“Drzwi na zachód”, powieść napisana w sposób bardzo osobisty i z ogromnym polotem, opowiada niezapomnianą, ponadczasową historię miłości, lojalności i odwagi.


Drzwi na zachódW kraju stojącym na krawędzi wojny domowej spotyka się dwoje młodych ludzi – zmysłowa, zaciekle broniąca swej niezależności Nadia i łagodny, powściągliwy Saeed.

Wdają się w sekretny romans, ale już wkrótce rozruchy ogarniające miasto zamykają bohaterów w niedojrzałej intymności ich związku. Kiedy zamieszki wybuchają z pełną siłą, zmieniając znajome ulice w mozaikę wojskowych posterunków i wybuchających bomb, do ich uszu zaczynają docierać plotki o drzwiach – drzwiach, które mogą błyskawicznie przenieść ludzi w odległe miejsca, chociaż jest to niebezpieczne i kosztowne.

W miarę jak nasila się przemoc, Nadia i Saeed dochodzą do wniosku, że nie mają już wyboru. Porzucając ojczyznę i dawne życie, znajdują drzwi i przez nie przechodzą…

Książka „Drzwi na Zachód” śledzi losy tych niezwykłych postaci, wkraczających w zupełnie nieznaną im i niepewną przyszłość, starających się pozostać wiernymi sobie nawzajem, swojej przeszłości, samej istocie tego, kim naprawdę są. Napisana w sposób bardzo osobisty i z ogromnym polotem, opowiada niezapomnianą, ponadczasową historię miłości, lojalności i odwagi.

Mohsin Hamid dorastał w Lahaur, we wschodnim Pakistanie. Kolejne lata życia spędził w Londynie. Ma na swoim koncie Betty Trask Award, prestiżowy tytuł Notable Book of the Year przyznawany przez magazyn „The New York Times”, oraz miejsca w ścisłym finale Man Booker Prize oraz Pen/Hemingway. Jego książki zostały przetłumaczone na trzydzieści języków, a jego eseje i opowiadania pojawiają się na łamach „The New York Times”, „The Guardian” i „The New Yorker”.

Mohsin Hamid
Drzwi na zachód
Przekład: Witold Kurylak
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 18 kwietnia 2018
 
 

Drzwi na zachód


1.

W mieście nabrzmiałym uchodźcami, ale wciąż żyjącym przeważnie w pokoju albo przynajmniej jeszcze nieopanowanym otwarcie przez wojnę, pewien młody mężczyzna spotkał w sali lekcyjnej młodą kobietę i nie odezwał się do niej. I tak było przez wiele dni. On miał na imię Saeed, a ona Nadia, on miał brodę, nie tyle nawet brodę, co raczej zadbany kilkudniowy zarost, a ona zawsze chodziła ubrana, od stóp aż po zagłębienie w dolnej części szyi, w powłóczystą czarną burkę. W tamtych czasach mieszkańcy miasta wciąż cieszyli się luksusem noszenia się zgodnie z własnymi upodobaniami, pod względem ubrania i fryzury, w pewnych granicach oczywiście, więc tego typu decyzje miały swoje znaczenie.
Może zdawać się dziwne, że w miastach na krawędzi upadku młodzi ludzie wciąż uczęszczali na lekcje – w tym wypadku na zajęcia wieczorowe, gdzie uczono o tożsamości firmy i budowaniu marki produktu – ale tak to już jest, i z miastami, i z samym życiem, w jednej chwili krzątamy się jak zwykle wokół własnych spraw, a w następnej umieramy, a nasz stale i nieuchronnie zbliżający się kres ani na chwilę nie zatrzymuje tych przelotnych chwil początkowych i pośrednich aż do momentu, kiedy wreszcie to uczyni.
Saeed zauważył pieprzyk na szyi Nadii, złotawobrązowy owal, który czasami, z rzadka, lecz zauważalnie, poruszał się w rytm jej pulsu.

