Czwarty tom sagi o rodzinie Neshov “Zawsze jest przebaczenie” w zaskakujący sposób zaprasza czytelnika do śledzenia losów bohaterów poprzednich tomów: “Ziemi kłamstw”, “Raków pustelników” i “Na pastwiska zielone”.


Zawsze jest przebaczenieMinęły trzy lata od kiedy Torunn opuściła Neshov, by szukać schronienia u Christera w lesie poza Oslo.

Erlend i Krumme zostali zabieganymi ojcami z nowymi, znakomitymi widokami na przyszłość w Kopenhadze. Jednak znając życie – nie ma nic za darmo.

Margido pojednał się ze swoim Bogiem, ale musi jednocześnie ponieść konsekwencje tego, że nowe czasy nastały także w branży pogrzebowej. Torunn skończyła czterdzieści lat i zaczęła dostrzegać, że nie ma dla niej przyszłości u notorycznie niewiernego kierowcy psich zaprzęgów. Ale jak potoczy się jej dalsze życie? Czy może liczyć na przebaczenie za zdradę rodziny Neshov?

“Zawsze jest przebaczenie” jest czwartą książką w serii, której wcześniejsze tomy to: „Ziemia kłamstw”, „Raki pustelniki” i „Na pastwiska zielone”. W tej uczcie czytelniczej Anne B. Ragde w końcu powraca do Neshov.

***

Anne B. Ragde jest nieszablonową pisarką, która na nowo podejmuje historię o ludziach z Neshov. Wszystkie postacie są niezwykle sugestywne w odbiorze i zostają wciągnięte w całkiem nową sieć opowieści na wiele kolejnych lat. To dopiero uczta czytelnicza… Wielką siłą Anne B. Ragde jest jej reasearch, szczegóły i opis środowiska. …zabawnie się czyta.
Guri Hjeltnes, VG

Daj nam więcej powieści o Neshov, Anne B. Ragde! Czytelnicy nie mogą się doczekać.
Catherine Krøger, Dagbladet

Ragde ma cały arsenał wyjątkowych, dobrych bohaterów: tak dobrych, że to jest niemal dziwne, że czekała tak długo… Anne B. Ragde ponownie trafia w najczulsze punkty norweskich czytelników.
Janneken Øverland, Klassekampen

Ta powieść to solidny wkład w serię o rodzinie Neshov.
Maria Årolilja Rø, Adresseavisen

Czwarta część serii o Neshov autorstwa Anne B. Ragde jest dokładnie taka, jak oczekiwano… Miłość Anne B. Ragde do Margido, Erlenda, Krumme’a i Torunn promienieje z każdego fragmentu „Zawsze jest przebaczenie”. Ona zna tych ludzi… Czytelnicy, którzy pokochali trylogię Neshov – a jest ich wielu – z pewnością pokochają również czwartą część. … Ragde pisze niezwykle obrazowo i dobrze, a prosta forma, pozbawiona zbędnej sztuczności, trafia do każdego odbiorcy. Od dialogów do opisów przechodzi z dużą lekkością i niezwykłą płynnością. Ponadto, daje każdemu bohaterowi trochę własnego głosu, choć nie jest to dla czytelnika zbyt oczywiste. Być może jest najlepsza w kraju właśnie w takim pisaniu.
Gerd Elin Stava Sandve, Dagsavisen

To przede wszystkim zróżnicowanie środowiska i bohaterów czynią powieść Ragde tak pięknym ponownym spotkaniem. Wiele niewyjaśnionych wątków wskazuje na to, że Ragde ma jeszcze sporo Neshov w zanadrzu.
Eva Hilde Murvold, Trønder-Avisa

Anne B. Ragde – jedna z najbardziej znanych współczesnych, norweskich pisarek. Laureatka wielu nagród literackich, między innymi Riksmålsforbundets, Brageprisen i Bragebegeret. Jej twórczość cieszy się uznaniem zarówno krytyków, jak i czytelników. W Norwegii autorka sprzedała ponad milion egzemplarzy swoich książek. Była nauczycielką akademicką na Uniwersytecie w Trondheim. Pracowała w branży reklamowej i jako felietonistka. Jako pisarka zadebiutowała w 1986 roku, wydając książkę dla dzieci „Halo! – oto Jo”. Odtąd pisze książki dla dzieci i młodzieży, kryminały oraz powieści. „Saga rodu Neshov” wprowadziła autorkę na drogę do „zostania najwybitniejszą postacią współczesnej literatury norweskiej”.

