Historia XIX-wiecznej buntowniczki. “Malarka ptaków” oddaje głos pasjonującej postaci będącej kimś znacznie więcej niż tylko kobietą stojącą w cieniu mężczyzny.


Malarka ptakówElizabeth Gould, obdarzona wielkim talentem artystka, autorka znakomitych ilustracji, wreszcie staje w centrum uwagi, na należnym jej miejscu.

Londyn, lata 20. XIX wieku. Młoda guwernantka zakochuje się w wymagającym i ambitnym geniuszu. Przy nim dojrzewa jako kobieta i artystka. Wyprzedza swoje czasy, łącząc wymogi życia artystycznego z rolami żony, kochanki, pomocnicy i matki.

Doświadcza wszystkiego, co dla kobiet jej epoki stanowiło chleb powszedni – ciąże jedna po drugiej, poronienia, umierające dzieci, a jednocześnie na przekór konwenansom bierze udział w pionierskiej wyprawie do Australii.

W złotych czasach odkryć przyrodniczych jej talent tchnął życie w ilustracje setek egzotycznych nowych gatunków ptaków, w tym sławnych zięb z Galapagos.

Melissa Ashley
Malarka ptaków
Przekład: Agnieszka Patrycja Wyszogrodzka-Gaik
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 23 maja 2018
 
 

Malarka ptaków


CZĘŚĆ PIERWSZA

INQUIETA
(niespokojna)

