“Moja córka komunistka” to kolejna napisana z pazurem powieść Agnieszki Wolny-Hamkało, autorki „41 utonięć”.


Moja córka komunistkaNasze nerwice, nasza kuchnia i nasze rewolty. Kobieta indywidualistka w teatrze życia.

W powieści Agnieszki Wolny-Hamkało poznajemy losy Anny. Śledząc, jak dziewczynka dorasta, czytelnik dostrzega zmiany zachodzące w Polsce po 1989 roku.

Biegająca boso, u dziadków na wsi, dziewczynka przeistacza się w zbuntowaną pankówę, by po latach zostać uznaną, choć nadal pełną artystycznego usposobienia, panią doktor habilitowaną.

„Moja córka komunistka” to także przejmująca opowieść o małych sprawach, stających się z czasem niezwykle ważnymi. O relacji, gdzie seksualność jest, owszem, ważna, ale też o miłości płynnie przechodzącej w przyjaźń, urastającej do rangi sztuki.

Agnieszka Wolny-Hamkało (ur. 1979 we Wrocławiu) – polska poetka, krytyczka literacka i publicystka. Jej teksty były tłumaczone na dziewięć języków, m.in. serbski, chiński i hiszpański. Współpracuje m.in. z „Gazetą Wyborczą”, „Przekrojem”, „Przeglądem”, „Bluszczem” i portalem Polskiego Radia. Prowadziła programy poświęcone książkom w TVP1 (“Hurtownia książek” 2009–2011) i w TVP Kultura. Wicenaczelna literackiego magazynu „Chimera”, członkini zespołu programowego “Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania”, redaktorka “Laboratorium Opowieści”.

Agnieszka Wolny-Hamkało
Moja córka komunistka
Seria: Archipelagi
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 17 stycznia 2018
 
 