Anne B. Ragde
Zawsze jest przebaczenie
Przekład: Ewa M. Bilińska i Karolina Drozdowska
Seria: Saga rodziny Neshov. Tom 4.
Wydawnictwo Smak Słowa
Premiera: 20 września 2017
 
 

Zawsze jest przebaczenie


część 1

Na korytarzu panowała zupełna cisza.
Siedział w wygodnym fotelu, pochylony nad otwartą książką, która leżała na jego kolanach. Stojąca obok lampa rzucała precyzyjny strumień światła na stronicę, a on był tak pogrążony w lekturze, że aż drgnął, usłyszawszy pukanie do drzwi. Udało mu się jednak mocno przycisnąć paznokieć prawego kciuka w miejscu, do którego dotarł, a był właśnie w połowie zdania.
– Proszę – powiedział.
Młoda pielęgniarka otworzyła drzwi i weszła do środka. Miała buty na gumowej podeszwie i poruszała się całkowicie bezgłośnie.
– Mam na imię Marthe – rzekła, wyciągając do niego dłoń.
Spuścił wzrok na książkę i dostawił paznokieć lewego kciuka w miejsce, gdzie dotychczas trzymał prawy, a potem wyciągnął rękę w jej kierunku. Wyszło niezgrabnie, musiał mocno przyciskać palcem stronicę, żeby książka nie ześlizgnęła mu się z kolan, ale gdy tylko uwolniła jego rękę, od razu zamienił palce.
– Przepraszam, chyba przeszkodziłam – powiedziała.
– Tak, nie… ja… wszystko w porządku.
– Jestem tutaj nowa, więc chciałam się tylko przywitać – rzekła. – Mam dzisiaj pierwszy dyżur nocny. A pan nazywa się Tormod Neshov?
– Tak.
– Z listy wynika, że nie ma pan zleconych żadnych leków?
– Nie.
– To znakomicie. Nawet leków nasennych panu nie potrzeba?
– Nie.
– A zatem zdrów jak ryba – stwierdziła.
– Jestem stary – odparł.
– Nie aż taki stary – powiedziała. – Za chwilę stuknie panu zaledwie osiemdziesiąt pięć lat. A od jak dawna jest pan tutaj?
– Latem miną cztery lata. Dlaczego pyta pani o… takie rzeczy? Zostanę tutaj. To tu mam…
– Oczywiście, że pan tutaj zostanie, tak tylko pytam, sam pan rozumie. O czym czyta pan dziś wieczorem?
– O Terbovenie.
– O…? A co to?
– To… człowiek.
– Wobec tego nie będę już panu przeszkadzać, przygotuje się pan sam do spania, w sensie mycia zębów i takich spraw, prawda?
– Tak.
– Wszyscy już się położyli, jest prawie jedenasta. Mogę chociaż zdjąć panu kapę z łóżka. I zasłonić okna.
– Nie. Tylko nie zasłony.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, rzucił okiem w dół na trzymaną książkę, a potem podniósł wzrok, zdjął okulary i wyjrzał przez okno. Na dworze było ciemno i nic nie można było zobaczyć, ale jutro rano będzie rozpościerał się stąd szeroki widok na krainę Byneslandet, falującą szarymi i brązowymi odcieniami późnej zimy aż po ujście fiordu Trondheimsfjorden.
Zatrzasnął książkę i przymknął oczy. Jakże ona go męczyła i wypytywała. Czy nie wystarczyło, że był stary, powinien jeszcze być chory…?
Nie. Margido zapewniał go wiele razy, że ma tutaj swoje stałe, długoterminowe miejsce, ona po prostu była nowa, ciekawska, młoda i nawet nie miała pojęcia, kim był Terboven, to mu w niczym nie zagrażało.
Powolnym ruchem otworzył ponownie książkę i odszukał właściwą stronę. Światło lampy do czytania naprowadziło go na cień głębokiej rysy zrobionej paznokciem. Jutro nie będzie miała już o co pytać, teraz wiedziała o nim wszystko, co jej było potrzebne, mógł spokojnie czytać dalej.

