Niesamowita gotycka powieść autorki słynnego „Nawiedzonego Domu na Wzgórzu”. Tragiczne wydarzenie z przeszłości kładzie się cieniem na życiu rodziny Blackwoodów. Siostry Mary i Constance z trudem odzyskują spokój, wybierając życie w odosobnieniu.


Zawsze mieszkałyśmy w zamkuMary Katherine Blackwood, jej siostra Constance i wuj Julian zamieszkują rodzinną posiadłość.

Jeszcze kilka lat wcześniej rodzina liczyła siedmiu członków – do czasu pewnego tragicznego popołudnia, które wciąż pozostaje na językach wszystkich mieszkańców miasteczka.

Teraz młodsza siostra robi wszystko, aby uchronić Constance przed natarczywością i wrogością miejscowej społeczności. Dni upływają im w dosyć szczęśliwym odosobnieniu, aż pewnego dnia do posiadłości przybywa kuzyn Charles…

Na 2018 rok zaplanowano premierę ekranizacji książki.

 
Shirley Jackson
Zawsze mieszkałyśmy w zamku
Przekład: Ewa Horodyska
Wydawnictwo Replika
Premiera: 17 kwietnia 2018
 
 

Zawsze mieszkałyśmy w zamku


I


Nazywam się Mary Katherine Blackwood. Mam osiemnaście lat i mieszkam z siostrą Constance. Często myślę, że przy odrobinie szczęścia mogłam urodzić się wilkołakiem, bo dwa środkowe palce obu moich rąk są tej samej długości, ale muszę zadowolić się tym, czym obdarzyła mnie natura. Nie lubię mycia, psów i hałasu. Lubię moją siostrę Constance, Ryszarda Plantageneta i Amanita phalloides, muchomora sromotnikowego. Reszta mojej rodziny nie żyje.
Ostatnio, kiedy przeglądałam książki z biblioteki stojące na kuchennej półce, okazało się, że termin ich zwrotu upłynął prawie pół roku temu, i zastanowiłam się, czy wybrałabym inne, gdybym wiedziała, że to będą ostatnie książki i że już na zawsze zostaną na naszej półce. Rzadko przenosiliśmy rzeczy; rodzina Blackwoodów nigdy nie zdradzała skłonności do wędrówek i przeprowadzek. Stykaliśmy się wprawdzie z drobnymi, nietrwałymi przedmiotami: książkami, kwiatami, łyżkami, ale głębiej tkwiło w nas przywiązanie do trwałych dóbr. Zawsze odkładaliśmy rzeczy na miejsce. Wymiataliśmy kurz spod stołów i krzeseł, łóżek, obrazów, dywanów i lamp, lecz one same zostawały tam, gdzie były; nigdy nie przesunęłyśmy nawet o cal szylkretowego kompletu przyborów na toaletce matki. Blackwoodowie mieszkali w tym domu od zawsze i utrzymywali w nim porządek; kiedy wprowadzała się tu kolejna pani Blackwood, znajdowano miejsce na jej rzeczy – i tak w naszym domu gromadziły się warstwy dobytku Blackwoodów, balast i mur obronny przed światem.
Książki z biblioteki przyniosłam do domu w piątek, pod koniec kwietnia. Piątki i wtorki były dla mnie straszne, bo musiałam chodzić do miasteczka. Ktoś musiał iść do biblioteki i do sklepu; Constance nigdy nie ruszała się poza ogród, a stryj Julian nie mógł. A zatem to nie duma ani upór wypędzały mnie dwa razy w tygodniu do miasteczka, lecz po prostu potrzebowaliśmy książek i jedzenia. Być może duma sprawiała, że przed powrotem do domu zachodziłam do Stelli na filiżankę kawy; powiedziałam sobie, że to z dumy, i nie ominęłabym Stelli, choćbym nie wiem jak pragnęła znaleźć się w domu, ale wiedziałam również, że Stella zauważyłaby mnie, gdybym przeszła obok, nie wchodząc, i mogłaby pomyśleć, że się boję, a tego już bym nie zniosła.
– Dzień dobry, Mary Katherine – mawiała zawsze Stella, przecierając ladę wilgotną ściereczką – jak się dzisiaj miewasz?
– Bardzo dobrze, dziękuję.
– A Constance Blackwood dobrze się czuje?
– Bardzo dobrze, dziękuję.
– A on?
– Zupełnie nieźle. Poproszę czarną kawę.
Jeśli ktoś wchodził i siadał przy ladzie, zostawiałam kawę i bez pośpiechu wychodziłam, skinąwszy Stelli głową na pożegnanie.
– Bądź zdrowa – rzucała machinalnie.
W bibliotece starannie wybierałam książki. Mieliśmy, oczywiście, książki w domu, zapełniały dwie ściany gabinetu ojca, ale ja lubiłam baśnie i powieści historyczne, a Constance te o jedzeniu. Stryj Julian nigdy nie wziął książki do ręki, ale lubił patrzeć na Constance czytającą wieczorami, kiedy pracował nad swoimi notatkami, i od czasu do czasu spoglądał na nią, kiwając głową.
– Co czytasz, moja droga? Uroczy widok, dama z książką.
– Czytam coś, co nazywa się Sztuka gotowania, stryjku.
– Zachwycające.