Już wkrótce po dokonaniu tej obserwacji Saeed odezwał się do Nadii po raz pierwszy. W ich mieście dopiero miało dojść do poważnych walk, na razie zdarzały się zaledwie strzelaniny i wybuchy samochodów pułapek, odczuwalne w klatce piersiowej jak infradźwiękowe wibracje emitowane przez wielkie głośniki na koncertach, a Saeed i Nadia właśnie spakowali książki i wychodzili z klasy.
Odwrócił się do niej na schodach i powiedział:
– Może poszlibyśmy na kawę? – A nie chcąc, zważywszy na jej konserwatywny strój, żeby zabrzmiało to zbyt bezczelnie, dodał po krótkiej pauzie: – Do stołówki?
Nadia spojrzała mu w oczy.
– Nie modlisz się wieczorem? – zapytała.
Saeed przywołał na usta najbardziej ujmujący uśmiech.
– Niestety, nie zawsze.
Wyraz jej twarzy się nie zmienił.
Nie poddawał się, uparcie się uśmiechając z rosnącą desperacją alpinisty zaglądającego w oczy śmierci.
– Uważam, że to kwestia prywatna. Każdy z nas robi to tak, jak mu odpowiada. Albo… jak jej odpowiada. Nikt nie jest doskonały. A w moim przypadku…
Przerwała mu:
– Ja się nie modlę.
Wciąż bacznie się w niego wpatrywała.
I po chwili dodała:
– Może innym razem.
Patrzył za nią, gdy odchodziła na parking dla studentów, a tam, zamiast zakryć głowę czarnym materiałem, czego się spodziewał, założyła czarny kask motocyklowy, który był przypięty do odrapanego motocykla o pojemności jakichś stu centymetrów sześciennych, opuściła osłonę, dosiadła pojazdu i odjechała, znikając przy dźwiękach kontrolowanego dudnienia w zapadającym zmroku.

