“Partenon” Mary Beard to najbarwniejsze i najbardziej bezstronne spośród dotychczasowych podejść do tematu.


PartenonNa bezludną wyspę Mary Beard zabrałaby… marmury Elgina, piękne rzeźby z Partenonu. Autorka po raz pierwszy ujrzała je w Muzeum Brytyjskim w wieku pięciu lat – tak zaczęła się jej przygoda ze starożytnością.

“Partenon” to przekrojowa historia najsłynniejszej świątyni w dziejach, a także rozprawa z narosłymi wokół niej kontrowersjami. Czytelnik dowie się, co znaczył Partenon dla ludzi poprzez wieki, jak pełnił funkcję kościoła i meczetu, a także – dlaczego tak nadzwyczajnie wpisał się w historię naszej kultury.

***

Mistrzowsko zwięzła i błyskotliwa (…). Mary Beard tchnie w starożytne ruiny nowe życie.
„The Times”

To żywa i cięta jak osa książeczka (…) opowiada prowokacyjną, a przy tym pasjonującą historię.
„Times Literary Supplement”

Partenon Mary Beard to najbarwniejsze i najbardziej bezstronne spośród dotychczasowych podejść do tematu.
Andrew Graham-Dixon, „Sunday Telegraph”

Z wyrafinowaniem i zajmująco Mary Beard roztacza przed czytelnikiem skomplikowaną historię Partenonu (…) pozycja obowiązkowa tak dla filologów, jak i laików.
Gavanndra Hodge, „Independent on Sunday”

Jeśli planujesz wycieczkę do Aten lub do Muzeum Brytyjskiego, jest to lektura obowiązkowa; lecz i kanapowi podróżnicy będą usatysfakcjonowani.
Andrew Crumey, „Scotland on Sunday”

Filologowie klasyczni uważani są za ludzi niedzisiejszych. (…) Po przeczytaniu fenomenalnego Partenonu Mary Beard możemy odłożyć te przesądy do lamusa. Jej zanurzenie tak w antycznym świecie, jak i we współczesności imponuje, podobnie jak erudycja i błyskotliwość badaczki.
„New Scientist”

Mary Beard należy do najbardziej oryginalnych i znanych współczesnych filologów klasycznych. Kieruje katedrą w Cambridge, jest członkiem Newnham College oraz redaktorem działu klasycznego „Times Literary Supplement”. Audycje radiowe oraz blog w „Timesie” A Don’s Life zyskały jej wielką popularność, podobnie jak książki: “SPQR”, “The Parthenon”, “The Colosseum” (z Keithem Hopkinsem), a także najnowsza, ciesząca się dużym uznaniem “The Roman Triumph”.

Mary Beard
Partenon
Przekład: Tomasz Chwałek
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 13 lutego 2018
 
 

Partenon


Są tam [w Atenach] rzeczy najpiękniejsze w świecie […]. Wśród nich wyróżnia się wspaniała świątynia Ateny, z pewnością warta zobaczenia. Partenonem zwana, wieńczy wzgórze wyżej teatru. Na wszystkich przybyszach wywiera jednako przemożne wrażenie.
Heraklides z Krety (III w. p.n.e.)