Moja córka komunistka

Urodziny u Liczyrzepy

W lutym wszyscy rodzice byli zmęczeni. Grudniowe święta spustoszyły portfele, styczeń błysnął parę razy mrozem, poszli na kilka przyjęć. Reszta była czekaniem na wiosnę. Krótkie, ciemne niedziele spędzali u przyjaciół za miastem. Któregoś popołudnia w siatkę przy sadzie zaplątało się duże zwierzę. Próbowali je wydostać. Anna pierwszy raz słyszała szczekanie sarny: głuche, charczące. Stała i patrzyła na rozprute futro, krzepnącą krew, oko wypukłe jak szlifowany kamień. W końcu przyjechał któryś z sąsiadów. Mężczyźni z wysiłkiem wpakowali sarnę na bagażnik żuka. Anna położyła koło niej kilka jabłek. Przykryła zwierzę starym kocem w kratkę. Kołował nad nimi myszołów. Popatrzyła na ścieżkę niknącą w lesie i wydawało jej się, że widzi dwie inne sarny. A może ktoś ich obserwował: poruszył ramieniem, zamigotał światłem latarki. Matka była dla niej tego dnia wyjątkowo czuła. Dziewczynce dawno nie pozwolono wsypać takiej ilości cukru do herbaty. Brązowa, gorąca słodycz zakleiła jej przełyk i wlała się do gardła, jakby ciepło pościeliło sobie wewnątrz Anny. Włączono radio i leżąc przy kominku, na śmierdzącym kozłem futrze, słuchała Teatrzyku Zielona Gęś. Potem matka natarła ją spirytusem, na szyi zawiązała szalik, jakby trzeba ją było rozgrzać. Dużo niepotrzebnych gestów wokół tego, że nic się nie stało i nie ma się czego bać. Ale właśnie zapanował strach i wszyscy myśleli tylko o sarnie. Zaraz miał przyjść przednówek. Ziemia leżała odłogiem, czarna i łysa. Siedem lat temu urodziła się Anna.
– Pojedziemy do Międzygórza, córeczko. Odnajdziemy Ducha Gór, Liczyrzepę. On ma dla ciebie urodzinowy prezent. – Ojciec głaskał ją po włosach nad czołem. Wyobraziła sobie Liczyrzepę jako myśliwego z pękiem białych rzep wypukłych jak sarnie oczy. Rozkładał je na futrze z kozła i liczył: jedna rzepa, druga, trzecia…
Do Międzygórza pojechali z przyjaciółmi rodziców. Skład powtarzalny i charakterystyczny: kudłaty bard, projektantka mody, starzejący się dziennikarz muzyczny, śpiewaczka operowa u schyłku kariery. Wszyscy z rodzinami i dziećmi. Anna najbardziej lubiła Kacpra: mieszkał w ich bloku, miał tłustego, śmierdzącego jamnika i holenderską maszynkę do robienia grzanek z żółtym serem. To w jego mieszkaniu pierwszy raz zobaczyła płytę CD – zawiniętą wokół śmiesznej dziurki tęczę wprasowaną w plastik. Poza tym żaden z jej kolegów nie mieszkał na dziewiątym piętrze, skąd świat wydawał się niepoważny.
Oprócz Kacpra najczęściej bawiła się z córkami śpiewaczki operowej i z Maćkiem, synem znanego radiowca. Córki śpiewaczki miały jaskrawozieloną papugę, którą na noc przykrywały specjalną serwetą. Anna próbowała nauczyć ją mówić i kiedy przychodziła do koleżanek, cały czas spędzała przy klatce, powtarzając: „Daj cukierka, daj cukierka, daj cukierka”. Starała się wyjąć z klatki chociaż jedno zielone piórko.
Kacper miał dwa białe olbrzymie siekacze, piegi i sterczące na wszystkie strony brązowe włosy. Był idealnym kompanem, bo lubił eksperymenty z ogniem, wodą, perfumami matki, insektami i saletrą. Kiedy będą starsi, to z nim Anna pierwszy raz zapali skręta. Ale na razie tkwili w domu wczasowym Dzika Orlica i zastanawiali się, w jaki sposób podrzucić dziewczynom wielkiego zdechłego komara do piórnika. Rano ruszyli w góry, czarnym szlakiem, co ojciec wielokrotnie podkreślał. Zrobił nawet zdjęcia znakom na omszałej skale. Smiena klikała przy tym cicho i elegancko, jak to tylko luksusowe przedmioty potrafią. Potem ojciec przez chwilę udawał, że studiuje mapę, i znów szli przez lutowy pusty las, ostrożnie stawiając stopy na mokrych, wystających z ziemi kamieniach.
– Dudek siedział na dachu i spoglądał przez lupę. Wtem się księżyc odwrócił i pokazał mu…
– Dupę! – zawołał Kacper i z miejsca wpadł w zachwyt, bo słowo „dupa” brzmiało w lesie zupełnie inaczej niż w mieście.
Po dwóch godzinach marszu ścieżka pociemniała. Niebo zrobiło się granatowoszare i zaczął siąpić drobny deszczyk. We mgle, między drzewami, pojawiły się dziwnie spiętrzone, gładkie skały, jakby ktoś wyjął z morza potężne otoczaki i ustawił je w lesie jeden na drugim.
– To Duch Gór – powiedział ojciec, który odłączył się od dorosłych i kucnął przy Annie.
– Mogę? – zapytała, pokazując palcem skały.
