Ale, moim zdaniem, nie mniej niż specjalnego prokuratora Roberta Muellera, powinien obawiać się niezwykłej mobilizacji różnych środowisk, zwłaszcza kobiecych. Tym bardziej że rok 2018 będzie jeszcze ważniejszy, bo to rok, w którym wymieniany jest cały skład Izby Reprezentantów i jedna trzecia Senatu. A po lokalnych wyborach w 2017 roku demokraci zacierają ręce, mając szansę na odzyskanie większości w izbie niższej i wyrównanie szans w wyższej.
Coraz częściej słychać wezwania do impeachmentu, czyli usunięcia prezydenta z urzędu. Poddawana jest w wątpliwość zdolność Donalda Trumpa do pełnienia najwyższego w USA urzędu. Sam prezydent wydaje się tym nie przejmować. Podobnie jak faktem, że jego i tak najniższe wyniki w historii notowań popularności prezydentów jeszcze bardziej spadły. Zrzuca winę na nieprzychylne media i puszcza oko do swoich zwolenników, którzy utwierdzają się w przekonaniu, że mediom nie można wierzyć. I patrzą na rosnące wskaźniki giełdowe, wierząc, że i obietnice o ponownym otwarciu kopalń i hut Trump wreszcie spełni.
Ta książka jest bardzo osobistym spojrzeniem na Amerykę. Nie jest to szczegółowy, chronologiczny zapis kampanii wyborczej. Nie ma też być podręcznikiem systemu wyborczego USA, choć znajdują się w niej wyjaśnienia pozwalające go zrozumieć oraz opisy działań wolontariackich godnych naśladowania w każdej kampanii wyborczej. Nie zawiera także dokładnego opisu posunięć i decyzji Donalda Trumpa jako prezydenta. To reportaż, będący efektem moich trzech podróży do USA w minionych osiemnastu miesiącach, podczas których pokonałam wiele tysięcy kilometrów. Zależało mi na tym, by być z ludźmi, pokazać, co oni myślą. Nie chciałam relacjonować tego, co wszyscy mogą zobaczyć w telewizji czy przeczytać w internecie. To jest spojrzenie na zmieniającą się Amerykę oczami zwykłych ludzi.

Rozdział 1

Gniew kobiet

Czuję, że to będzie niezwykły dzień, gdy tylko wchodzę rankiem na stację metra. Peron wypełniony kobietami w różnym wieku. Nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Stoją w grupkach, trzymając zwinięte rulony plakatów i transparentów. Są przygotowane zgodnie z instrukcją: zamiast plecaków nieduże płócienne torby na ramię, wygodne buty, sportowe bluzy na wypadek wiatru lub deszczu. Nadjeżdżający pociąg witają okrzykami radości, widząc, jak dużo w nim ludzi. Ale metro jest tak napchane, że żadna z nich, żadna z nas, tych na peronie, nie daje rady wejść. Pociąg odjeżdża. Następny nawet się nie zatrzymuje na naszej stacji. Wszystkie cierpliwie czekamy. Gdy wreszcie podjeżdża pusty skład, rozlegają się oklaski.
Waszyngton, 21 stycznia 2017. Dzień po inauguracji 45. amerykańskiego prezydenta. Marsz Kobiet na Waszyngton.
W metrze ściśnięte jak sardynki w puszce pasażerki komentują porady udzielane przez czołowe działaczki na rzecz praw obywatelskich z lat sześćdziesiątych XX wieku, drukowane wraz z mapkami marszu w dwóch największych gazetach wschodniego wybrzeża – „The Washington Post” i „The New York Times”. Jedna: na gaz łzawiący najlepsza jest lekko zwilżona bandanka – zakryj nią usta i nos. Druga: wypisz niezmywalnym flamastrem na przedramieniu numer telefonu bliskiej osoby. Jedna z kobiet wyciąga pisak i wszystkie po kolei piszą numery. Szykują się jak na wojnę…
Od stacji metra idę w podekscytowanym, radosnym tłumie. W pobliżu Independence Avenue nie jestem w stanie przedostać się bliżej czoła marszu, czyli sceny, gdzie najpierw odbędzie się demonstracja. Napływające masy ludzkie popychają stojące już osoby, wypełniając przestrzeń między nimi. Nikt się nie denerwuje, ale też nikt nikogo nie przepuszcza. Kobiety są zdeterminowane. Zostaję więc tuż przy Muzeum Lotnictwa i Kosmosu, pośrodku Alei Niepodległości, trzy przecznice od sceny. Widzę wielki ekran ustawiony kilkadziesiąt metrów przede mną, a na nim obraz z kamer ustawionych na scenie. Wraz ze mną stoi morze kobiet, tysiące, dziesiątki, setki tysięcy osób. Jak się potem okaże, Marsz Kobiet na amerykańską stolicę był największym w historii USA jednodniowym protestem. Było nas w Waszyngtonie milion. Autokarów przyjechało tysiąc osiemset, metro ogłosiło historyczny rekord przewozów – prawie sześćset tysięcy. A marsze solidarnościowe odbyły się we wszystkich pięćdziesięciu stanach i w ponad trzydziestu krajach na świecie. W sumie ponad sześćset marszów i pięć milionów uczestniczek i uczestników.