Oczywiście nigdy nie milczałyśmy zbyt długo w obecności stryja Juliana, lecz nie przypominam sobie, aby któraś z nas kiedykolwiek otworzyła choć jedną z pożyczonych książek stojących teraz na kuchennej półce. Wyszłam z biblioteki pewnego pięknego kwietniowego ranka; świeciło słońce i wszędzie wokół spod warstwy brudu dziwacznie przebijały fałszywe obietnice wiosennego przepychu. Pamiętam, że stałam na schodach biblioteki, trzymając książki i wpatrując się przez chwilę w delikatną zieleń gałęzi na tle nieba, i jak zawsze żałowałam, że nie mogę wrócić do domu, krocząc po niebie, a nie przez miasteczko. Mogłam od razu przejść na drugą stronę ulicy i iść dalej aż do sklepu kolonialnego, ale to by oznaczało, że muszę minąć dom towarowy i siedzących przed nim mężczyzn. W tym miasteczku mężczyźni pozostawali młodzi, kobiety zaś starzały się pod wpływem szarego, niedobrego znużenia i czekały milczące, aż mężczyźni wstaną i wrócą do domów.
Mogłam iść tą stroną ulicy i przeciąć ją dopiero na wysokości sklepu; wolałam to, choć musiałam przechodzić obok poczty i domu Rochesterów ze stertami przerdzewiałej blachy na podwórzu, popsutymi samochodami, pustymi kanistrami po benzynie, starymi materacami, armaturami i baliami, które rodzina Harlerów przywiozła z sobą i które – w co święcie wierzę – kochała.
Dom Rochesterów był najładniejszym domem w miasteczku i dawniej posiadał bibliotekę z orzechową boazerią, salę balową na piętrze oraz mnóstwo róż wokół werandy. Urodziła się w nim nasza matka i zgodnie z prawem powinien należeć do Constance. Postanowiłam, jak zawsze, że bezpieczniej będzie przejść obok poczty i domu Rochesterów, choć nie lubiłam patrzeć na budynek, w którym urodziła się matka. Rano po tej stronie ulicy było przeważnie pusto, ponieważ padał na nią cień, ja zaś i tak musiałam minąć dom towarowy po wyjściu ze sklepu, a mijanie go w obydwie strony przekraczało moje siły.
Za miasteczkiem, przy Hill Road, River Road i Old Mountain, ludzie tacy jak Clarke’owie i Carringtonowie pobudowali nowe, piękne domy. Musieli przejeżdżać przez miasteczko, aby dostać się do Hill Road i River Road, ponieważ główna ulica była zarazem stanową autostradą, ale dzieci Clarke’ów i Carringtonów chodziły do prywatnych szkół, a jedzenie dostarczano do kuchni przy Hill Road z większych miast. Samochód dowoził pocztę z miasteczka przez River Road aż do Old Mountain, ale mieszkańcy Mountain wysyłali listy z innych miejscowości, a mieszkańcy River Road jeździli do wielkomiejskich fryzjerów.
Dziwiło mnie zawsze to, że ludzie z miasteczka, mieszkający w brudnych domkach przy głównej drodze albo przy Creek Road, z uśmiechem kiwali głowami i machali do przejeżdżających Clarke’ów czy Carringtonów. Kiedy Helen Clarke wchodziła do sklepu Elberta, żeby kupić puszkę przecieru pomidorowego lub funt kawy, o których zapomniała kucharka, wszyscy mówili jej „dzień dobry” i stwierdzali, że pogoda się poprawia. Dom Clarke’ów jest nowszy niż dom Blackwoodów, lecz wcale nie jest ładniejszy. Nasz ojciec sprowadził pierwszy fortepian, jaki widziano w miasteczku. Carringtonowie są właścicielami papierni, ale do Blackwoodów należy cała ziemia między autostradą a rzeką. Shepherdowie z Old Mountain dali miasteczku ratusz – biały, o spadzistym dachu, okolony zielonym trawnikiem, z armatą stojącą od frontu. Była kiedyś mowa o wprowadzeniu podziału na strefy, wyburzeniu chałup przy Creek Road i rozbudowie miasteczka, tak aby pasowało do ratusza, ale nikt nawet palcem nie kiwnął; może myśleli, że Blackwoodowie zaczną wówczas uczęszczać na zebrania rady miejskiej. Mieszkańcy miasteczka załatwiają w ratuszu karty wędkarskie i łowieckie, a raz w roku przyjeżdżają na zebranie Clarke’owie, Carringtonowie i Shepherdowie, którzy uroczyście głosują za usunięciem śmietniska Harlerów z Main Street oraz ławek sprzed domu towarowego i co roku zostają dziarsko przegłosowani przez pozostałych. Za ratuszem odchodzi w lewo Blackwood Road, która prowadzi do domu. Blackwood Road otacza wielkim kołem posiadłość Blackwoodów, a wzdłuż całej drogi ciągnie się ogrodzenie z drutu, postawione przez naszego ojca. Niedaleko za ratuszem stoi duży czarny głaz oznaczający początek ścieżki przeciętej bramą, którą otwieram i zamykam za sobą, a później przechodzę przez lasek i jestem w domu.
Ludzie z miasteczka zawsze nas nienawidzili.