Nazajutrz, w pracy, Saeed uświadomił sobie, że nie potrafi przestać myśleć o Nadii. Saeed był zatrudniony w agencji specjalizującej się w udostępnianiu reklam zewnętrznych. Firma posiadała billboardy w całym mieście, podnajmowała też inne i zawierała umowy w sprawie kolejnych powierzchni reklamowych z takimi podmiotami, jak linie autobusowe, stadiony i właściciele wysokich budynków.
Agencja zajmowała obie kondygnacje zaadaptowanego do jej celów domu jednorodzinnego i zatrudniała kilkunastu pracowników. Saeed był jednym z najmłodszych, ale szef go lubił i zlecił mu dopracowanie oferty dla lokalnego producenta mydła, którą trzeba było wysłać e-mailem przed piątą. Zazwyczaj Saeed wyszukiwał w Internecie jak najwięcej informacji i następnie starał się odpowiednio dostosować prezentację do określonego klienta. Jego szef lubił powtarzać: „Bez odbiorcy nie ma opowieści”, a dla Saeeda oznaczało to zaprezentowanie klientowi, że agencja rzeczywiście rozumie jego biznes, potrafi naprawdę postawić się w jego sytuacji i patrzeć na wszystko z jego punktu widzenia.
Ale dziś, chociaż przygotowanie oferty było ważne – każda oferta była ważna: gospodarka zwolniła w związku z narastającymi niepokojami, a reklama zewnętrzna należała do kosztów, które klienci najwyraźniej chcieli obcinać w pierwszej kolejności – Saeed nie potrafił się skoncentrować. Wielkie drzewo, nadmiernie rozrośnięte i nigdy nieprzycinane, pięło się z malutkiego trawnika za domem mieszczącym siedzibę firmy i zasłaniało światło słoneczne do tego stopnia, że z trawnika na tyłach budynku pozostała w zasadzie tylko szara ziemia i kilka kępek, pomiędzy którymi walały się rzucone tam rano – jako że szef zabronił palenia wewnątrz budynku – niedopałki papierosów; i właśnie na czubku tego drzewa Saeed dostrzegł jastrzębia wijącego gniazdo. Ptak pracował niestrudzenie. Czasami unosił się w powietrzu na poziomie wzroku Saeeda, niemal nieruchomy na wietrze, aby po chwili, prawie niezauważalnie ruszywszy skrzydłem albo lekko wygiąwszy ku górze pióra na czubku skrzydła, gwałtownie zmienić kierunek.
Saeed myślał o Nadii i obserwował jastrzębia.
Kiedy w końcu zorientował się, że zostało mu niewiele czasu, rzucił się do przygotowania oferty, kopiując i wklejając fragmenty z uprzednio opracowanych materiałów. Zaledwie kilka z wybranych przez niego ilustracji miało jakikolwiek związek z mydłem. Zaniósł wstępną wersję do szefa i podsunął mu ją, starając się nie krzywić.
Szef wyglądał jednak na zajętego i nic nie zauważył. Naniósł jedynie kilka drobnych poprawek na wydruku i zwracając go Saeedowi ze smętnym uśmiechem, powiedział:
– Wyślij to.
Było coś takiego w wyrazie twarzy szefa, że Saeedowi zrobiło się go żal. Żałował, że bardziej nie przyłożył się do pracy.
W tej samej chwili, kiedy e-mail Saeeda był pobierany z serwera i odczytywany przez klienta, w dalekiej Australii, w Surry Hills, dzielnicy Sydney, pewna kobieta o bladej cerze spała samotnie. Jej mąż pojechał w delegację do Perth. Kobieta miała na sobie tylko długi mężowski T-shirt i obrączkę. Jej tułów i lewa noga przykryte były prześcieradłem jeszcze bledszym niż ona sama; prawa noga i prawe biodro leżały obnażone. Na prawej kostce, umieszczony w zagłębieniu ścięgna Achillesa, widniał niebieski tatuaż przedstawiający małego mitologicznego ptaszka.
Jej dom miał alarm, dzisiaj jednak system nie był włączony. Zainstalowali go poprzedni mieszkańcy, jacyś inni ludzie, którzy nazywali to miejsce domem, zanim zjawisko zwane gentryfikacją dzielnicy nie osiągnęło obecnego poziomu. Śpiąca kobieta sporadycznie korzystała z systemu alarmowego, zazwyczaj gdy męża nie było w domu, lecz akurat tej nocy zapomniała włączyć alarm. Okno sypialni znajdowało się cztery metry nad ziemią i było minimalnie uchylone.
W szufladzie nocnego stolika znajdowało się na wpół opróżnione opakowanie pigułek antykoncepcyjnych, ostatnią z nich zażyła trzy miesiące temu, kiedy wraz z mężem jeszcze starali się uniknąć ciąży, a obok paszporty, książeczki czekowe, paragony, monety, klucze, kajdanki i kilka zawiniętych w papierki listków nieprzeżutej gumy do żucia.
Drzwi do szafy wnękowej stały otworem. Pokój skąpany był w świetle ładowarki komputerowej i bezprzewodowego rutera, ale drzwi szafy były ciemne, ciemniejsze niż otaczająca noc, prostokąt absolutnej ciemności – jądro ciemności. A z tej ciemności wyłaniał się mężczyzna.
On także był ciemny, miał ciemną skórę i ciemne, wełniste włosy. Wił się z wielkiego wysiłku, jego dłonie kurczowo trzymały obie strony drzwi, jakby podciągał się, walcząc z grawitacją czy też z siłą gigantycznego odpływu. Szyja podążała w ślad za głową, ścięgna napinały się, a potem wysunęła się klatka piersiowa, jego na wpół rozpięta przepocona szarobrązowa koszula. Nagle znieruchomiał w swoim trudzie. Rozejrzał się po pokoju. Popatrzył na śpiącą kobietę, zamknięte drzwi sypialni, otwarte okno. Zebrał się w sobie ponownie, z całych sił starając się wejść do pokoju, robiąc to jednak w rozpaczliwej ciszy, ciszy człowieka walczącego na ulicy, na ziemi, późną nocą, by wyzwolić się z dłoni zaciskających się mu na szyi. Ale na szyi mężczyzny nie było żadnych rąk. Zależało mu jedynie, żeby go nie usłyszano.

 
Wesprzyj nas