ROZDZIAŁ 1

zięba
Fringilla coelebs

BRUTON STREET, LONDYN, 1828 rok

Kiedy wysiadłam z dyliżansu na szaleńczo ruchliwą Bruton Street, poczułam się, jakbym wkroczyła w zupełnie inny świat. Przed wejściem do budynku Towarzystwa Zoologicznego piętrzyły się drewniane skrzynie ze stemplami z egzotycznych miejsc, a tragarze tłoczyli się przy tyle ciągniętego przez konie wozu, żeby rozładować kolejne skarby. Odskoczyłam o krok w samą porę i tylko dzięki temu nie zderzyłam się z dwoma niechlujnymi młodzieńcami, z trudem ściągającymi ogromną skrzynię na ziemię tuż przede mną.
Przez szparę w złamanej desce skrzyni wystawał palec i kciuk. Nie potrafiłam zwalczyć pokusy i pochyliłam się, żeby się lepiej przyjrzeć. Dłoń, do której należały palce, wyglądała niemal ludzko, tylko była dłuższa i obleczona grubszą skórą. Zerknęłam w stronę, gdzie popędzili mężczyźni, żeby ściągnąć więcej skrzyń, i zastanawiałam się, czyby im nie powiedzieć, że powinni bardziej uważać. Kiedy jednak zajrzałam do ciemnej skrzyni, poczułam się zbyt oszołomiona widokiem kształtów milczącego stworzenia. Nie potrafiłam stwierdzić, czy bestia padła w czasie podróży, czy też była cennym okazem wymagającym naprawy i ponownego wypchania. Rzadko się zdarzało, żeby zwierzę z obcych krain przeżyło morską podróż do londyńskiego portu. A nawet jeśli jakimś cudem udało mu się dotrwać do końca podróży, nie żyło długo po opuszczeniu portu. Według niektórych wynikało to z różnic klimatycznych, małej wiedzy o zwyczajach żywieniowych zwierząt, a także ich rozłąki z partnerem i stadem. Przypuszczałam, że to nie były wszystkie powody; zwierzęta usychały z tęsknoty, samotne i uwięzione, oddzielone od wszystkiego, co znały i kochały.
W owym momencie też poczułam się nie na miejscu.
Trudno mi było nie odczuwać lekkiego niepokoju, gdy czekałam u boku brata przed wejściem do jego miejsca pracy. Charlesa zatrudnił do wypychania zwierząt pan John Gould, prowadzący działalność w pomieszczeniach wynajętych od Towarzystwa Zoologicznego. Za oknem wystawowym zainscenizowano niezwykłą scenę; znajdowały się tam: niedźwiedziątko, jeleń z imponującym porożem i kilka angielskich ptaków przymocowanych drucikami do konara drzewa. Okazy były zakurzone, a ich zmierzwione futra i pióra wyblakły i zrobiły się szarobrązowe. Zastanawiałam się na głos, dlaczego pan Gould reklamował się jako najlepszy preparator zwierząt w Londynie, wykorzystując tak pospolite gatunki. Charles wytłumaczył mi, że futra i pióra blakną od słońca i chociaż bardziej egzotyczne zwierzęta przyciągałyby większą uwagę przechodniów, uszkodzenia podczas ich prezentacji obniżyłyby wartość okazów.
Co za ironia, pomyślałam, że najlepszym sposobem dbania o takie skarby jest przetrzymywanie ich w miejscach niedostępnych dla wzroku, przykrytych tkaniną i zamkniętych na klucz.
– Jakie najdziwniejsze zwierzę widziałeś u pana Goulda?
– Strusia, o ile dobrze pamiętam – odparł Charles.
Wyobraziłam sobie okaz leżący na stole, zwisające z niego muskularne nogi, zakończone pazurami palce, śmieszne pióra i długą szyję.
– Potrzebował wielu ludzi, żeby zszyć skórę?
– Tak, kilku. – Charles wybuchnął śmiechem. – I kilku mocnych klamer. Swego czasu reperował lwicę z sali wystawowej w Muzeum Brytyjskim, po tym jak przenoszący ją człowiek rozerwał jej udo o krawędź gabloty. – Oczy brata zapłonęły. – Och, był też wieloryb z Tamizy. Kilka lat temu młody wieloryb ugrzązł na brzegu u ujścia rzeki. Pan Gould zaszokował wszystkich preparatorów Londynu, przeprowadzając sekcję gnijących zwłok na miejscu, na oczach tłumu. Jego asystent twierdził, że pojechał potem powozem do swojej pracowni z kawałkami aorty wieloryba, zarzuconymi na szyję jak chomąta.
