Bezimienna bohaterka „Srebrnej dziewczyny” sądzi, że studia w wielkim mieście, odległym od rodzinnego miasteczka, pomogą jej odciąć się od przeszłości. Jednak Chicago w latach osiemdziesiątych XX wieku nie okaże się bezpieczną przystanią. W swej najnowszej powieści Leslie Pietrzyk opowiedziała czytelnikom o życiu w kłamstwie, sekretach i siostrzanej lojalności.
Rok 1982 przyniósł mieszkańcom Chicago falę lęku za sprawą seryjnego mordercy zatruwającego śmiertelnie niebezpieczną substancją kapsułki tylenolu, popularnego leku przeciwbólowego. Ten niespodziewany problem dołączył do długiej listy zmartwień ówczesnych Amerykanów borykających się z kryzysem ekonomicznym czasów prezydenta Reagana. Gospodarka w stagnacji, kłopoty z pieniędzmi, pracą, zagrożeniem zdrowia – w takim pejzażu czytelnik „Srebrnej dziewczyny” poznaje dwie świeżo upieczone studentki – narratorkę, prowincjuszkę ciułającą cent do centa i żyjącą na krawędzi ubóstwa oraz Jess, pochodzącą z bogatej chicagowskiej rodziny z tradycjami, nie liczącą się z pieniędzmi i żyjącą, pozornie, bez większych zmartwień. Ta znajomość przerodzi się w przyjaźń a czytelnik śledząc meandry ich trzyletniej relacji będzie stopniowo odkrywał historię obu rodzin, kłopotliwe sekrety i ukryte pragnienia.
Każdy, komu dobra literatura jest bliska, wie że jeśli w powieści pojawi się strzelba, to musi wypalić. Zatem łatwo domyślić się, że jak najbardziej prawdziwa sprawa zatrutych kapsułek będzie miała swoje implikacje również dla fikcyjnych bohaterów powieści. Jednak to nie jedyny problem w ich życiu. Czytelnik, w miarę lektury, będzie dociekać, co tak naprawdę wydarzyło się w rodzinie narratorki, na peryferyjnych rozdrożach stanu Iowa, w okresie przed wyjazdem na studia do Chicago? Dlaczego bohaterka ma wrogie nastawienie do mężczyzn i traktuje ich instrumentalnie? Czy życie rodzinne Jess jest takie szczęśliwe, na jakie wygląda z zewnątrz? Odpowiedzi na te pytania wyłaniają się stopniowo z fragmentów historii, opowiadanej przez Leslie Pietrzyk w sposób niechronologiczny. Taka konstrukcja książki dodaje powieści dramatyzmu, a wydarzeniom opisanym wcześniej, a przywołanym ponownie – nowych znaczeń i perspektywy.
Autorka buduje napięcie powoli, zmierzając do momentu, gdy przyjaźń bohaterek stanie przed niespodziewanym wyzwaniem. Leslie Pietrzyk bardziej skupia się na odkrywaniu cech charakteru głównych postaci niż na ekscytującej akcji, skutecznie zmusza czytelnika do snucia własnych przypuszczeń dotyczących dziewcząt i ich tajemnic. Pokazuje jak bardzo nasze postrzeganie osób i zdarzeń zależy od przyjętej perspektywy, uzmysławia jak nieznajomość kontekstu bądź niewystarczająca ilość danych może wpływać na oceny i wyroki. W toku lektury czytelnik wielokrotnie wpada w skuteczne pułapki zastawione przez pisarkę i musi redefiniować swoje zdanie na temat bohaterek, zanim dotrze do zaskakującego zakończenia.
Leslie Pietrzyk bardziej skupia się na odkrywaniu cech charakteru głównych postaci niż na ekscytującej akcji, skutecznie zmusza czytelnika do snucia własnych przypuszczeń dotyczących dziewcząt i ich tajemnic.
„Srebrna dziewczyna” to mroczna opowieść o dojrzewaniu w dysfunkcyjnych rodzinach, niepokojące studium życia z poczuciem winy i głos na temat brania odpowiedzialności za swoje czyny i wybory. „Do niektórych wyborów nie można już nigdy więcej wracać, kiedy raz ich dokonasz. Musisz sobie to powtarzać. Czy nie na tym właśnie polega bycie twardym? Na tym stabilnym podążaniu w wybranym kierunku, z podniesioną głową?” – mówi narratorka.