1
DLACZEGO PARTENON WYCISKA ŁZY WZRUSZENIA

PRAWDZIWY OBIEKT

Kiedy w roku 1904 Zygmunt Freud po raz pierwszy zwiedzał Partenon, stwierdził zaskoczony, że świątynia naprawdę istnieje, „tak jak nas uczono w szkole”. Psychoanalityk przez jakiś czas zbierał się w sobie do tej wizyty, sugestywnie opisując spędzone w Trieście długie godziny paraliżu spowodowanego niemożnością podjęcia decyzji, czy zgodnie z planem popłynąć na Korfu, czy jednak udać się do Aten. Kiedy już znalazł się pośród ruin Akropolu, radość mieszała się z niedowierzaniem. Później opowiadał, że czuł się, jakby podczas przechadzki nad Loch Ness znalazł wyrzuconego na brzeg legendarnego Potwora i musiał pogodzić się z przeobrażeniem mitu w rzeczywistość. „A więc w rzeczy samej istnieje”. Nie wszyscy wielbiciele Partenonu mieli odwagę iść śladem Freuda. Niegotowy na spotkanie z legendą był choćby Werner Jaeger, uznany filolog klasyczny z początków XX wieku i niestrudzony popularyzator tezy o humanizującej sile kultury starożytnych Greków. Jaeger dotarł co prawda do Aten przynajmniej raz, lecz na zdobycie Akropolu się nie poważył. Nie mógł znieść myśli, że „prawdziwy obiekt” dalece rozminie się z oczekiwaniami.
Uczony niepotrzebnie się martwił; przez ostatnie dwieście lat niewielu było turystów, na których Partenon i jego majestatyczne usytuowanie na ateńskim Akropolu nie wywarły imponującego wrażenia. Nieustraszeni osiemnastowieczni podróżnicy za nic mieli konflikty zbrojne, grasantów i pewne wyjątkowo złośliwe owady, by tylko móc ujrzeć „prawdziwą” grecką architekturę i rzeźby. Tuzy ze świata kultury i polityki, od Bernarda Shawa po Billa Clintona, prześcigają się na fotografie przedstawiające ich pośród kolumn, głęboko wzruszonych (il. 2); codziennie zwyczajni turyści wylewają się z autobusów, by podziwiać tę perłę w koronie ich pielgrzymki do Aten i skwapliwie łykać archeologiczne ciekawostki serwowane im przez przewodników. Oczywiście to prawda, że turyści potrafią bardzo łatwo wmówić sobie, iż świetnie się bawią, a dodatkowo nasila to nieznośna kulturowa presja, by być pod wrażeniem tego, o czym sądzimy, że powinno na nas zrobić wrażenie, choćby li tylko retrospektywnie. Tymczasem wszyscy wiemy, że naoczne podziwianie nawet najsłynniejszych zabytków światowego dziedzictwa nieodmiennie wiąże się z lekkim rozczarowaniem: Mona Lisa jest za mała, piramidy byłyby dużo bardziej nastrojowe, gdyby zaraz za nimi nie zaczynały się suburbia Kairu, a pośród nich nie znajdowała się najzwyklejsza w świecie franczyza Pizzy Hut. Z Partenonem jest inaczej. Na przekór wszystkim przeszkodom – słońcu, od którego nie da się uciec, ponurym strażnikom pogwizdującym na każdego, kto zboczy z wyznaczonej trasy, a od wielu lat też mimo zapory z rusztowań – Partenon zdaje się działać zawsze i prawie na wszystkich.
Zdawałoby się więc, że od zamierzchłych czasów nie mówi się o sanktuarium inaczej jak w samych superlatywach. Tonem podobnym do tego, w jakim wyrażał się pewien rzutki kupiec i papieski wysłannik z Ankony, który odwiedził Ateny w roku 1436: pośród tak wielu „niezwykłych budowli z marmuru […] tym, co najbardziej mnie urzekło, była wielka, przewspaniała świątynia Ateny Pallas stojąca w najwyższej twierdzy miasta, boskie dzieło Fidiasza otoczone pięćdziesięcioma ośmioma strzelistymi kolumnami o średnicy siedmiu stóp i ze wszech stron przyozdobione najzacniejszymi wyobrażeniami”. Późniejsi pisarze i krytycy jedynie dodawali kolejne peany. Jak można się spodziewać, starożytnicy z przełomu XVIII i XIX wieku rozpływali się w zachwytach nad „niespotykaną symetrią” Partenonu, jego „znakomitą konstrukcją” i „harmonijnymi proporcjami”. Po co owijać w bawełnę? „Jest to triumf rzeźby i architektury niemający sobie równych w świecie”, kategorycznie zawyrokował Edward Dodwell1 w roku 1819, odbywszy trzy wyprawy do Grecji. Było to punktem wyjścia również sto lat później dla najsłynniejszego proroka dwudziestowiecznego modernizmu: Le Corbusiera, który budował nową wizję architektury na skończonym ideale Partenonu. „Nic podobnego nie powstało nigdy i nigdzie w świecie” – stwierdził w swym manifeście W stronę architektury (znajdziemy tam co najmniej dwadzieścia zdjęć i rysunków świątyni – niektóre znamiennie zestawiono z porównywalnym współczesnym triumfem myśli technicznej, samochodem). Innym razem, już bardziej w duchu modernizmu, słynny architekt skomentował: „Jeden wyraźny obraz mam zawsze w pamięci: Partenon, nagi, surowy, oszczędny, brutalny, donośny krzyk oburzenia wobec krajobrazu wdzięku i grozy”.