Wszystko zaczęło się od jednego wpisu na Facebooku.
Teresa Shook, mieszkająca na Hawajach kobieta po sześćdziesiątce, prawniczka i babcia – o czym z dumą mówi, bo ma czworo wnucząt – po wyborach napisała, że może by tak kobiety zjechały się do Waszyngtonu na inaugurację prezydentury, by pokazać swoją niezgodę na to wszystko, co Donald Trump mówił i robił w kampanii. Zaprosiła na marsz czterdziestu swoich znajomych. Gdy obudziła się następnego ranka, już dziesięć tysięcy osób deklarowało chęć manifestowania. Ideę protestu podchwyciły kobiety w całych Stanach. Podobne strony z propozycją marszu utworzyły też Bob Bland, nowojorska projektantka mody, i Fontaine Pearson z Memphis w stanie Tennessee. Z Fontaine długo rozmawiałam dwa dni przed marszem o potrzebach kobiet i ich oczekiwaniach, niebezpieczeństwach prezydentury Trumpa i problemach toczących Amerykę, które sprawiły, że wygrał, a także o kulisach organizacji marszu.
Gdy kilka dni po rzuceniu pomysłu marszu chętnych do wzięcia w nim udziału było już sto tysięcy, trzeba było skoordynować różne lokalne inicjatywy. Po dyskusjach na temat nazwy (początkowo miał to być Marsz Miliona Kobiet, ale taki odbył się już w 1997 roku z udziałem Afroamerykanek) i składu komitetu organizacyjnego (nadmiar białych kobiet mógł zniechęcać przedstawicielki innych ras i grup etnicznych, wszak białe kobiety głosowały jednak na Trumpa) przygotowanie demonstracji wzięły w swoje ręce cztery panie z młodszego pokolenia. Do Bob Bland dołączyły doświadczone aktywistki: czarnoskóra Tamika Mallory, Latynoska – Carmen Perez i muzułmanka o korzeniach pakistańskich – Linda Sarsour.
Gdy wychodzą na scenę, są zaskoczone rozmiarem swojego sukcesu. Spodziewały się dwustu, maksymalnie dwustu pięćdziesięciu tysięcy osób. Dźwięk z głośników nie dociera nawet do połowy zgromadzonych. Marsz miał przejść dwie mile, od stóp Kapitolu do Białego Domu, a tymczasem cała jego trasa jest zapchana protestującymi. Ale – jak potem się okaże – nie doszło do żadnych zajść, nikogo nie aresztowano.
Atmosfera jest naprawdę niezwykła. Uśmiech – to najbardziej rzuca się w oczy. Kobiety są szczęśliwe, że mogą wyrazić swoje zdanie, wykrzyczeć, co myślą. Są złe, zagniewane, ale szczęśliwe. Nie przeszkadza im styczniowy chłód.
Teresa Shook wskakuje na scenę. Odgarnia rude, długie włosy. Jest przejęta, podekscytowana. Mówi krótko, że wpadła na pomysł protestu, bo myślała o wnuczkach, żeby miały lepszą przyszłość. Po niej na scenie pojawiają się działaczki, feministki, piosenkarki, aktorki – lista występujących jest długa i dobrze przemyślana. Ich krótkie przemówienia mają pokazać wszystko to, co boli kobiety w USA, a więc: przemoc domowa, molestowanie seksualne, zbyt łatwy dostęp do broni, częste przypadki zbyt szybkiego użycia broni w stosunku do czarno- i brązowoskórych osób, nierówne płace kobiet, słaba ochrona zdrowia, edukacja. Ale protestujące kobiety upominają się też o prawa innych grup: LGBTQ, osób transseksualnych, osób niepełnosprawnych, więźniów – Afroamerykanów i Latynosów, imigrantów, muzułmanów.
– Nie boimy się Donalda Trumpa! – krzyczy tłum.
America Ferrera – aktorka, której rodzice są imigrantami z Hondurasu – mówi ze sceny, że być i kobietą, i imigrantką to dziś wyjątkowo trudne.
– Ale prezydent to nie Ameryka. Jego gabinet to nie Ameryka. Kongres to nie Ameryka. Ameryką jesteśmy my! – mówi. – Jeśli będziemy razem, silne i zdeterminowane, uratujemy duszę tego kraju.
Maryum Ali, córka pięściarza Muhammada Ali – jednego z najważniejszych sportowców amerykańskich XX wieku, którzy przeszedł na islam – wzywa:
– Nie frustrujcie się, lecz angażujcie. Nie narzekajcie, tylko się organizujcie.
Sophie Cruz, sześciolatka, której rodzice są nielegalnymi imigrantami z Meksyku i grozi im deportacja, apeluje po angielsku i hiszpańsku:
– Ochrońcie nas!
Sofie napisała list do papieża Franciszka, by pomógł.
– Si se puede, yes we can (możemy, damy radę) – wydobywa się z tysięcy gardeł.

 
Wesprzyj nas