Ta zagmatwana historia dziewczyny, która nie może przestać uciekać od przeszłości, nawet gdy jej ucieczka rani ludzi, których kocha, łączy się z opowieścią o przyjaźni młodych kobiet wchodzących w dorosłe życie i miłości siostrzanej, która pomoże bohaterkom wyjść z chaosu wydarzeń z nową nadzieją. Czytelnikowi pozostaje zaś w tym wszystkim szczypta optymizmu znaleziona na zgliszczach i przekonanie, że da się pogodzić mroczną przeszłość z patrzeniem w przyszłość już bez nieodłącznego wcześniej lęku. ■Wanda Pawlik
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Srebrna Dziewczyna
Srebrna Dziewczyna
Przekład: Joanna Dziubińska
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 6 czerwca 2018
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
CÓRKA DIABŁA
1980
(jesień, pierwszy rok studiów)
Moja współlokatorka wprowadziła się pierwsza i wytyczyła swoje terytorium. Pewnie ktoś jej to doradził, może matka, która ukończyła studia z wyróżnieniem, albo ojciec absolwent prestiżowej uczelni, a może studiujące starsze rodzeństwo lub kuzynostwo. Mnie nikt nic nie powiedział. Nie wiedziałam więc, że powinnam była wsiąść w nocny autobus z Iowa do Chicago, a nie w ten, który przyjeżdża późnym popołudniem, co spowodowało, że kiedy otworzyłam drzwi pokoju w akademiku, zobaczyłam włochatą narzutę w jaskrawe maki rozścieloną na łóżku pod ścianą z oknem, lekko uchylonym, żeby zrobić tu jakiś przewiew. Szafę, na której drewnianych drzwiach nie wyryto słowa „chuj”, wypełniało kilkadziesiąt białych, plastikowych wieszaków pełnych żakietów, spódnic i bluzek.
Przejechałam palcami po wyżłobieniach, wyobrażając sobie wściekłą dziewczynę z pierwszego roku, która wygrzebuje z odmętów swojej torebki pilniczek do paznokci i wydrapuje te litery, podczas gdy jej współlokatorka pisze w bibliotece mądrą pracę na temat Jane Austen albo robi loda swojemu chłopakowi w samochodzie zaparkowanym nad jeziorem, albo maluje żołędzie złotą farbą, żeby przystroić nimi stoły w żeńskim stowarzyszeniu na coroczną herbatkę matek i córek. Miałam nadzieję, że ta wściekła dziewczyna to nie moja współlokatorka.
Miałam nadzieję, że ja też nią nie będę.
Przyjrzałam się starannym literom, prostym i równym – nie tak łatwo wyryć idealne linie w tanim fornirze – a następnie rozsunęłam drzwi szafy, za którymi zastałam kilka marnych, powyginanych, drucianych wieszaków. Przeciągnęłam po nich palcami raz, potem drugi, odkrywając ich melodyjny dźwięk, i powiesiłam na nich moje spódnice, bluzki i żakiet (jeden). Ubrania zajmowały może trochę ponad ćwierć metra, nawet z moja zimową parką. Wrzuciłam resztę ciuchów – T-shirty, bieliznę, dżinsy, skarpetki – do dwóch z moich czterech szufl ad w komodzie, układając je ukradkiem, jakbym nie chciała zostać przyłapana na tym, jak wyciągam je ze swojej torby lub kufra. Potem gapiłam się w otwartą szafę mojej współlokatorki i przeliczałam, dodawałam, próbowałam stworzyć odpowiednie równanie, dzięki któremu obliczyłabym, ile kombinacji strojów można uzyskać przy dziesięciu bluzkach, dziewięciu żakietach i szesnastu spódnicach, trzech sukienkach i kilku szalikach, i…
Gałka w drzwiach drgnęła i czasu starczyło mi tylko na tyle, żeby zasunąć szafę i złapać moją zapakowaną w folię, jasnoniebieską pościel z dyskontu K-Mart, zanim drzwi się otworzyły i wyłoniła się zza nich dziewczyna o turkusowych oczach, która wetknęła głowę do środka i powiedziała:
– Masz może pożyczyć taśmę ochronną? – Jej oczy miały kolor jak ze zdjęć, które widziałam w „National Geographic”: jezior, oceanów, mórz, bezkresnego nieba rozpostartego nad równinami i pampami, wyżynami, sawannami i pustyniami. Później dowiedziałam się, że nosi kolorowe szkła kontaktowe, i przez długi czas myślałam, że widzi świat przez niebieską mgiełkę. – Jestem Jess, mieszkam obok. Pochodzę z Oak Lawn, studiuję komunikację. – Otworzyła drzwi nieco szerzej i stanęła pośrodku nich, idealnie obramowana framugą.