DOŚCIGNĄĆ WZÓR

Nieuchronnie za podziwem szło naśladownictwo. W całym zachodnim świecie znajdziemy klony Partenonu różnej wielkości i wykonania, przystosowane do spełniania nadspodziewanie licznych funkcji: od miniaturek w postaci srebrnych spinek do mankietów, przez postmodernistyczne tostery (hit wśród akcesoriów kuchennych roku 1996, dzięki uprzejmości rzeźbiarza Darrena Lago) i modele wykonywane przez greckich więźniów politycznych jako część procesu reedukacji, po repliki z betonu w skali 1:1. Najbardziej bodaj ostentacyjna jest Walhalla ulokowana opodal Ratyzbony w Niemczech, pomysł króla Bawarii Ludwika I Wittelsbacha, pomnik Jedności Niemców. Większość złożonych projektów tak czy inaczej była wzorowana na Partenonie, lecz wybór padł na propozycję architekta Leona von Klenzego, posadowioną na szczycie lesistego „Akropolu” konstrukcję w stylu bawarskim: z zewnątrz przesadnie okazały Partenon, wewnątrz teutoński karnawał z walkiriami i popiersiami wielkich Niemców – od Alaryka do Goethego (a dziś także Konrada Adenauera i współczesnych). Wiele inicjatyw jednak nie doczekało się pomyślnego finału. W 1816 roku sam hrabia Elgin zachęcał Edynburg, nazywany wspaniałomyślnie Atenami Północy, by miasto upamiętniło bitwę pod Waterloo kopią Partenonu wzniesioną na wzgórzu Calton. Niestety do czasu, aż skończyły się pieniądze, przez trzynaście lat zdołano jedynie postawić tuzin kolumn. Odtąd są one chlubą – lub też porażką – Edynburga, a pomysł, by wykończyć pomnik za pomocą szkła i laserów, jako ukłon w stronę nowego milenium, odrzucili stanowczo mieszkańcy.
W XIX wieku i na początku XX Stanami Zjednoczonymi owładnął szał klasycyzowania. Wtedy to budynki rządowe, banki i muzea zyskały oblicze Partenonu. Prym wiedzie tu niewątpliwie Partenon w Nashville w stanie Tennessee – zwanym czasami Atenami Południa. Wybudowany w 1897 roku na Wystawę Stulecia pawilon z drewna, gipsu i cegły podbił serca mieszkańców Nashville, dzięki czemu przetrwał aż do lat dwudziestych XX wieku, kiedy przebudowano go przy pomocy betonu. Ogromna, trzynastometrowa rzeźba bogini Ateny, odwzorowująca nasze najlepsze wyobrażenia na temat tego, co wyszło spod ręki Fidiasza, ujrzała światło dzienne w roku 1990 (il. 3). Tę wersję Partenonu rozsławił Robert Altman w filmie Nashville, wspaniałej satyrze na mizerię amerykańskiego snu, show-biznesu i polityki. Końcowe sceny rozgrywają się pośród kolumn spowitych w amerykańską flagę, podczas koncertu muzyki country połączonego z wiecem na rzecz marginalnego kandydata w wyborach prezydenckich – typowo amerykańska impreza zwieńczona typowo amerykańskim zamachem, jako że frontman zespołu umiera na portyku Partenonu od kuli bezinteresownego zabójcy. Ateński klasycyzm w zetknięciu z gwiaździstym sztandarem.

„PIEROŃSKI PARTENON”