– To jest po prostu tak straszne, Krumme, że nie mogę. Tylko spójrz! Zobacz, jakie to potworne i ordynarne!
Sztapel grubych czasopism wnętrzarskich leżał na stole jadalnym, Erlend kupił je w drodze z pracy do domu. Wziął ich całe naręcze, biuro i tak zwróci mu za to pieniądze, te czasopisma miały inspirować projektantów i otwierać przed nimi nowe horyzonty albo – jak w tym wypadku – wręcz przeciwnie, kiedy tak wymachiwał nimi przed nosem Krumme.
– I co takiego jest w tym przerażającego? – zapytał Krumme zwrócony do niego plecami.
Krumme stał przy kuchence, przestawiając tam różne rondle, tak jak zawsze o tej godzinie, kiedy przygotowywał obiad z myślą o wspólnym zjedzeniu go w spokoju i ciszy, gdy dzieci pójdą już do łóżek. Odwrócił się, z poczucia obowiązku rzucając okiem na pismo, tak błyskawicznie, że oczywiście niczego nie miał szansy dostrzec.
– Ależ spójrz dokładnie, Krumme!
– Tatusiu, chcę więcej soku – rzekła Nora.
Krumme zerknął raz jeszcze, znowu irytująco pobieżnie.
– Widzę tylko całkiem sporo pięknych wzorów, Erlendzie, nie wiem, czemu się tak nakręcasz. Oszczędzaj swoje serce.
– Widzisz wzory, tak, ale spójrz na materiały, Krumme!
– Tatusiu, soku!
– Ja też chcę – dodała Ellen.
– To plastik! Dywany z plastiku! – wykrzyknął Erlend. – Plastikowe chodniki! Pomyśl tylko, znów wracają do łask. Sama ta myśl, choćby nie wiem jak piękny miały wzór. To horror. Przewracam się w moim przyszłym grobie.
– Tato! Tatuś mnie nie słyszy! Chcę więcej soku! Teraz! – zawołała Nora.
– Ja też – dodała Ellen.
Krumme przyniósł karton z lodówki na napoje, gdzie szampany, piwa i toniki musiały teraz dzielić miejsce z sokami, mlekiem i smoothies.
– Tylko nie mieszaj mi z wodą! – powiedziała Nora.
– Oczywiście, że trzeba dolać wody – odparł Krumme, potrząsając energicznie kartonem. – Inaczej będzie za dużo cukru, przecież o tym wiesz, skarbie.
– Kocham cukier – powiedziała Ellen.
– No tak, to bomba dnia – rzekł Krumme. Odkręcił kran, zostawiając lecącą wodę, i poszedł po dziecięce szklanki.
– Bomba? Taka jak w telewizji? – zapytał Leon, unosząc na chwilę głowę znad komiksu z Kaczorem Donaldem. Oczywiście nie potrafił jeszcze przeczytać ani słowa, ale zawsze przeglądał komiksy z nabożeństwem, jedząc przy tym podwieczorek. Nora i Ellen siedziały z iPadem i oglądały Krainę lodu ze ściszonym dźwiękiem, ponieważ ku pewnej irytacji Erlenda widziały to już wiele razy. Ale przestał na ten temat cokolwiek mówić, klamka zapadła, zawsze jakoś uda mu się stworzyć przeciwwagę dla tej disnejowskiej wersji prawdziwej baśni, napisanej przez H.C. Andersena.
– Ależ nie, Leonie, to tylko taki sposób mówienia dorosłych – rzekł Erlend. – A przy okazji, pamiętasz, jak nazywa się Fedtmule[1] po norwesku?
– Tak! Langbein! – odparł Leon, zaśmiewając się. – A przecież on ma takie krótkie nogi!
– Plastikowe chodniki, Krumme. To nie do wytrzymania. Wiesz, co widzę w wyobraźni, myśląc o plastikowych chodnikach?
– To może być cokolwiek, skąd mam zatem, do cholery…