Podczas zakupów miałam taką zabawę. Wyobrażałam sobie te dziecięce gry, w których plansza jest podzielona na małe pola, a gracz wykonuje ruch zgodnie z rzutem kostką; zawsze istnieją jakieś zagrożenia, na przykład: „tracisz jedną kolejkę” albo „cofasz się o dwa pola”, albo „wracasz na start”; ale są także korzyści, takie jak: „idź trzy pola naprzód” czy „zyskujesz dodatkowy ruch”. Dla mnie punktem startu była biblioteka, a metą czarny kamień. Musiałam posuwać się główną drogą, następnie zaś przejść na drugą stronę i dojść do czarnego kamienia, który oznaczał wygraną. Zaczęłam nieźle, ruszając pustą, bezpieczną stroną Main Street, i mógł to być jeden z lepszych dni; bywało tak wiosną, choć niezbyt często. Gdyby ten dzień okazał się dobry, złożyłabym później cenną ofiarę na znak wdzięczności.
Ruszyłam szybko, biorąc na początek głęboki oddech i nie rozglądając się; niosłam książki z biblioteki i torbę na zakupy i obserwowałam ruchy własnych stóp, jedną za drugą; stóp w starych brązowych butach po matce. Czułam, że z budynku poczty ktoś mnie obserwuje – od sześciu lat nie odbieraliśmy listów i nie mieliśmy telefonu, bo nie moglibyśmy tego znieść – ale potrafiłam wytrzymać owo spojrzenie; była to stara panna Dutton, która nigdy nie gapiła się otwarcie, jak inni, tylko zerkała spoza okiennic lub zasłon. Nigdy nie patrzyłam na dom Rochesterów. Nie mogłam znieść myśli, że nasza matka tam się urodziła. Zastanawiałam się czasami, czy Harlerowie wiedzą, że mieszkają w domu należącym do Constance; na ich podwórzu panował zawsze taki hałas, spowodowany przerzucaniem blachy, że nie słyszeli, jak przechodzę. Może Harlerowie myśleli, że ten nieustanny metaliczny szczęk odstraszy demony, a może byli muzykalni i podobały im się te odgłosy; może ich wewnętrzne życie wyglądało tak samo jak zewnętrzne: siedzieli na starych baliach i jedli obiad z wyszczerbionych talerzy, ustawionych na szkielecie starego forda, szczękając puszkami i wrzeszcząc do siebie. Chodnik przy domu Harlerów zawsze pokryty był warstwą brudu.
W następnym ruchu przechodziłam na drugą stronę ulicy (tracisz kolejkę), gdzie mieścił się sklep kolonialny. Wahałam się za każdym razem, słaba i bezbronna, na skraju drogi, którą mknęły rozpędzone samochody. Dla większości pojazdów Main Street była trasą przelotową, auta i ciężarówki pędziły autostradą i kierowcy rzadko mnie zauważali. Rozpoznawałam miejscowych po ich szybkich, paskudnych spojrzeniach i zawsze się zastanawiałam, co by było, gdybym wkroczyła na szosę – czy samochód skręciłby znienacka, niemal mimowolnie, w moją stronę? Ot tak, żeby mnie przestraszyć, żebym uskoczyła? A potem śmiech, zewsząd, zza okiennic poczty, z ławek przed domem towarowym, spoza drzwi sklepu kolonialnego; wszyscy z uciechą obserwują Mary Katherine Blackwood umykającą spod kół samochodu. Czasami tracę dwie, a nawet trzy kolejki, zanim przejdę, bo czekam, aż ulica zrobi się pusta.