Charles zabawiał mnie mnóstwem takich szalonych historyjek o wyczynach swego pracodawcy, gdy jechaliśmy dyliżansem z mojej kwatery przy James Street. Nadal nie mogłam uwierzyć, że po tym, jak brat napomknął o mojej pasji do rysowania i malowania, pan Gould nalegał, abyśmy się poznali, i zaprosił mnie do siebie, żebym wykonała dla niego rysunek. Charles poinformował mnie, że pan Gould potrzebował rysunków niektórych niezwykłych zwierząt, przy których pracował, żeby nadać im formę i proporcje odpowiadające rzeczywistym. Aczkolwiek jego działalność się rozrastała, rosły też wymagania klientów, a on przeżywał frustrację z powodu braku możliwości sprostania zadaniu. Dlatego też wezwano mnie na Bruton Street na próbę.
Charles dotknął mojego ramienia.
– Wchodzimy?
Westchnęłam i przytaknęłam, maskując zdenerwowanie uśmiechem.
Potargany chłopak przywołał Charlesa ruchem ręki. Weszliśmy do budynku i ruszyliśmy ciemnym korytarzem, mijając po drodze pokój zastawiony od podłogi do sufitu skrzyniami. Charles zaprowadził mnie na schody prowadzące do znajdującego się w piwnicy laboratorium pana Goulda; z każdym stopniem nasilał się odór amoniaku i soli konserwujących. Pospiesznie podniosłam chusteczkę do nosa. Z opowieści brata wiedziałam, że za wielkimi dębowymi drzwiami, do których się zbliżaliśmy, znajdowała się pracownia, gdzie preparowano zwierzęta. Palono tam węglem, by utrzymać w pomieszczeniu wysoką temperaturę. Brat ostrzegał mnie przed różnymi okropieństwami znajdującymi się w środku, odczuwałam przeto lekki niepokój.
Charles otworzył ciężkie drzwi i weszłam do środka, podekscytowana możliwością wkroczenia do tego dziwnego środowiska. W pokoju dominowała długa ława z wytyczonymi stanowiskami pracy, niczym nakrycia na stole w jadalni, oświetlanymi małymi lampkami gazowymi i wyposażonymi w interesujących kształtów narzędzia do cięcia, miarki długości, szmatki i pojemniki z pakułami. Charles zawiązał skórzany fartuch, a ja odwiesiłam pelerynę i zdjęłam rękawiczki i czepek, starając się nie wchodzić w drogę młodzieńcom biegającym tam i z powrotem z puszkami i pudłami ze zwierzętami, z których pan Gould chciał zdjąć skórę. Przeszłam w głąb pracowni, bo moją uwagę przyciągnęła menażeria ptaków pobrzeża: rycyk, kilka brodźców, kuliki, siewki, czaple i parę innych. Na krótką chwilę oszukały mój wzrok. Wydawało mi się, że ptaki dostały się do pomieszczenia jakimś tajnym przejściem i jak dzieci usiadły przed kominkiem w nadziei, iż usłyszą jakąś historię. Lecz kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam, że siedziały na deskach, a każdy z nich odgrywał jakąś dramatyczną scenę. Brodziec szukał małży. Jedna z siewek iskała sobie skrzydło. Czapla szykowała się do ataku. Kulik trzymał muszlę w dziobie kojarzącym się z fryzjerskimi nożyczkami. Wężówka wygięła długą szyję w pętlę.
– Dlaczego stoją tak blisko płomieni? – szepnęłam.
Charles wyjaśnił, że natychmiast po tym, jak preparatorzy pana Goulda ustawią zwierzęta w określonych pozach, umieszcza się je w pobliżu ognia, żeby wyschły i stwardniały. Proces trwa kilka dni i przypomina wypalanie ceramiki. Pod koniec suszenia zachodzi transformacja; spreparowany ptak, czyli okaz, zachowuje na stałe swój kształt. I gdybym się uważniej przyjrzała, dostrzegłabym szpilki i klipsy, bandaże i gwoździe podtrzymujące okazy w czasie suszenia, jakby dopiero co wyniesiono je z sali operacyjnej.
– Gdzie mam się rozlokować? – zapytałam, bo zwróciłam uwagę na ograniczoną przestrzeń w pomieszczeniu; skrzynie zajmowały większą część podłogi, a na długiej ławie znajdowały się narzędzia do cięcia, lampy, kosze i wypełnienia.
Charles wskazał na stołek obok siebie.
– Możesz spróbować sił na jednym z okazów, którymi się zajmuję.
Wyciągnęłam papier i ołówki. Stos puszek ustawionych przy stanowisku brata kojarzył mi się z pojemnikami ojca na tytoń. Zainteresowana ptakami, nad którymi pracował Charles, sięgnęłam po najbliższą puszkę – zmieściłaby się w niej przeciętnych rozmiarów fajka – i zerknęłam na dzięcioła z charakterystyczną czarną główką i skrzydłami, czerwonymi piórami na brzuszku i pod ogonem. Leżał na kawałku waty, posypany sproszkowaną kredą, która miała wchłonąć krew. W wielu miejscach dostrzegłam zaschnięte grudki. Nawet ja widziałam, że kula praktycznie roztrzaskała ptaka.
– Jak naprawisz rozerwaną skórę? – zapytałam, wiedziona ciekawością i zafascynowana.