Owszem, zdarzały się także odosobnione głosy przeciwne wobec utrwalonej przez stulecia, owacyjnej narracji na temat Partenonu. Nieliczni mieli odwagę przyznać, że pierwsze wrażenie nie sprostało ich oczekiwaniom. Winstona Churchilla na przykład rozczarowała liczba zwalonych kolumn, rozważał nawet oddelegowanie kompanii Królewskiej Marynarki, aby postawiła je do pionu, był wtedy bowiem Pierwszym Lordem Admiralicji, natomiast charyzmatyczny nauczyciel Oscara Wilde’a z Trinity College w Dublinie, J.P. Mahaffy, przekonywał, że jakikolwiek zabytek o takiej sławie nieuchronnie musi na pierwszy rzut oka rozczarowywać („żaden budynek na ziemi nie zniesie ciężaru tej wagi”), zapewniał jednak, że już przy drugim spojrzeniu obserwatorowi w pełni ukaże się „gloria” Partenonu i geniusz „światłych umysłów, które ową wspaniałość stworzyły”. Bywa, że komentatorzy obchodzą się ze świątynią nieco bardziej obcesowo. Grecką reżyserkę Evie Stefani zapewne chwytały dreszcze ekscytacji na myśl o transgresji, jakiej miała się dopuścić, ukazując w filmie Akropolis (2001) Partenon jako prostytutkę. Pisarz amerykański Walker Percy nazwał go wzorem współczesnej nudy („Nuży. Mało kto na niego spojrzy, bo lepiej prezentuje się w broszurce”) i roił o jego całkowitym zniszczeniu wskutek zmasowanego ataku Sowietów. Przynajmniej dla oficera NATO „patrzącego przez lornetkę z bunkra gdzieś w centrum Aten” wypatrywanie bomb spadających prosto na portyk nie byłoby nużące. Podobnego zdania musiał być William Golding, kiedy pewnego marcowego popołudnia w latach sześćdziesiątych XX wieku, podczas ateńskiego obiadu z zaprzyjaźnionym starożytnikiem, oznajmił: „Niech już będzie i ten pieroński Partenon”. Siąpiło i dął potężny wiatr, pył wdzierał się wszędzie – nie były to warunki sprzyjające niespiesznemu zwiedzaniu z szeroko otwartymi oczami. Pisarz stanął przed świątynią, omiótł ją wzrokiem, gniewnie wysiąkał nos i – znalazłszy wygodny blok marmuru – usiadł tyłem do niej, przodem zaś do „przemysłowej szarzyzny Pireusu” i cementowni w Eleusis, widocznych, owszem, z Akropolu. „W końcu powiedział, cały rozpromieniony: «I tak się powinno oglądać Partenon»”.
W zasadzie jednak nawet dla najbardziej uszczypliwych krytyków, najostrzejszych języków XIX i XX stulecia Partenon był czymś nietykalnym. Oscar Wilde, po którym można by się spodziewać przynajmniej ciętego komentarza na temat świątyni, w najmniejszym stopniu nie podzielał opinii swego nauczyciela o przykrych pierwszych odczuciach. Mahaffy zabrał młodzieńca do Grecji w 1877 roku w nadziei, że cuda pogańskiego antyku odwiodą go od pomysłu przejścia na katolicyzm. Wymierzona w „papizm” kampania okazała się nader skuteczna, wnosząc po tym, jak monument wypadł w odbiorze pisarza (zostało to opisane w bestsellerowej powieści pióra jego przyjaciółki): „Opowiadał jej o Partenonie, jedynej świątyni – nie budowli, lecz świątyni tak absolutnej i osobistej niczym posąg. Pierwsze spojrzenie na Akropol zaś i nagie, delikatne kolumny wyrastające pod niebo w świetle poranka – to jak ujrzeć jedną z alabastrowych greckich bogiń”. Uwielbienie to po kilku latach zaowocowało wersami tak bezwstydnie pikantnymi, że pewna czytelniczka doby późnowiktoriańskiej usunęła je dosłownie, za pomocą nożyczek – ze zbioru, w którym się ukazały. Gorszący ów wiersz, zatytułowany Charmides, opowiada o „greckim młodzieniaszku”, który zakrada się o zmierzchu do świątyni, by rozebrać posąg Ateny i całować go aż do świtu: „Nigdy, jak mniemam, nie mieli kochankowie takiej schadzki,/ Całą noc on słodkie jej szeptał wyrazy,/ I cieszył oczy olśniewającymi członkami, i składał buziaczki/ Na jej blado-srebrzystym ciele bez skazy”. Jak łatwo się domyślić, świątynia ta do złudzenia przypomina Partenon.
Być może jeszcze bardziej zaskoczy nas nieskrępowany podziw dla Partenonu ze strony Virginii Woolf, skądinąd znanej przecież z uszczypliwych komentarzy. Pisarka odwiedziła świątynię w latach 1906 i 1932. We wspomnieniach z Grecji nie szczędziła kąśliwych uwag na temat innych turystów: „zastępów Teutonów” i Francuzów, którzy stronią od kąpieli. Woolf nie miała również ani krzty litości dla tubylców – było to na długo, zanim pocztówki z wyszczerzonymi w bezzębnym uśmiechu chłopami stały się asem w rękawie greckiego przemysłu turystycznego, sprzedawane na kopy sentymentalnym Europejczykom z Północy łaknącym rustykalnej prostoty tradycyjnego śródziemnomorskiego życia. Dla niej i jej otoczenia wieś była ciemna i durna, a Grecy wszystkich klas „brudni, prostaccy i niestali jak woda”. Jednak podczas pobytu w Atenach autorka odwiedzała Partenon codziennie – było to przeżycie z całkiem innego porządku. Wspomina, że kiedyś zabrakło jej słów: „Staliśmy jak oniemiali w obliczu monumentu zbyt wspaniałego, by go opisać słowami”. Woolf stoczyła desperacką – i dość ostentacyjną, trzeba powiedzieć – walkę, aby przelać na papier odczucia związane z Partenonem: raz jest on koloru „jasnoczerwonego”, innym razem „kremowobiałego”, „różanego”, „płowego”, „jasnobrązowego” (ten sam problem miał Evelyn Waugh, jednak wybronił się, pomysłowo przyrównując go do łagodnej odmiany sera Stilton); dalej czytamy o „kolumnach wyrastających z ziemi niczym gibkie, tętniące życiem kończyny”, o tym, że sanktuarium „obezwładnia ogromem, siłą i doniosłością” i że „żadne inne miejsce nie wydaje się równie rześkie i żywe, co ta połać pradawnych martwych kamieni”. W powieści Pokój Jakuba autorka przetworzyła niektóre wspomnienia z Aten i zawarła bardziej już lakoniczny osąd na temat świątyni ich patronki: „Zdaje się, że przeżyje [ona] cały świat”. Jak widać, bliskie spotkanie z Partenonem przerosło nawet Virginię Woolf.