– Idźcie. Dziesięć minut – zaznaczył. Zarządził postój na papierosa, bo po takim marszu już naprawdę im się należało. Rodzice wyjęli z plecaków bułki z kiełbasą i śmierdzące rozgrzanym plastikiem termosy, pełne słabej herbaty z sokiem. Dzieci zajadały na stojąco, niektóre usiadły na brezentowej torbie. A Anna z Kacprem pobiegli na przełaj, przez las, stąpając lekko i szybko po miękkim poszyciu. Okazało się, że skały są dwie, a pomiędzy nimi utworzył się wąski przesmyk.
– Ej, wchodzimy? – Chłopiec na próbę włożył rękę w chłodną jamkę, jakby badał gniazdo, sprawdzając, czy ptak złożył jaja.
Anna zbliżała się do skały powoli i patrzyła lękliwie w górę. Z tej perspektywy wydawało się, że brzuchaty głaz zaraz się zawali i uwięzi ją na zawsze pod gruzami.
– E… serio?
Myślała o Duchu Gór. Jeśli stała przed Liczyrzepą, mógł w każdej chwili poruszyć się i po prostu ich zmiażdżyć. Wyobraziła sobie siebie rozprasowaną, płaską jak wafel.
– Boisz się? – Kacper spróbował wcisnąć się między skały, ale przesmyk był za wąski.
– Dobra – powiedziała dziewczynka dziarsko, chociaż pomyślała, że wewnątrz musi być zimno i mokro. Zsunęła z ramion granatowy plecaczek i rzuciła go na ściółkę. Była zwinniejsza od Kacpra. Wślizgnęła się bokiem, tak że nosem niemal dotykała chropowatej ściany, a potem szpara poszerzyła się i dziewczynka odetchnęła głębiej, a w końcu mogła poruszać się swobodnie.
– Co tam jest? – Niedoszły zdobywca zazdrośnie przebierał nogami.
– No… nic.
– Robaki?
– Chyba nie.
– Kości?
– Jakie kości?!
Kacper miał ochotę się rozpłakać. Zacisnął usta i krzyknął z wściekłością:
– No co?!
Ale Anna nie odpowiedziała. W zimnym świetle lutowego nieba zobaczyła zawiniątko leżące na końcu skalnego korytarza. Kiedy się poruszyła, pakunek odbił światło. Tu, w monotonnych półcieniach górskiego lasu, wyglądał, jakby pochodził z innego świata. Przypomniała sobie legendy o złotym jajku i o sakwie pełnej dukatów. O krośnie i srebrnej nici. O wszystkich zaklętych przedmiotach, które miały moc przeistaczania albo odczyniania uroków. Czy Anna znowu śniła? Odwróciła się, żeby przywołać jakiś element rzeczywistego świata, sprawdzić, czy są tu naprawdę.
– Kurde, co tam robisz? Wyłaź! – Usłyszała zniecierpliwiony głos kolegi i zobaczyła jego ciemną czuprynę, poruszającą się po drugiej stronie. Podeszła do zawiniątka i schyliła się. Podniosła przezroczysty worek z folii, w jaką pakuje się kwiaty. Wewnątrz były jaskrawe, kolorowe słodycze: żelatynowe misie, żelki o smaku coli, cukrowe szyszki i orzechy w białej czekoladzie, kukułki w papierkach, słodki wagonik landrynek, a nawet lizak serce. Słowem ze trzy kilo polskich i zagranicznych łakoci. Bojąc się, że zaraz znikną, Anna rozwiązała różową wstążkę i włożyła sobie do ust kilka landrynek naraz. A wtedy na ziemię upadła zamoknięta kartka. Dziewczynka, która znała się przecież na bajkach, uznała, że może to być instrukcja albo wiadomość. Na kartce w kratkę napisano koślawo mazakiem: „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Duch Gór – Liczyrzepa”.
Nigdy nie dowiedziała się, w jaki sposób prezent znalazł się w przesmyku między skałami. Dopiero kiedy podrosła, zrozumiała, że ktoś musiał wcześniej umieścić tam słodycze. W jaki sposób ojciec zdołał dzień wcześniej wejść tak wysoko w góry? Był za gruby, żeby zmieścić się między skałami. Musiał komuś zapłacić. A wszystko specjalnie dla Anny. Przywoływała ten gest wiele razy: kiedy ojciec wyprowadzał ją z jadalni, żeby dać jej kilka klapsów na korytarzu. Kiedy na przyjęciach, wcięty, odpytywał ją z geografii, a ona nie potrafiła sobie przypomnieć tych wszystkich stolic o pięknych nazwach ani jezior, ani oceanów.
Przez cały wyjazd Anna rozglądała się badawczo po Międzygórzu. Od tej pory wydawało jej się, że Liczyrzepa, jak jakiś tajemniczy bóg, porozumiewa się z nimi za pomocą symboli. Więc wyciągali z potoków dziwne kamienie, w uzdrowiskowych restauracjach obserwowali płaskorzeźby i fototapety. W pobliżu leśnej polany badali lisie nory. Na wszelki wypadek, w razie gdyby ukrył tam jakąś wiadomość.
Którejś nocy, kiedy zasypiała, spytała mamę, co zdarzyło się wtedy, w górach.
– Cud boży. – Matka wzruszyła ramionami. Przestała rozwiązywać krzyżówkę i spojrzała na Annę znad okularów.
– Cud boży?
– Cud zdarza się wtedy, kiedy dzieje się coś niesamowitego. Coś ekstra, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło. I jest to coś wspaniałego.
– Nie słuchaj matki. – Ojciec, który przysypiał na rozłożonym tapczanie, odwrócił się do nich twarzą i nie otwierając oczu, wyprowadził ją z błędu.