Nie chciałam, żeby sobie poszła, więc w sprawie taśmy powiedziałam:
– Zaczekaj, poszukam. – I zaczęłam przeczesywać chaos na dnie swojej wielkiego kufra, udając, że mogę w magiczny sposób znaleźć rolkę taśmy maskującej, choć nikt mi nie powiedział, że powinnam coś takiego zapakować.
– Poznałaś już swoją współlokatorkę? – zapytała.
Pokręciłam głową.
– Tylko wszystkie jej rzeczy. – Ruchem ręki zakreśliłam szerokie półkole, obejmujące błyszczące stereo na regale na książki zrobionym z pustaków i desek oraz plastikowe skrzynki pełne płyt, i jej połowę tablicy korkowej będącej na wyposażeniu pokoju, pełną zdjęć radosnych dziewczyn o falowanych cieniowanych włosach – tyle dziewcząt i tyle włosów, że nie byłam w stanie stwierdzić, czy widzę różne dziewczyny, czy tę samą w salonie luster w wesołym miasteczku, i czy to moja nowa współlokatorka. Z plastikowej pinezki zwisał sznur pereł podobnych do moich, tylko że te były pewnie prawdziwe, a moje nie.
– Jest z Fort Lauderdale – powiedziała Jess. – Studiuje śpiew. Planuje wstąpić do Thety, bo to ponoć najlepsze żeńskie stowarzyszenie na kampusie. Przykro mi, że to mówię, ale nie ma szans, żeby ją wzięli, bo jest żydówką.
Wyprostowałam się, porzucając udawane poszukiwania wyimaginowanej taśmy. To był wir informacji, język zupełnie mi obcy – nie same słowa, ale to, jak zostały zestawione i w ogóle wszystko. Żeńskie stowarzyszenie nie zechce żydówki? Dziewczyny z dziewięcioma żakietami i szesnastoma spódnicami? Z trzema kolumnami swetrów, po sześć lub siedem każda? Dziewczyny, która tak nie dba o perły, że zostawiał je powieszone na pinezce? Ja nie byłabym taka niefrasobliwa co do moich sztucznych, które matka kupiła mi na urodziny na stoisku z biżuterią w sklepie w galerii. Były przecenione o trzydzieści procent, ale sprzedawczyni zachowywała się tak, jakby miały pełną cenę, i ułożyła je w białym pudełku pomiędzy dwiema poduszeczkami z watoliny. Trzymałam je w tym samym pudełeczku. W całym moim liceum było może czworo albo pięcioro żydów i nikt nie traktował ich inaczej. Choć nagle uświadomiłam sobie, że skoro nie byłam jedną z nich, to jak mogłam to wiedzieć?
– Nie żebym jej o tym powiedziała – ciągnęła Jess. – Ale dziś rano jeden chłopak ze spotkania powitalnego na moim kierunku powiedział mi, co i jak. Może źle usłyszałam. – Teraz już całkiem weszła do pokoju i usiadła na łóżku mojej współlokatorki, marszcząc czerwone maki.
Rozpoznałam szwy wzdłuż nogawek jej dżinsów – były od Calvina Kleina, obcisłe tak jak na reklamie z Brooke Shields. Na górze miała białą męską koszulę z mankietami podwiniętymi wyżej niż się to zwykle robi, aż do połowy bicepsów. Rękawy wyglądały przez to dziwnie, ale jakby planowo, przez co nabrałam poczucia, że to ja się tu mylę, bo nie rozumiem tego planu. To było inne negatywne wrażenie niż ucisk, jaki poczułam na widok stosów swetrów mojej współlokatorki. Te swetry zaczęły kłuć mnie w brzuch szpikulcami niepokoju: nigdy nie będę miała wystarczająco dużo, nawet gdybym mogła kupić cały sklep, całe centrum handlowe. Ale rękawów może mogłabym się nauczyć – jeśli będę uważnie obserwować. Jeżeli będę uważać, moje rękawy być może staną się równie ciekawe i zamierzone.
