“Zatrzymaj się” to studium namiętności, upadku i poczucia winy, mocna i zapadająca w pamięć historia.


Zatrzymaj sięWybitny chirurg zostaje wezwany do szpitala, gdzie trwa operacja jego córki Angeli, która uległa poważnemu wypadkowi.

Timoteo czeka na korytarzu i w swej bezsilności myśli o romansie, który miał w roku urodzin córki. Historia rozpoczęła się w czasie podróży do domku na plaży, w którym czekała jego idealna żona Elsa.

Kiedy psuje się samochód, Timoteo idzie szukać mechanika w obskurnych przedmieściach. Tam poznaje biedną, wręcz odpychającą kobietę o imieniu Italia. Ta znajomość budzi w nim dotąd nieznane emocje i zachowanie, a do głosu dochodzi rozczarowanie stabilnym życiem. Poddaje się temu i wpada w spiralę nakręcającej się obsesji.

Gdy życie i zdrowie Angeli wisi na włosku, jego własne, jak w soczewce, ukazuje mu moment prawdziwego życia.

***

Piękna proza napisana szorstkim językiem z napięciem rodem z najlepszych thrillerów.
Independent

Psychologiczne studium namiętności, upadku i poczucia winy.
Financial Times

Mocna i zapadająca w pamięć historia
Panorama

Ekscytująca
New York Times

Na podstawie książki powstał film z Penélope Cruz, w Polsce znany jako “Namiętność”.

Margaret Mazzantini – urodziła się w Dublinie, obecnie wraz z mężem i czwórką dzieci mieszka w Rzymie. Zadebiutowała w roku 1994 powieścią “Il catino di zinco”, jednak prawdziwą sławę przyniosła jej książka “Zatrzymaj się”, nagrodzona Premio Strega, Premio Grinzane Cavour, Premio Città di Bari, European Zepter Prize, przełożona na 30 języków oraz zaadoptowana na produkcję filmową w reżyserii Sergio Castellitto, z Penélope Cruz w roli głównej. Powieścią “Powtórnie narodzony”, która również doczekała się kinowej ekranizacji, umocniła tylko swoją i tak silną pozycję wśród najbardziej utalentowanych współczesnych włoskich powieściopisarek. Autorka ma na swym koncie 5 powieści i 2 dramaty

Margaret Mazzantini
Zatrzymaj się
Przekład: Stanisław Kasprzysiak
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 18 kwietnia 2018
 
 