GRA POZORÓW

Woolf przynajmniej powstrzymała się od łez, czego nie można powiedzieć o wielu z najznamienitszych światowych znawców. Nieważne, jak byli twardzi – na widok Partenonu szkliły im się oczy. „Jest tak przygniatający, że pociekły mi łzy, co normalnie w takich okolicznościach mi się nie zdarza” – kokieteryjnie zanotował Cyril Connolly po obejrzeniu świątyni w 1920 roku. Zarówno przed, jak i po nim tysiące przyznawały się, czasem z dumą, do tego samego. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, iż więcej ludzi ogarniało wzruszenie na Akropolu niż przy jakimkolwiek innym zabytku na świecie, może z wyjątkiem Tadż Mahal. Nie chodzi tu tylko o estetyczną ucztę, rozprężenie nerwów, gdy długie oczekiwanie dobiega końca, lub (jak domniemywałby cynik) wystudiowaną pozę. Poeta, autor hymnu Indii i niezmordowany globtroter Rabindranath Tagore miał podobno płakać nad dojmującą „barbarzyńską szpetotą”, jaką ujrzał na Akropolu – to pożyteczne memento, że z wielokulturowej perspektywy Partenon wcale nie musi wyglądać tak różowo. Pamiętamy też o demonstracyjnie zapoczątkowanej przez Byrona tradycji wylewania łez u stóp świątyni, nie z powodu jej zniewalającego piękna, lecz tragizmu ruin i przejmującego jej rozczłonkowania, które ścisnęło mu serce.
Fragmenty sanktuarium znajdziemy bowiem nie tylko w Atenach. Mowa tu już nie o reprodukcjach; znaczna część reliefów zdobiących niegdyś owo liczące prawie dwa i pół tysiąca lat sanktuarium (nie wspominając już o kapitelach kolumn i innych bezpańskich detalach architektonicznych) rozsiana jest po muzeach Europy. Około połowy rzeźb znajduje się w stolicy Grecji, nie – jak w czasach Byrona – w samym Partenonie, lecz w muzeum, bezpieczne od niesławnego ateńskiego smogu. Pozostałe spoczywają w większości w Muzeum Brytyjskim, a to za sprawą Thomasa Bruce’a, 7. hrabiego Elgin, który w 1816 roku sprzedał je rządowi brytyjskiemu – w tym siedemdziesiąt pięć metrów słynnego rzeźbionego fryzu, dawniej opasującego cały gmach, jak również piętnaście z dziewięćdziesięciu dwóch rzeźbionych paneli („metop”) pierwotnie umieszczonych wysoko nad kolumnami, a także siedemnaście posągów naturalnej wielkości, zdobiących fronton świątyni (ryc. 1 i ryc. 2). Spora garść materiałów znajduje się też w Paryżu, w tym metopa i płyta fryzu wywiezione z Aten w latach osiemdziesiątych XVIII wieku przez zagorzałego kolekcjonera arystokratę, a następnie skonfiskowane przez rewolucjonistów; dziś można je oglądać w Luwrze. Drobnica rozproszona jest po takich miastach, jak Kopenhaga, Würzburg, Rzym, Wenecja i Monachium, często wyniesiona po kieszeniach przez dawnych podróżnych.

 
Wesprzyj nas