Jess patrzyła prosto na mnie tymi nieludzko niebieskimi oczami, być może podążając krok w krok za moimi myślami. Stałam przygarbiona nad swoim kufrem, też z K-Martu. Nie był zrobiony z tektury, ale nie był to też prawdziwy materiał na walizki, skóra ani nawet plastik. Trochę przypominał tekturę, ale był zdecydowanie wzmocniony, z dwoma metalowymi zatrzaskami i kłódką, która wygięła oba malutkie kluczyki przyklejone w środku taśmą samoprzylepną. Był to ciężki i żenujący element bagażu, ale czytałam kryminały Agathy Christie, w których bohaterowie podróżowali koleją z kuframi, i choć to nie było to samo, miałam wrażenie, że przynajmniej w tym samym stylu. Gdyby nie ten kufer z K-Martu, musiałabym pewnie wziąć zatęchłe walizy ze sztucznej skóry z wyprzedaży garażowej u sąsiadów. Mama zasugerowała, że kufer będzie praktyczny, bo może mi posłużyć jak stolik albo półka pod „telewizor lub gramofon”, ale nie zasugerowała, jak miałabym wejść w posiadanie którejś z tych rzeczy.
Jednak kufer nie był praktyczny w noszeniu. Po tym jak ojciec odwiózł mnie na dworzec autobusowy, długowłosy mężczyzna z wadą wymowy pomógł mi władować skrzynię do luku bagażowego w podbrzuszu autobusu. W Chicago gość w śnieżnobiałym mundurze marynarki chwycił za uchwyt z jednej strony, a ja z drugiej, i szliśmy tak, przechyleni, aż do stacji kolei nadziemnej, gdzie razem wtaszczyliśmy kufer po schodach na górę, i tam mężczyzna wskazał mi odpowiednią stronę peronu. Ale kiedy wysiadłam w Evanston, ludzie omijali mnie, nie mając ochoty angażować się w mój problem.
Zaczęłam więc ciągnąć kufer za jedną rączkę, udając, że nie słyszę, jak harata o ziemię i łomocze o metalowe schody. Ciągnęłam go tak po chodniku przez osiem przecznic aż do rejestracji w akademiku, nie wspominając, że po drodze się zgubiłam i przeszłam kolejne dwie przecznice zupełnie niepotrzebnie. Kiedy znalazłam kolejkę do rejestracji, na pomoc rzuciło mi się kilku ojców, którzy odwozili na studia swoje córki, a że strasznie bolały mnie ręce, pozwoliłam im na to, choć ich córki piorunowały mnie wzrokiem i puszczały do mnie niezadowolone miny, żebym znalazła własnego ojca, zamiast zawłaszczać cudzego. Teraz kufer był porysowany, obdarty i poobijany i ledwo funkcjonował jako kufer, a co dopiero „stolik”, na którym moja współlokatorka mogłaby postawić swoje smukłe, srebrne stereo. Imitująca mosiądz taśma zamocowana wzdłuż krawędzi skrzyni wygięła się i odkształciła, w tym piętnastocentymetrowa listwa, która odlazła od dolnego łączenia. Nadziałam się już na nią łydką, aż poleciała mi krew.
Jess poprawiła się na łóżku, które wydało zbolały jęk przypominający odgłos duszonego słonia – pewny znak, że moja współlokatorka na nim nie siadła, zanim je sobie zajęła. Jess podskoczyła na nim jeszcze kilka razy, wywołując to samo skrzypienie, a na jej ustach pojawił się niewielki uśmieszek, jakby wiedziała dokładnie, co sobie pomyślałam. Obawiałam się odwzajemnić ten uśmiech. Nie miałam pojęcia, dlaczego podwinęła sobie w taki sposób rękawy ani dlaczego jej oczy miały taki dramatyczny odcień błękitu. Było wiele rzeczy, których nie wiedziałam. Tak wiele, że nie potrafiłam ich wszystkich nawet określić. Nie powinnam była przyjeżdżać na tę uczelnię i ciągnąć za sobą tekturowego kufra – tak, nadeszła pora, by przyznać, że to była tektura, czas przyznać, że byłam biedakiem udającym bogacza, i to najbiedniejszym z możliwych.
Dotknęłam palcami odgiętego paska metalu, po czym czule przejechałam kciukiem po jego ostrej krawędzi, krzywiąc się przy każdej nierówności. Jess obserwowała mnie, podczas gdy ja centymetr po centymetrze zrywałam metal z kufra, a powolny trzask skojarzył mi się z rozwiercającym ząb dentystą, który próbuje wwiercić się gdzieś głęboko, do miejsca, które naprawdę będzie boleć.