Zatrzymaj się


Nie zatrzymałaś się na czerwonym świetle. Mknęłaś jak na skrzydłach w tej swojej kurtce ze sztucznego futra jak z sierści wilka, ze słuchawkami walkmana na uszach. Wcześniej padało i znowu miało padać. W górze, nad koronami platanów i nad antenami na dachach, krążyły stada szpaków, przesłaniając szare jak popiół światło: te ciemne plamy, płynne smugi skrzydeł i jazgotu wciąż zmieniały kształt, zderzały się miękko ze sobą, rozdzielały się i rozpraszały, by po chwili na nowo się połączyć. Na dole ludzie osłaniali sobie głowy gazetami albo chociaż dłońmi, żeby uniknąć ptasich nieczystości spadających z nieba na asfalt pokryty mokrymi liśćmi i wydzielających mdły, dokuczliwy zapach, od którego każdy chciał być jak najdalej.
Nadjechałaś pustą aleją i rozpędzona wpadłaś na skrzyżowanie. Mogło ci się udać, ten samochód mógł cię wyminąć. Ale asfalt był śliski, pokryty odchodami przelatujących ptaków jak tłustawym błotem. Koła auta poślizgnęły się, niewiele, odrobinę, ale to wystarczyło, żeby samochód otarł się o twój skuter. Wyleciałaś w górę, w stronę szpaków, i zaraz opadłaś na dół, na zanieczyszczony przez nie asfalt, a razem z tobą spadł twój szkolny plecak ozdobiony naklejkami. Dwa zeszyty wyleciały na chodnik, wpadły do kałuży, do brudnej wody. Kask potoczył się po jezdni jak pusta czaszka, nie zapięłaś go pod brodą. Ktoś zaraz do ciebie podbiegł. Miałaś otwarte oczy, brudne usta, wybite przednie zęby. Twarz otarła się o asfalt, ciemne okruchy wbite w policzki wyglądały jak męski zarost. Muzyka umilkła, słuchawki walkmana zaplątały ci się we włosy. Z auta wyskoczył kierowca, nawet nie zatrzasnął drzwi i podbiegł do ciebie. Zobaczył, że masz rozbite czoło, i sięgnął do kieszeni po telefon. Wyszarpnął go, ale telefon wypadł mu z ręki. Jakiś chłopiec go podniósł i to on zadzwonił po pogotowie. Ruch na jezdni już się zatrzymał. Samochód stał w poprzek na torach, tramwaj nie mógł jechać dalej. Motorniczy wysiadł, wyszło też wielu pasażerów, wszyscy podchodzili do ciebie. Obcy, nieznani ludzie nie odwracali od ciebie wzroku, nie zostawiali cię w spokoju. Z twoich ust wydostało się ciche westchnienie i plamka różowej śliny, ale świadomość już cię opuściła. Na jezdni stłoczyły się samochody, karetka długo nie nadjeżdżała. Ale tobie już się nie spieszyło. Tkwiłaś nieruchomo w tej swojej kurtce jak ptak zatrzymany w locie.
Potem karetka wiozła cię na sygnale i przedzierała się między samochodami, spychając je do krawężników wzdłuż całej nadrzecznej alei. Butelka z płynem fizjologicznym kołysała się nad twoją głową, a czyjaś ręka naciskała i rozluźniała błękitny balonik, żeby ci pompować powietrze do płuc. Na izbie przyjęć zajęła się tobą lekarka od reanimacji, ucisnęła ci palcem szyję między szczęką a kością gnykową, to czułe miejsce reagujące na ból. Zareagowałaś za słabo. Lekarka otarła ci gazą krew płynącą z czoła. Sprawdziła źrenice: były nieruchome i nierównej wielkości. Oddech miałaś zwolniony. Wsunęli ci do ust rurkę Guedela, żeby wydobyć język cofnięty w głąb, a potem umieścili w nich cewnik zasysający. Usunęli z nich krew, resztki asfaltu, śluz i wybite zęby. Założonym na palec klipsem zmierzyli ci poziom oksyhemoglobiny: był za niski, tylko osiemdziesiąt pięć. Od razu podłączyli cię do przyrządów. Końcówka laryngoskopu wślizgnęła ci się do