W Międzygórzu Anna codziennie zjadała jednego cukierka ze swojej czarodziejskiej paczki. Worek włożyła do kartonowego pudła i schowała pod łóżkiem. Pewnego razu, kiedy wrócili z górskiej wycieczki, zauważyła zrozpaczona, że połowa słodyczy zniknęła. Klucz do ich pokoju miał tylko syn radiowca Maciej, który rano obwieścił, że boli go brzuch, nigdzie nie idzie i będzie przez cały dzień oglądać telewizję. Jego telewizor śnieżył, więc matka Anny zaproponowała, że chłopak może posiedzieć w ich pokoju. Dziewczynka od razu po przyjściu dokładnie przeliczyła cukierki i rozpłakała się żałośnie. Nie pomogły wspaniałomyślne oferty dodatkowej porcji kakao, nocnej telewizji, lodów z budki ani propozycja kupna kolorowej gazety z naklejkami – metafizyczny prezent od Ducha Gór został sprofanowany. Dopiero obietnica zemsty na chwilę uspokoiła Annę.
– Zakradniemy się nocą do pokoju Maćka i sprofanujemy go sto razy bardziej – obiecał Kacper.
Było to dość trudne, bo Annie po górskiej wycieczce bardzo chciało się spać i nocą, kiedy mieli profanować Macieja, zaczęła chrapać jak jej własna babka.
– Anka! – Szept Kacpra wytrącił ją ze snu. – Wstawaj! Nadszedł czas zemsty! – dodał chłopiec, a jej oczy zalśniły kocio. Ostrożnie, żeby nie obudzić rodziców, wymknęła się z pokoju. Oboje potuptali boso przez korytarz, wspięli się po wyłożonych wykładziną schodach na piętro i bez trudu odnaleźli pokój numer 115. Z radością stwierdzili, że drzwi są otwarte, ojca chłopca nie ma (pewnie siedział w barze), a matka śpi jak zabita. Zbliżyli się do Maćka i Anna zdziwiła się, że tak śmiesznie wygląda. Przez gamoniowato otwarte usta widziała jego język, niczym ukrytą w buzi maleńką istotę. Lewe oko było uchylone i ujrzała cienką kreskę białka. Rozszerzone nozdrza ruszały się rytmicznie. Anna z fascynacją patrzyła na skroń chłopca, na której wilgotne włosy zawinęły się w czarny loczek. Cała złość minęła, zapomniała już, po co tu przyszła, i ze zgrozą spostrzegła, jak Kacper wyciąga z kieszeni folię aluminiową, zwiniętą w srebrną kulkę, a potem wkłada ją Maćkowi do buzi.
– Zwariowałeś? – Przestraszyła się.
– Cha, cha, cha! – Kacper zaśmiał się tryumfalnie. Śpiący zacharczał i wypchnął kulkę językiem. Mlasnął, a potem skrzywił się z obrzydzeniem. Odwrócił głowę i na powrót zapadł w sen. Zerknęli płochliwie na matkę Maćka, ale oddychała spokojnie, nieporuszona.
– A teraz finał – powiedział Kacper i zaczął zdejmować chłopcu spodnie od piżamy, które zsunęły się miękko, odsłaniając bladoróżowy ślad po gumce i coś przedziwnego, czego Anna nigdy wcześniej nie widziała.
Było to lepsze niż język: krągłe i mięciutkie. Tak niewinnie spoczywało między udami Maćka, że poczuła do tego czegoś obezwładniającą tkliwość, która nie opuściła jej do końca życia.
– Cud boski – szepnęła. Ale Kacper spojrzał na nią z belferską miną i odparł rzeczowo:
– Nie, kutas.

 
Wesprzyj nas