W połowie drogi wychodzę z cienia w jaskrawe, złudne kwietniowe słońce; jeszcze przed lipcem żar nadtopi drogę i moje stopy ugrzęzną w niej, przez co przeprawa stanie się bardziej niebezpieczna (Mary Katherine Blackwood, uwięziona w asfalcie, usiłuje wydobyć się spod samochodu; wróć i zacznij grę od początku), a budynki będą jeszcze brzydsze. Całe miasteczko było odlane z jednej formy, jednego czasu i stylu, jak gdyby ludzie potrzebowali brzydoty i karmili się nią. Domy i sklepy sprawiały wrażenie ustawionych w bezmyślnym pośpiechu, by zapewnić schronienie ludziom niechlujnym i niemiłym, a dom Rochesterów i dom Blackwoodów, nawet ratusz, zostały tu sprowadzone, może przypadkiem, z jakiejś dalekiej, cudownej krainy, gdzie mieszkają ludzie z klasą.
Może ktoś zawładnął tymi wspaniałymi domami – karząc Rochesterów i Blackwoodów za zło ukryte w ich sercach – i uwięził w miasteczku? Może ich powolny rozkład odzwierciedlał brzydotę mieszkańców? Rząd sklepów przy Main Street był monotonnie szary. Właściciele mieszkali na piętrze w zwykłych mieszkaniach, a zasłony w ich oknach były blade i bezbarwne; każda barwa blakła szybko w tym miasteczku. To nie Blackwoodowie rzucili urok na miasteczko; należało ono do mieszkańców i stanowiło jedyne odpowiednie dla nich miejsce.
Zbliżając się do rzędu sklepów, zawsze myślałam o zgniliźnie, o palącej, czarnej, bolesnej zgniliźnie, która drąży od środka i przynosi straszne cierpienie. Tego im życzyłam.
Miałam przy sobie listę zakupów; Constance sporządzała ją we wtorki i piątki przed moim wyjściem z domu. Ludziom z miasteczka nie podobało się, że miałyśmy zawsze pod dostatkiem pieniędzy na wszystko; brałyśmy, oczywiście, pieniądze z banku, ale wiem, że wszyscy mówili o majątku ukrytym w naszym domu, zupełnie jakby spoczywały tu wielkie stosy złotych monet, którymi Constance, stryj Julian i ja zabawiamy się wieczorami, porzuciwszy na chwilę lekturę książek z biblioteki, i przesypujemy złoto między palcami, licząc je, ustawiając w słupki i rozrzucając, a przy tym drwimy i stroimy szydercze grymasy zza zamkniętych drzwi. Przypuszczam, że wielu zawistników z miasteczka łaknęło naszych stosów złota, ale byli tchórzami i bali się Blackwoodów. W sklepie razem z listą zakupów wyjęłam z torby portmonetkę, żeby Elbert widział, że mam pieniądze, i nie mógł wymówić się od obsłużenia mnie.
Nie miało znaczenia, kto był w sklepie. Nigdy nie czekałam na obsługę; pan Elbert albo jego blada, chciwa żona zawsze wybiegali z jakiegoś kąta, by podać mi wszystko, czego sobie zażyczyłam. Czasami, w wakacje, kiedy pomagał im starszy syn, uprzedzali go w pośpiechu, żeby przypadkiem nie natknął się na mnie, a raz, gdy jakaś dziewczynka – nie z miasteczka, rzecz jasna – podeszła do mnie w sklepie, pani Elbert odciągnęła ją tak gwałtownie, że mała aż krzyknęła. Po długiej chwili ciszy, pełnej oczekiwania, pani Elbert nabrała powietrza i spytała: „Coś jeszcze?”. Zawsze prostowałam się i sztywniałam, kiedy podchodziły do mnie dzieci, bo się ich bałam. Bałam się, że mnie dotkną, a wtedy ich matki rzucą się na mnie z pazurami, jak drapieżne ptaki; zawsze tkwił we mnie ten obraz: pikujące, agresywne ptaki o szponach ostrych jak brzytwa. Tego dnia miałam kupić dużo różnych rzeczy dla Constance i z ulgą stwierdziłam, że w sklepie nie ma dzieci, a kobiet jest niewiele. Masz dodatkowy ruch, pomyślałam, i powiedziałam panu Elbertowi „dzień dobry”.