ust z chłodnym lśnieniem. Wszedł pielęgniarz, popychając przed sobą wózek z kardiomonitorem, włożył wtyczkę do kontaktu, ale aparat nie włączył się. Uderzył go lekko, z boku, i monitor się rozświetlił. Podciągnęli ci koszulkę, umieścili na piersi przyssawki elektrod. Musiałaś chwilę czekać, bo sala z tomografem była zajęta, a potem wsunęli cię do tunelu. Uraz nastąpił w strefie skroniowej. Lekarka, która zajmowała się twoją reanimacją, poprosiła przez szklaną przegrodę radiologa, żeby zrobił ci zdjęcia przekrojowe raz jeszcze, w bliższych odstępach. Pozwoliło to ustalić głębokość i rozległość krwiaka na zewnątrz mózgu. Jeśli gdzieś utworzył się dodatkowy krwiak śródoponowy, to jeszcze nie był widoczny. Ale nie wstrzyknęli ci dożylnie kontrastu, bali się powikłań nerkowych. Od razu zadzwonili na trzecie piętro, żeby przygotowano salę operacyjną. Lekarka spytała:
– Kto ma dyżur na neurochirurgii?
Zaczęli cię przygotowywać do zabiegu operacyjnego. Pielęgniarka ostrożnie cię rozebrała, nożycami przecinając na tobie bieliznę. Nie wiedzieli, jak zawiadomić rodzinę. Spodziewali się, że znajdą przy tobie jakiś dokument, ale nic takiego w kieszeniach nie miałaś. Przejrzeli twój plecak i w nim znaleźli dzienniczek szkolny. Lekarka przeczytała nazwisko, potem imię. Zatrzymała się dłużej przy nazwisku i dopiero po chwili rzuciła okiem na twoje imię. Zalała ją fala gorąca, nie mogła nabrać głębiej powietrza, jakby jakiś nieuważnie połknięty kęs utknął jej w tchawicy. Wtedy odstąpiła od swojej oschłej, rzeczowej roli i przyjrzała się twojej twarzy nie jak lekarka, lecz jak kobieta. Wpatrywała się w twoje opuchłe rysy z nadzieją, że zniknie ten przerażający domysł, który już się w niej pojawił. Ale ty, Angela, jesteś do mnie podobna i ona, Ada, nie mogła tego nie dostrzec. Pielęgniarka goliła ci głowę, włosy spadały na posadzkę. Ada wyciągnęła rękę w stronę tych twoich kasztanowych kosmyków.
– Ostrożnie – wyszeptała – postaraj się ostrożnie…
Potem, już na sali reanimacyjnej, podeszła do dyżurnego neurochirurga.
– Ta dziewczyna, którą nam przed chwilą przywieźli…
– Nie włożyłaś maseczki, musimy stąd wyjść.
Przeszli z aseptycznego pomieszczenia, gdzie nie mogą wchodzić krewni i gdzie chorzy leżą nago pod maskami tlenowymi, do pokoju, w którym pielęgniarka przygotowywała cię do operacji. Neurochirurg popatrzył na monitor, na wykres elektrokardiogramu i ciśnienia.
– Za wysokie – powiedział. – Wykluczyliście obrażenia klatki piersiowej i jamy brzusznej?
Potem spojrzał przelotnie na ciebie. I nagle, szybkim ruchem palców przesunął ci w górę powieki.
– I co? – spytała Ada.
Nie odpowiedział jej, zwrócił się do pielęgniarki:
– Sala operacyjna gotowa?
– Prawie.
Ada nalegała:
– Jest do niego podobna? Jak myślisz?
Neurochirurg odwrócił się, sięgnął po kliszę z badania tomograficznego i podniósł ją w stronę wpadającego przez okno światła.
– Krwiak jest między mózgiem a oponą…
Ada zaciskała nerwowo ręce.
– Jest do niego podobna, prawda?
– …ale może też być drugi, śródoponowy.