Jess się roześmiała. Dźwięcznie jak klawisze pianina.
– To najbardziej żałosny bagaż, jaki w życiu widziałam. Wygląda, jakby przeszedł przez piekło. A skąd w ogóle przyjechałaś?
– Z piekła – powiedziałam. – Zgadłaś. Jestem córką diabła, który przysłał mnie tu na studia.
Z ostatnim szarpnięciem i ostrym skrętem całkiem oderwałam pasek metalu i teraz spoczywał w mojej dłoni. Spojrzałam na okropny, powyginany, pozbawiony znaczenia złom. Co miałam z nim teraz zrobić? Fakt, w moim pokoju znajdował się kosz na śmieci, ale po stronie współlokatorki, przy jej biurku. Zrobiłam wdech – długi, kontrolowany wdech. Byłam tutaj, prawda? I czy nie dostałam się tu bez niczyjej pomocy? Córka diabła wiedziałaby, kiedy zaryzykować.
Więc.
– Ja też chcę wstąpić do Thety – zaryzykowałam. Testowanie nieznanego słowa przypominało czekoladę na języku: to samo powolne rozpływanie się, to samo łaknienie. – Skoro nie jestem żydówką, to mogę spróbować, prawda?
– Na pewno cię pokochają, córko diabła. – Jess się roześmiała. – Ja już cię pokochałam. Żartowałyśmy – obie się śmiałyśmy, nie mając na myśli niczego złego – ale nie powinnyśmy były, bo antysemityzm to zło-zło-zło, grzech-grzech-grzech, a te ograniczone dziewczyny z Thety musiały być straszne – obie to wiedziałyśmy – a ponieważ żadna z nas nie była żydówką, nasz śmiech, nawet jeśli krótki, był bardzo nie na miejscu – nawet jeśli dotyczył potwornych dziewczyn z Thety – a kiedy tydzień później moja współlokatorka naprawdę została odrzucona przez stowarzyszenie Theta po pierwszej rundzie rekrutacji – co podejrzane, podczas trzech tygodni naboru było to jedyne z siedemnastu stowarzyszeń, które zrobiło coś takiego, które odrzuciło ją, jej prawdziwe perły i szesnaście spódnic – i rzuciła się na swoje skrzypiące łóżko cała we łzach, a Jess i ja zaczęłyśmy wyzywać Thetę od głupich, mówić, że te nadęte suki nie dorastają jej do pięt, recytując każdy truizm, jaki tylko chciała i potrzebowała usłyszeć, bo wszystkie wiedziałyśmy, że te truizmy trzymają nas z dala od prawdy, na której wypowiedzenie żadna z nas nie potrafi ła się zdobyć – wtedy właśnie poczułam się najgorzej przez te żarty wraz z Jess. Nie miało znaczenia, że do tego czasu moja współlokatorka i ja zdołałyśmy już do siebie zapałać głęboką niechęcią i że od razu zdecydowałam, że będę z nią mieszkać aż do końca roku – częściowo dlatego że łatwo było przebywać gdzieś indziej, łatwiej, niż załatwić formalności i zaryzykować, że trafię na jakąś inną trefną współlokatorkę – ale głównie szczerze bałam się, że jeśli zwrócę na siebie uwagę władz uczelni, ktoś odbierze mi stypendium. A poza tym Jess mieszkała w pokoju obok.
Ale to było później. Teraz był mój pełen poczucia winy śmiech wraz z Jess, ten okropny kawał metalu, który ciążył mi w dłoni, sfatygowany kufer i moja tania pościel z K-Martu, nadal w opakowaniu, i te słowa: „Ja już cię pokochałam”. Wypowiedziała je z taką łatwością, jakby rzuciła piłkę dziecku, nie mogła więc zdawać sobie sprawy z tego co ja: że to były słowa, które najbardziej pragnęłam usłyszeć. Że naprawdę nie było tak trudno je wypowiedzieć. Naprawdę nie. Że to była dla mnie nowość, prawdziwa nowość.