Skinął mi głową; nie mógł mnie zupełnie zlekceważyć, a kobiety w sklepie obserwowały go czujnie. Odwróciłam się do nich plecami, ale wyczuwałam za sobą ich obecność; stały, trzymając puszki, torby z ciasteczkami albo główki sałaty, i nie zamierzały się poruszyć, dopóki nie wyjdę, aby mogły podjąć rozmowę i dać się ponieść fali własnego życia. Gdzieś tam była pani Donell; zauważyłam ją, wchodząc, i zastanawiałam się, czy przyszła specjalnie w ten sam dzień co ja, gdyż zawsze usiłowała coś powiedzieć; była jedną z nielicznych, które się odzywały.
– Poproszę kurczaka – powiedziałam do pana Elberta, a jego chciwa żona otworzyła zamrażarkę po drugiej stronie sklepu, wyjęła kurczę i zaczęła je pakować. – I jagnięce udko – dodałam. – Stryj Julian zawsze nabiera ochoty na jagnię, gdy nadchodzi wiosna.
Wiedziałam, że nie powinnam była tego mówić, bo przez sklep przebiegło ciche westchnienie, jak wstrzymywany krzyk. Pomyślałam, że gdybym im powiedziała to, co naprawdę chciałam powiedzieć, czmychnęłyby jak króliki, ale i tak czekałyby na mnie na zewnątrz.
– Cebula – zwróciłam się uprzejmie do pana Elberta – kawa, chleb, mąka. Orzechy – dodałam – i cukier, zabrakło nam cukru. – Z tyłu dobiegł cichy, lękliwy śmiech; pan Elbert omiótł mnie szybkim spojrzeniem i spuścił oczy na towary, które układał na ladzie. Po chwili pani Elbert przyniosła zapakowane mięso i położyła obok innych zakupów. Nie musiałam się odwracać, dopóki nie byłam gotowa do wyjścia.
– Dwie kwarty mleka – powiedziałam. – Ćwierć kwarty śmietany i funt masła. – Harrisowie nie dostarczali nam nabiału od sześciu lat i dlatego kupowałam mleko i masło w sklepie. – I tuzin jaj. – Constance zapomniała dopisać jajka do listy, ale w domu zostały tylko dwa. – I jeszcze blok fistaszkowy – dorzuciłam. Stryj Julian będzie dzisiaj chrzęścił i chrupał nad papierami, a potem cały lepki położy się do łóżka.
– Blackwoodowie zawsze lubili dobrze zjeść. – To był głos pani Donell gdzieś zza moich pleców; ktoś zachichotał, a ktoś inny powiedział: „Szszsz!”. Nawet się nie odwróciłam; wystarczyło, że czułam za sobą ich obecność, nie musiałam oglądać ich płaskich, szarych twarzy o pełnych nienawiści oczach. Życzę wam wszystkim śmierci, pomyślałam, pragnąc powiedzieć to na głos. Constance powtarzała mi: „Niczego po sobie nie pokazuj” i „Jeśli zwrócisz na siebie uwagę, będzie jeszcze gorzej”; miała zapewne rację, ale ja i tak życzyłam im śmierci. Miło byłoby wejść któregoś ranka do sklepu i zobaczyć ich wszystkich, nawet Elbertów i dzieci, w agonii, wijących się z bólu. Obsłużyłabym się sama, pomyślałam, przekroczyłabym ich ciała i wzięłabym z półek wszystko, na co przyszłaby mi ochota, a potem poszłabym do domu, być może wymierzając po drodze kopniaka pani Donell. Nigdy nie wstydziłam się tych myśli, żałowałam tylko, że nie mogą się spełnić. „Nie powinnaś ich nienawidzić” – mówiła Constance – „to osłabia tylko ciebie”. Ale ja i tak ich nienawidziłam i zastanawiałam się, po co w ogóle zostali stworzeni.
Pan Elbert ustawił wszystkie moje zakupy na ladzie i czekał, wpatrując się w przestrzeń za moimi plecami.

 
Wesprzyj nas