– Popękane, odkryte pięty w letnich butach. Chodziła w czymś, co nazywało się wówczas butami typu Raff, kupowała jedną parę takich łapci rocznie i mogę ci przysiąc, że nie miały nic wspólnego z wyrafinowaniem, Krumme. Miały za to perforowany kaptur, zakrywający palce, tak żeby smrodliwe opary spoconych stóp mogły swobodnie się unosić, a ten kaptur miał sraczkowaty kolor, o ile dobrze pamiętam. Stała przy blacie albo przy kuchence, dokładnie tak jak ty teraz, a ja siedziałem przy stole, czekając, aż posmaruje mi kromkę chleba, albo właśnie zaczynałem ją jeść, a wszystko, co widziałem, to te paskudne, szare pięty z pionowymi i czasami lekko sączącymi się pęknięciami. A pod łapciami – pasiasty, plastikowy chodnik. Czerwono-czarno-biały. Cały w plamach i resztkach jedzenia.
– Zakładam, że mówisz o…
– Mojej obrzydliwej matce, zgadza się. Niech spoczywa w niepokoju.
– Co to znaczy „obrzydliwej”? – zapytał Leon.
– Erlendzie, proszę. Maluszki też mają uszki, ile razy mam ci to mówić, myszko, przecież rozumieją z każdym dniem więcej. To tylko norweskie słowo, Leonie, ale nie wiem, jak to będzie po duńsku, nie zawracaj sobie tym głowy, skarbie.
– Ta baba tutaj dostała nawet nagrodę w dziedzinie designu! To Szwedka, no cóż, to wiele wyjaśnia, jakaś Anna Becker, nagrodzona za projekt plastikowego chodnika! No nie poradzę. To tak, jakby wygrać Bocuse d’Or[2] za danie ze skórek od ziemniaków.
Krumme roześmiał się głośno.
– Jesteś naprawdę zajebiście dobry w nakręcaniu się byle czym, Erlendzie.
– Tata powiedział „zajebiście”! – krzyknął Leon.
– Tak, powiedział to! – zawołała Nora, a Ellen skinęła głową.
– Maluszki też mają uszki, Krumme, musisz teraz umyć sobie usta w środku wodą z mydłem.
– Tak! Tak! Niech umyje! Tato! Masz umyć buzię w środku! Tatuś tak powiedział!
– Wasz tatuś mówi dużo dziwnych rzeczy.
– Ale tato! Musisz!
– To wobec tego umyję ją sobie mlekiem – odparł Krumme.
– TAAAK! – krzyczały dzieci na przemian.
– Zgoda – rzekł Erlend. Krumme nie cierpiał mleka, uważał, że nadaje się tylko dla osesków, cieląt i do niektórych sosów. Krumme poszedł i przyniósł karton z mlekiem oraz szklankę, nalał do niej niewielki łyk, a potem wlał go sobie do gardła bez przełykania. Zamiast tego zaczął gwałtownie gulgotać z mocno zaciśniętymi oczami. Dzieci siedziały jak zaczarowane, śledząc każdy jego ruch. A Krumme ich nie zawiódł.
Po zakończeniu gulgotania rzucił się – na tyle szybko, na ile mały, okrągły mężczyzna był w stanie to zrobić, pomyślał sobie Erlend – w stronę jednego ze zlewów, wymachując rękami, po czym wypluł zawartość ust, rycząc przy tym głośno i trzepiąc głową na boki pod kranem z wodą.
– BŁEEE! – powtarzał co chwilę między kolejnymi płukaniami, a dzieci śmiały się tak, że pospadały z kuchennych krzeseł i znalazły się na podłodze.
– Ale zimne mleko jest pyszne! Po prostu pyszne! – krzyknęła Nora.
– No właśnie! – zawołała Ellen.
– Nie – odparł Krumme. – Do ch…, nie jest.
– Ależ jak najbardziej – powiedział Erlend. – Nasze małe, słodkie dziewczynki dawno to zrozumiały.
– Ale chłopak nie – dodał Leon, który też nie lubił mleka. Wypijał jednak szklankę, kiedy go o to prosili, wiedział, że tak trzeba, żeby rosnąć i mieć mocne kości i zęby. A jeśli Leon protestował, Krumme mawiał: Małe dzieci po to mają zęby mleczne, żeby pić mleko. Nikt nie słyszał nigdy o zębach soczkowych.