Tej nocy leżałam w łóżku, słuchając charczącego oddechu mojej współlokatorki, jego nierównego rytmu niezgranego z moim. Była czwarta nad ranem i policzyłam już chyba z tysiąc wymyślonych baranów. Nie spałam w pokoju trzy na cztery i pół metra ponad czterysta kilometrów od domu w Iowa, gdzie się wychowałam. Jakby ten dom przestał istnieć. Zniknął. Wszystko zniknęło. Wszystko z wyjątkiem teraz. Nie zachowywałam się racjonalnie. Wiedziałam, że tej pierwszej nocy nie zasnę nawet na chwilę. I nie zasnęłam.
– Chyba niewielu rzeczy się boisz – powiedziała wtedy Jess. To było stwierdzenie, nie pytanie, więc nie oczekiwała odpowiedzi. Mogła wierzyć, w co chciała, a ja nie musiałam kłamać.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ŚRODEK
BÓL GŁOWY
1982
(trzeci rok studiów)
Zadzwonił telefon wiszący na ścianie w kuchni. Jess i ja utkwiłyśmy w nim wzrok, zaskoczone. Choć mieszkałyśmy w tym studenckim mieszkaniu już od tygodnia, nadal nie czułyśmy się tu u siebie i dzwonienie telefonu zdawało się podkreślać, jakie tu jesteśmy obce.
– Ty odbierz – szepnęła.
Była jedenasta rano, więc nie trzeba już było ściszać głosu, ale mimo to odszepnęłam:
– Nie, ty odbierz. – I wtedy obie się roześmiałyśmy.
Na pierwszym roku wciśnięto nas do kipiącego hormonami żeńskiego akademika, który postawiono za pieniądze przekazane uczelni w latach sześćdziesiątych przez jakąś pruderyjną kobietę obawiającą się nieuchronnej rewolucji seksualnej. Uczelnia meldowała tam wszystkie nowe studentki. Korytarze pachniały lakierem do włosów i popcornem i ktoś zawsze płakał w kabinie w łazience przez to, co zrobił lub czego nie zrobił jakiś chłopak. Żartowano, że w tym budynku całym piętrom dziewczyn synchronizowały się miesiączki. To było miejsce, z którego należało wiać. W następnym roku uciekłyśmy do północnej części kampusu, krainy imprez w bractwach, frisbee fruwających nad trawnikami i głośników wystawianych na parapety w słoneczne dni. Teraz byłyśmy na trzecim roku i mieszkałyśmy razem poza kampusem, w mieszkaniu na parterze małego bliźniaka, pół przecznicy od stacji kolejki nadziemnej. Wprowadziłam się na tydzień przed Jess i zdążyłam się już przyzwyczaić do świstów i stukania pociągów.
Telefon dzwonił dalej. To było w erze sprzed automatycznych sekretarek, poczty głosowej, maili, SMS-ów i Skype’a. Mieliśmy tylko listy i telefony. To były czasy, kiedy nieodebranie telefonu było aktem działalności wywrotowej. Chciałyśmy być wywrotowe, a przynajmniej ja w sekrecie tego pragnęłam. To nas łączyło – sekretne pragnienia. Sekrety.
Jess odebrała telefon.
– Halo? – zachrypiała do słuchawki, więc odezwała się jeszcze raz, bardziej zdecydowanie: – To znaczy, halo?
Roześmiałam się. Dużo się śmiałyśmy. Wtedy śmiałyśmy się ze wszystkiego. Wszystko było zabawne.
Przez chwilę słuchała, jej twarz zaczął wykrzywiać grymas irytacji.
– Nie wrócę do domu, mamo. Nie. – Obróciła się na pięcie, przez co bardzo długi kabel owinął ją raz, potem drugi, i teraz stała do mnie plecami. – Nie – powtarzała coraz głośniej. – Powiedziałam nie.
Cisza. Patrzyłam, jak Jess sterczą łopatki pod T-shirtem jej byłego narzeczonego, z logo drużyny White Sox.
– Przestań – powiedziała. – Mówiłam ci, żebyś nie dzwoniła aż do czwartku. – Ostatnie trzy słowa wypowiedziała z naciskiem. Wyobraziłam sobie, że podkreśla je czarną kreską.
Pobiegłam do drzwi wejściowych, energicznie je otworzyłam i przycisnęłam dzwonek, który wydał z siebie głośne dryń-dryń. Szybko wróciłam do salonu i wychyliłam się przez okienko do kuchni. Jej matka postawiła na blacie wazon, który pewnie niedługo ktoś potrąci i stłucze. Miejmy nadzieję, że nie był drogi. Wyglądał na kryształowy, choć w sumie nie umiałam odróżnić kryształu od szkła. Stały w nim białe róże, ale Jess wyrzuciła je do śmieci dwie sekundy po tym, jak jej rodzice pojechali sobie po weekendowej wizycie.