Na dworze padało. Ada szła łącznikiem między izbą przyjęć a pawilonem internistyki: trzymała ręce założone przed sobą, była w żakiecie z krótkimi rękawami i w sandałach z zielonej gumy, które nie wydawały żadnego odgłosu. Nie wsiadła do windy, żeby wjechać prosto na chirurgię, skierowała się w stronę schodów. Czuła, że potrzebuje ruchu, chciała coś zrobić. Znam ją od dwudziestu pięciu lat. Zanim się ożeniłem, przez jakiś czas kręciłem się koło niej, nie tyle poważnie, co dla zabawy. Otworzyła drzwi. W pokoju lekarzy był tylko pielęgniarz, zbierał puste filiżanki po kawie. Wzięła z pojemnika czepek i maseczkę, w pośpiechu je włożyła i weszła na salę operacyjną.
Zobaczyłem ją dopiero po chwili, kiedy podniosłem wzrok na instrumentariuszkę, żeby jej podać zacisk. Pomyślałem, że to dziwne widzieć Adę tutaj, bo przebywa stale na reanimacji i spotykamy się dość rzadko, najczęściej w barze w podziemiach. Ale nie zastanawiałem się, dlaczego tu się znalazła, i nawet się z nią nie przywitałem, nie skinąłem jej głową, tylko zdjąłem następny zacisk i podałem instrumentariuszce. Ada czekała, kiedy już nie będę miał rąk zajętych operacją.
– Muszę panu coś powiedzieć, panie profesorze – szepnęła mi.
Instrumentariuszka wyjmowała płaską igłę ze sterylnego opakowania, dobrze pamiętam, że właśnie rozległ się szelest rozdzieranego papieru podklejonego folią, kiedy spojrzałem Adzie w oczy. Stała bardzo blisko mnie, ale wcześniej tego nie zauważyłem. Zobaczyłem wielkie oczy, nieumalowane, lśniące migotliwie gdzieś w głębi. Zanim przeszła na reanimację, zajmowała się anestezją, była jedną z najlepszych specjalistek w szpitalu, podawała podtlenek azotu wielu moim pacjentom. Nieraz widziałem, że nawet w chwilach wielkiego napięcia nie ulega emocjom, i dlatego myślałem o niej z uznaniem, bo dobrze wiem, ile wysiłku musiało ją to kosztować, żeby w takich okolicznościach zostawiać na boku siebie, odgradzać się od siebie samej zielonym lekarskim fartuchem.
– Porozmawiamy później – powiedziałem.
– Nie, nie, to bardzo pilne, panie profesorze…
Głos miała zmieniony, przebijała z niego jakaś dziwna przewaga nade mną. Chyba jeszcze nic nie przychodziło mi do głowy, ale od razu zaczęły mi ciążyć ręce. Instrumentariuszka podawała mi igły do wyboru. Nigdy nie zostawiałem zabiegu niedokończonego. Ścisnąłem sobie mocno rękę i stwierdziłem, że reaguję na to z opóźnieniem. Miałem właśnie zaszywać tkankę mięśniową na brzuchu. Cofnąłem się o krok, odsunąłem od stołu operacyjnego i wpadłem na kogoś, kto stał za mną.
– Dokończ to – rzuciłem asystentowi.
Instrumentariuszka podsunęła mu pojemnik z igłami.
Usłyszałem chrzęst metalu, potem pojemnik uderzył o dłoń w lateksowej rękawicy, dotarł do mnie wyraźnie ten przytłumiony odgłos. Wszyscy na sali popatrzyli w tym momencie na Adę.
Wyszliśmy, drzwi sali zamknęły się cicho i szczelnie za naszymi plecami. Stanęliśmy naprzeciw siebie w pokoju, gdzie przygotowuje się pacjentów do anestezji.
– O co chodzi?
Ada była zdyszana, falowały jej piersi pod żakietem, krótkie rękawy odsłaniały zmarznięte, poznaczone ciemniejszymi plamami ramiona.
– Przywieźli nam dziewczynę, panie profesorze, z urazem czaszki…
Odruchowo, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, zdjąłem rękawice.
– I to dlatego…?
– Znalazłam przy niej dzienniczek… Tam jest pańskie nazwisko.
Podniosłem rękę, zerwałem z twarzy maseczkę. W głosie Ady już nie było stanowczości, wyczerpała się jej odwaga. Była tylko prośba o pomoc, cierpliwa i bezgłośna.
– Jak pana córka ma na imię?
Chyba pochyliłem się nad nią, żeby widzieć ją z bliska, żeby w głębi jej oczu dopatrzyć się imienia, które nie byłoby twoje.