– Zwykle docierają do nas w takim stanie – powiedział Charles. – Amatorzy używają kul o niewłaściwym rozmiarze, a od nas oczekują, że dokonamy cudu. Potrafisz władać szybko igłą i nitką? Chciałbym cię prosić, żebyś zaszyła pęknięcia.
– Jestem pewna, że wiesz, co robisz. Chyba pamiętasz, że nienawidzę szyć.
Historia naturalna i związana z nią sztuka taksydermii stały się szalenie modne. Według Charlesa nowych wielbicieli przybywało jak grzybów po deszczu. Hobby nie było przecież kosztowne. Na mieście można było nabyć broszurę ze szczegółowymi instrukcjami, jak wypchać ptaka, nornicę lub fretkę, zakonserwować morską gąbkę lub wyciąć i wypolerować znalezioną na plaży skamielinę. Potencjalnemu adeptowi sztuki radzono wykorzystać w charakterze narzędzi przedmioty znajdujące się w domu: trzcinę, gęsie pióra, nożyczki kuchenne, młotek i małe ostrze. Podawano przepis na przygotowanie mydła arszenikowego na ogniu i na mieszanie w garnku gumy arabskiej z cukrem w celu uzyskania kleju. Jako miejsca odpowiednie do suszenia okazów sugerowano parapety i paleniska.
Zakryłam puszkę i otworzyłam następną. Poruszona delikatnością ciałek, obejrzałam wszystkie ptaki – sosnówkę, ziębę, droździka, kowalika i znajdującego się w metalowym pojemniku przypominającym pudło na kapelusze kulika mniejszego z wygiętym do dołu dziobem; starałam się podjąć decyzję, którego narysować.
W drzwiach poruszyła się klamka, spojrzałam przeto w tamtą stronę. Do pracowni wszedł jeden z pracowników pana Goulda, mężczyzna z kręconymi, sięgającymi ramion włosami w kolorze piasku. Zauważyłam po chwili, że miał na sobie zakrwawiony fartuch, podobnie jak Charles. Kolejny preparator. Poruszał się z poczuciem celu – chyba nas nie zauważył przy stole – i oglądał okazy ustawione przy ogniu. Przechylał je to w jedną, to w drugą stronę, ściskał im szyje i ciągnął za pióra ogonowe, sprawdzając stopień wilgotności. Przyglądałam się jego szerokim barkom, silnym ramionom prężącym się pod koszulą; najwyraźniej dźwigał w pracy więcej niż mój brat. Zastanawiałam się, czy podnosił ciężary bez najmniejszego wysiłku. A potem się złajałam, bo poczułam, że palą mnie policzki. Jak mogłam podziwiać budowę ciała robotnika?
Młody mężczyzna się wyprostował. Założył włosy za uszy i odwzajemnił moje spojrzenie. Przez cały czas zdawał sobie sprawę, że go oceniam.
– W broszurach nasza sztuka wydaje się prosta, prawda? – zwrócił się do Charlesa i podszedł do naszego końca ławy.
– Ona chyba tego nie zrozumie – odparł mój brat, puszczając do niego oko.
Zalotnie zmrużyłam oczy i odwróciłam się w stronę przybysza, szukając sprzymierzeńca w potyczce z bratem.
Mężczyzna wydawał się rozbawiony. Ruszył w moją stronę z wyciągniętą ręką.
– John Gould – powiedział. – Miło mi wreszcie panią poznać, panno Coxen.
– Pan Gould? – Patrzyłam w osłupieniu na pracodawcę brata; nie mogłam nie zwrócić uwagi na jego kobaltowe oczy. – Spodziewałam się kogoś poważniejszego. To znaczy, jest pan poważny. Chciałam powiedzieć, że wyobrażałam sobie kogoś starszego. – Cofnęłam dłoń i usiadłam skrępowana na stołku.
– To stanowi jakiś problem? – zapytał pan Gould z półuśmieszkiem.
Moje dłonie zapragnęły chwycić papier i porwać go na strzępy, ale zmusiłam je, żeby spoczywały spokojnie na kolanach.
– Ależ skąd – odrzekłam, odwracając wzrok.
Nie wydawał się starszy ode mnie. Niewątpliwie musiał być nadzwyczaj bystry, skoro prowadził najlepszą pracownię taksydermiczną w mieście. Wyprostowałam się lekko, zadowolona, że włożyłam elegancką suknię spacerową z zielonego jedwabiu, którą ojciec przywiózł mi z Francji. Jakże się cieszył z tego, że podkreślała moje ciemne włosy i jasną skórę. Najczęściej chodziłam w nijakich strojach guwernantki.
– Charles mówił mi, że ma pani wolne popołudnia – zagaił pan Gould.
Bawiłam się ołówkiem, ale odłożyłam go i splotłam dłonie na kolanach.
– Jestem guwernantką, lecz nie mam dużo pracy. Mam tylko jedną podopieczną, córkę urzędnika sądowego1, ale biedaczka często choruje.