– Muszę kończyć – rzuciła do słuchawki, pokazując mi uniesiony kciuk za dobry pomysł. – Ktoś dzwoni do drzwi. – Wyplątała się z kabla i odłożyła słuchawkę z cichym kliknięciem.
W czasie ostatnich wakacji siostra Jess zginęła w strasznym wypadku samochodowym, a wraz z nią dwie inne siedemnastoletnie dziewczyny. Były na koncercie grupy Rush w hali sportowej Rosemont Horizon i Linda prowadziła. W lokalnych gazetach pod nagłówkami zamieszczono szkolne zdjęcia dziewczyn – wszystkie były ładne, wszystkie się uśmiechały, wszystkie miały proste zęby, błyszczące, ciemne włosy i eleganckie, czarne swetry z golfem. Mary-Louise Donohue, która na pierwszym roku mieszkała z nami przy tym samym korytarzu, wycięła mi i wysłała pocztą te artykuły, bo mieszkała w tej samej okolicy co Jess i przeczytała o tym, co się stało. I dobrze, że to zrobiła, bo Jess nigdy nie zadzwoniła, żeby mi o tym opowiedzieć. Wycinków z gazet była cała teczka, jakby Mary-Louise myślała, że nie uwierzę tylko jednemu artykułowi.
Oczywiście od razu zadzwoniłam do Jess; oczywiście, że tak, choć wiązało się to z wyższą opłatą za połączenie międzymiastowe, za które potem oberwałam od rodziców. Nasza rozmowa była niezręczna i dziwna, jakbym utknęła w windzie z cudzym dziadkiem. Czekałam, aż Jess zacznie ryczeć, a ja ją pocieszać: „Już dobrze, już dobrze” albo „Wszystko się jakoś ułoży”, ale nie rozpłakała się, co sprawiło, że ja nie wiedziałam, co powiedzieć.
– To musi być straszne – powiedziałam. A może: – Musi ci być tak smutno… – Czy coś równie durnowatego.
– Tak – odparła. Albo coś w tym stylu.
W końcu zapytałam:
– Powinnam przyjechać na pogrzeb?
– Dlaczego? Już za późno. Jest po wszystkim. – Po czym dodała, że musi się rozłączyć, bo ktoś chce skorzystaj z telefonu.
To tego „Dlaczego?” nie mogłam zrozumieć… Albo nie chciałam zrozumieć. Nie powinna się była bać tego, że mnie potrzebuje; mnie, swojej najlepszej przyjaciółki. W skrytości martwiłam się, że coś się stanie z mieszkaniem i naszym planem, żeby razem zamieszkać, że się wycofa – na umowie najmu widniało jej nazwisko – ale zadzwoniła do mnie tydzień po naszej niezręcznej rozmowie, cała podekscytowana, bo jej ciotka się wyprowadzała i chciała dać Jess regał na książki, toaletkę i dużo różnych rzeczy do kuchni, w tym blender, który był prawie nowy, a nawet toster. Doskonale wiedziałam, co na to odpowiedzieć.
– To super!
Ledwie znałam Lindę. Wiedziałam tylko, że Jess nazywała ją wstrętnym bachorem i nie znosiła tego, że rodzice ją faworyzują. Rodzice Jess przyjeżdżali w weekendy na kampus w odwiedziny i czasem zabierali nas na obiad, ale Lindę spotkałam tylko raz. Czasem Linda przyjeżdżała z nimi, ale ja nie byłam zaproszona albo musiałam się uczyć, albo miałam zmianę w jednym z miejsc, w których pracowałam.
Kiedy wychodziłam z Jess i jej rodzicami, rozmawialiśmy o pogodzie, zajęciach Jess i czasem moich zajęciach oraz jej chłopakach, zwłaszcza po tym, jak się zaręczyła, a także o ciekawostkach i atrakcjach turystycznych Chicago, ponieważ nie byłam stąd, a oni tak, oraz czasem o polityce w Chicago, jeśli jej tata był w dobrym nastroju. Mówiąc w skrócie, uważał, że wszyscy, z burmistrzem na czele, to oszuści.