– Angela – wyszeptałem. Mówiłem w stronę tych oczu i zobaczyłem, że źrenice Ady gwałtownie się rozszerzają.
Zbiegłem schodami, przebiegłem w deszczu przez dziedziniec, biegłem dalej, nie zważając, że rozpędzona karetka zahamowała dwa kroki przede mną, wbiegłem przez szklane drzwi do izby przyjęć, przebiegłem przez pokój pielęgniarzy, wbiegłem do sali, gdzie ktoś ze złamaną nogą głośno krzyczał, wbiegłem do następnej, pustej i nieposprzątanej. Zatrzymałem się. Na posadzce leżały twoje włosy. Twoje kasztanowe, wijące się włosy były zamiecione na kupkę razem z zakrwawioną gazą.
W jednej chwili rozsypuję się, zmieniam się w popiół, który żyje, idzie dalej przed siebie. Wchodzę na salę reanimacji, przybliżam się do szklanej ścianki. Ty jesteś tam, za szybą, z ogoloną głową, podłączona do aparatury, z jasnymi plastrami na obrzękłej i posiniaczonej twarzy. To na pewno ty. Przechodzę przez szklane drzwi i staję przy tobie. Jestem zwyczajnym ojcem, biednym ojcem, na którego zwaliło się cierpienie, mam wyschnięte usta, zimny pot oblewa mnie całego, po nasadę włosów. Wyczuwam w sobie coś, z czym nie można się pogodzić, co zgęstniało we mnie i tworzy mgliste przedpiekle, co jest samym osłupieniem. Tkwię w tym zamroczeniu, w tym zatorze bólu. Zamykam oczy, bo nie umiem tej udręki znieść. Ciebie nie ma tutaj, mówię sobie, jesteś teraz w szkole. Kiedy otworzę oczy, już cię tu nie zobaczę. Zobaczę inną dziewczynę, mniejsza z tym jaką, jedną z tylu dziewczyn na świecie. Tylko nie ciebie, Angela. Otwieram oczy i widzę ciebie. Jedną z tylu dziewczyn na świecie.
W kącie stoi pojemnik z napisem „Odpadki septyczne”. Tam moje miejsce. Muszę tam wrzucić tę moją część, która we mnie jest człowiekiem. To konieczne, to jedyna rzecz, jaką mogę zrobić. Muszę patrzeć na ciebie tak, jakbyś nie miała ze mną nic wspólnego. Jedna z elektrod zachodzi bez potrzeby na twój sutek, odrywam ją i przymocowuję, jak trzeba. Patrzę na monitor: tętno pięćdziesiąt cztery. Po chwili mniej: pięćdziesiąt dwa. Podnoszę ci powieki, źrenice masz nierówne, prawa jest bardziej rozwarta, uraz endokraniczny nastąpił w tej półkuli. Trzeba cię operować bezzwłocznie, żeby mózg mógł funkcjonować normalnie, żeby jego masa, przesunięta przez krwiak, napierająca teraz mocno, nieustępliwie na kość czaszki, nie pozbawiała cię z każdą chwilą jakiejś cząstki ciebie samej. Odwracam się do Ady:
– Daliście jej kortyzon?
– Tak, profesorze, daliśmy także osłonę gastryczną.
– Są inne obrażenia?
– Podejrzewamy pęknięcie śledziony.
– Hemoglobina?
– Dwanaście.
– Kto jest na neurochirurgii?
– Ja. Dzisiaj ja jestem. Cześć, Timoteo.
Alfredo kładzie mi rękę na ramieniu, fartuch ma jeszcze rozpięty, mokrą twarz, mokre włosy.
– Dzwoniła po mnie Ada, wróciłem. Chwilę wcześniej stąd wyszedłem, jechałem już do domu.
Alfredo jest najlepszym specjalistą na swoim oddziale, ale nie cieszy się należnym uznaniem, bo zachowuje się nierówno, zdarzają mu się dni, kiedy wszystkich unika, jego zalety za mało rzucają się w oczy; pozostaje w cieniu ordynatora i traci pewność siebie, kiedy tamten patrzy mu na ręce. Dawniej dawałem mu dobre rady, lecz mnie nie słuchał; ma wielki talent, ale nie ma równie wielkiego charakteru. Rozwiódł się, słyszałem, że ma dorosłego syna, chyba w twoim wieku. Dziś był już po dyżurze, mógł się wykręcić, żaden chirurg nie lubi operować krewnych kolegi. A jednak od razu wezwał taksówkę, a potem z niej wyskoczył w ulicznym korku i biegł w deszczu między samochodami, żeby znaleźć się tu jak najprędzej. Nie wiem, czy zdobyłbym się na takie poświęcenie.