Pan Gould zamyślił się na moment, wydymając przy tym usta tak, że przypominały dojrzałą śliwkę. Podszedł do kominka, przy którym stał metalowy wózek.
– Zapraszam, coś pani pokażę. Może mi pani podać swoją stawkę przed powrotem do domu. Ciebie też zapraszam, Charles.
Podnieśliśmy się ze stołków i przeszliśmy za panem Gouldem przez całe pomieszczenie. Wziął do ręki pudełko stojące w cieple pomiędzy dwiema migoczącymi świecami i przeniósł je na ławę. Następnie zdjął bawełnianą szmatkę i odsłonił ptasie gniazdo wielkości talerza obiadowego – plątaninę gałązek tworzącą niestaranny stożek. Na jego dnie leżały cztery bladozielone nakrapiane jaja.
– Dotarła tu pani we właściwym dniu, panno Coxen. – Na twarzy pana Goulda malowało się zadowolenie.
– A z jakiegoż powodu? – zapytałam uradowana, pochylając się nad gniazdem.
Pan Gould wskazał na serię pęknięć na jednym z jaj.
– Ono żyje! Jeden z chłopaków z Towarzystwa Zoologicznego wspiął się na wiąz w Regent’s Park i zdjął gniazdo.
– Pan Gould zaglądał do niego każdego ranka – dodał Charles. – Nie poddawał się.
– Choć czasem miałem ochotę się poddać – wyznał pan Gould. – To gawrony. Dojrzałe pisklę ma na dziobie wyrostek kostny, którym posługuje się jak dłutem, żeby rozbić skorupkę. Uderza w nią raz po raz, aż warstwa ochronna się rozpada. – W jego głosie pobrzmiewał podziw. – Wyobraża sobie pani, jak by to było obudzić się pewnego dnia z poczuciem, że wyrosła pani ze swojego domu? I jeżeli pani z niego nie ucieknie, zabraknie pani powietrza? Muszą walić sfrustrowane w tę skorupę, aż wreszcie otaczająca je ściana pęka.
Z pewną ulgą stwierdziłam, że pasja do zwierząt mojego potencjalnego pracodawcy nie ogranicza się do martwych okazów.
– Nie sądzę, by się nad tym wiele zastanawiały – zauważyłam. – Czy nie kieruje nimi instynkt?
– To on budzi w nich pragnienie działania. Poza skorupą czeka na nie nowy świat. Gdy pojawiają się pierwsze pęknięcia, do środka wnika odrobina światła. To pewnie motywuje pisklęta, by uderzały dalej.
– Zapewne przychodzą na świat z niewykształconymi jeszcze w pełni zmysłami? – Kiedy to mówiłam, poczułam, że tracę pewność siebie.
Jajo się poruszyło.
– Widać dzióbek! – wykrzyknęłam, zarażona zachwytem pana Goulda.
Pojawiły się kolejne pęknięcia, mały dziób niestrudzenie uderzał w ścianki. Po chwili ujrzeliśmy łebek, bark i nagie skrzydło. Jajo zaczęło się zapadać, aż wreszcie stanął przed nami pisklak ze skorupką na głowie; jego różowe ciałko pokrywała maź. Skrzydełka miał rachityczne i mokre, a na całym ciele gęsią skórkę. Chwiał się na nogach. Pasmo błony łączyło stopy ptaka ze zwapniałą skorupką. Pisklę zanurzyło dziobek w gnieździe i wyciągnęło z niego pasemko pajęczej sieci. Świergotało cichutko, tak samo zdumione i zaskoczone jak my.
– Musimy znaleźć dla niego pożywienie – stwierdził pan Gould.
– Czy wystarczą mu dżdżownice? – zapytałam.
– Chce je pani łapać, czy mu podawać? – zaśmiał się pan Gould.
Pokręciłam głową.
– Ani jedno, ani drugie! Nawet gdybym chciała przekopywać rabaty u mojego pracodawcy, jego ogrodnik raczej by tego nie pochwalił. I nie lubię robaków. Ale Charles – żartobliwie poklepałam brata po ramieniu – lubi grzebać się w ziemi.
Pan Gould mrugnął do mnie i się uśmiechnął.
– To już wiesz, co będziesz robił po południu, Coxen. – Sięgnął do kieszeni koszuli na piersi i wyjął z niej kartkę. – Co pani o tym sądzi?
Rozwinęłam papier i ujrzałam nieudolny szkic przedstawiający nieznany mi gatunek ptaka.
– Obawiam się, że nie potrafię określić gatunku – powiedziałam.
Pan Gould strzepnął piórko, które przyczepiło mu się do dłoni.
– Chciałem raczej poznać pani opinię na temat kompozycji.
Czy ten ptak szukał jedzenia, czy też osuwał się na ziemię z powodu choroby? Nie wyjawiłam swoich prawdziwych odczuć.
– Proszę wybaczyć – rzekłam i bez namysłu dotknęłam mankietu koszuli pana Goulda. – Wydawało mi się, że testuje pan moją znajomość miejscowych gatunków. Nie chciałabym wypaść źle w pańskich oczach.
Pan Gould zignorował niestosowność mojej wypowiedzi i sięgnął po świeżo wyklute pisklę. Trzymał je w dłoni w zamyśleniu.
– To miał być strzyżyk.

 
Wesprzyj nas