– Wszystko gotowe? – pyta Alfredo.
– Gotowe – odpowiada pielęgniarka.
– Jedziemy, nie ma na co czekać.
Ada podchodzi do ciebie, odłącza cię od respiratora i podłącza pod balonik Ambu, żeby można cię było przewieźć. Ruszają z tobą od razu, widzę, jak twoje ramię osuwa się z wózka, kiedy wwożą cię do windy, i jak Ada się pochyla, żeby ułożyć je na powrót przy tobie.
Zostaję z Alfredem, siadamy w pokoju przygotowawczym przy salce reanimacyjnej. Alfredo zapala światło w diafanoskopie, kładzie twoją kliszę i wpatruje się w nią z bardzo bliska. Skupia się na jednym punkcie, marszczy czoło, unosi brwi, patrzy z napiętą uwagą. Wiem, co to znaczy szukać w takiej radiograficznej mgławicy choćby nikłego śladu czegoś, co może się okazać pomocne.
– Popatrz – mówi – główny krwiak jest tutaj, tuż nad oponą, dostanę się tam z łatwością… Trzeba sprawdzić, czy mózg nie ucierpiał, tego nie umiem przewidzieć. Jest też jakiś mały punkt tutaj, gdzieś głębiej, nie wiem, co to takiego, może drugi wylew, śródoponowy…
Wpatrujemy się obaj w to sine rozświetlenie, które zza naszych pleców rzuca na ekran twój mózg. I obaj wiemy, że nie wolno nam kłamać.
– Mogły się już zacząć komplikacje – mówię cicho – mogło dojść do niedokrwienia.
– Muszę otworzyć czaszkę, dopiero wtedy coś zrozumiemy.
– Ona ma piętnaście lat.
– Tym lepiej, ma silne serce.
– Wcale nie jest silna, to jeszcze dziecko.
Pochylam się, opieram łokcie na kolanach i płaczę, nie próbuję się opanować, zakrywam sobie rękami mokrą twarz.
– Umrze, prawda? Ma głowę pełną krwi, obaj to wiemy.
– Gówno wiemy, Timoteo.
Ukląkł przy mnie, chwycił mnie za ramiona, mocno mną potrząsa. Może w ten sposób chce potrząsnąć także sobą.
– Zaraz się tam dostanę i zobaczymy. Muszę usunąć krwiak, mózg zacznie działać normalnie i zobaczymy, co będzie.
Podnosi się.
– Wejdziesz ze mną na salę, co?
Przeciągam ręką pod nosem, ocieram sobie oczy i wstaję. Na owłosieniu zostaje lśniąca smuga łez.
– Nie, nie wejdę z tobą, nic o mózgu nie wiem, nie pamiętam, na nic ci się nie przydam…
Alfredo patrzy na mnie w skupieniu, spojrzenie ma nieugięte, wie, że nie kłamię.
W windzie już nie rozmawiamy, patrzymy na cyfry wyświetlające mijane piętra. Rozchodzimy się bez słowa, nawet się nie obejmujemy. Po paru krokach jestem już w pokoju lekarskim, siadam na krześle. Alfredo tymczasem przygotowuje się za ścianą do operacji. Mogę śledzić w myślach jego ruchy, ten rytuał, który tak dobrze znam. Teraz zanurza ręce po łokcie w wielkiej stalowej umywalce, odpakowuje sterylną gąbkę, mogę wyczuć zapach amoniaku… Pielęgniarka podsuwa mu kawałki gazy, żeby sobie osuszył ręce. Instrumentariuszka wkłada mu fartuch. Panuje już to szczególne milczenie, jakby obok siebie stali ludzie, którzy nagle utracili zdolność mowy. Przez otwarte drzwi widzę znajomego pielęgniarza, przechodzi, zaczepiamy o siebie wzrokiem, ale on odwraca spojrzenie, patrzy w dół, pod nogi. W drzwiach pojawia się Ada. Ta dobrze mi znana Ada, która nigdy nie wyszła za mąż, która mieszka na parterze i na jej ogródek ciągle spada bielizna z wyższych pięter.

 
Wesprzyj nas