Erlend twierdził z uporem, że mleko i chleb stanowią dobre i właściwe pożywienie dla dzieci. Dlatego w ramach podwieczorku dostawały chleb wypiekany z ekologicznego zboża, z jakimś dodatkiem i sokiem albo mlekiem do popicia. Na kolację jadały owsiankę z owocami, również wtedy, gdy zostawały u matek. Była łatwa do przyrządzenia i do tego zdrowa. Płatki owsiane oczywiście też musiały być organiczne.
Erlend nauczył Jytte piec chleb. Jytte i Lizzi aż do porodów odżywiały się wyłącznie białym chlebem i niedopieczonymi mrożonymi bułeczkami firmy Hatting, ale jedzenie dla dzieci nie było tylko jedzeniem, Krumme i Erlend byli co do tego zgodni. Pożywienie stanowiło klocki potrzebne do wykonania tej nieskończenie skomplikowanej pracy, jaką było zbudowanie dorosłego ciała. Trzech dorosłych ciał.
– A w tej kwestii nie będziemy na niczym oszczędzać! – mawiał Krumme z tak wielkim patosem, że nikt ani przez chwilę nie miał najmniejszych wątpliwości, iż dokładnie to ma na myśli. Poza tym posiadał i niezbędne pieniądze, i wolę, aby przeprowadzić swój zamiar.
Erlend kochał te jego wypowiedzi, czuł się od tego bezgranicznie wprost bezpieczny, tak jakby stał na mostku kapitańskim ogromnego statku, którym dowodził Krumme, a on sam był pierwszym sternikiem i obaj byli ubrani w eleganckie mundury ze złotymi sznurami, guzikami i epoletami oraz w białe czapki marynarskie z wyszywanymi złotą nicią kotwicami ponad błyszczącym daszkiem.
Ale nie wpadali w histerię. Wśród produktów w lodówce stała również Nutella, a jeśli nie udało im się dostać ekologicznego sera, kupowali jego zupełnie zwykłą i zapewne szkodliwą wersję, to samo tyczyło się mięsa. Dzięki temu zachowywali słuszną równowagę.
W dni powszednie dzieci nie jadały obiadów w domu, ponieważ chodziły do prywatnego przedszkola, o którym Erlend wyrażał się, że jest „drogie do wyrzygu”. Nawet nie dostali w nim zniżki grupowej, chociaż posyłali tam trójkę dzieci. Jednak nie było się o co wykłócać, kolejka oczekujących była nieznośnie długa, a oni dostali miejsca tylko dlatego, że dyrektorka, która była również współwłaścicielką przedszkola, uważała ten układ rodzinny za „niesłychanie interesujący” i „fascynujący”. Dlatego też chciała na wszelkie możliwe sposoby przyczynić się do „harmonijnego dzieciństwa” maluchów. Krumme poczuł się trochę urażony, słysząc takie sformułowanie, ale jak stwierdził później, ze względu na dzieciaki ugryzł się w język.
W przedszkolu uprawiano własne warzywa w ogródku za budynkiem, dzieci jadały rybę i białe mięso pochodzące od drobiu z wolnego wybiegu, a mięso czerwone tylko jeden raz w tygodniu. Oprócz wysoko wykwalifikowanych pedagogów przedszkole zatrudniało własnego kucharza, a menu wykraczało daleko poza posiłki przeciętnego duńskiego obywatela pod względem walorów odżywczych i różnorodności.
W weekendy cała duża rodzina spotykała się na wspólnych obiadach albo u Jytte i Lizzi, albo w domu przy Gråbrødretorv, najchętniej wszyscy siedmioro, o ile nikt nie miał innych planów. Weekendy to był ich wspólny, konstruktywnie spędzany czas, wypełniony ciekawymi wycieczkami i pysznymi, celebrowanymi posiłkami, podczas których dzieci mogły swobodnie przybiegać do stołu i od niego odchodzić, zjadając to, co najbardziej im pasowało.
Jeśli któremuś z maluchów zasmakowała testowana potrawa, pozostali od razu też chcieli jej spróbować. Matki były przekonane, że dobrowolny wybór jedzenia wspiera rozwój zasady przyjemności w dziedzinie odżywiania, z czym Krumme zgadzał się całkowicie, natomiast Erlend uważał, że to wszystko bliższe jest raczej totalnej anarchii gastronomicznej. Mimo to nie zabierał głosu w tej sprawie i starał się skupiać na własnym talerzu, jako że anarchiści tak czy owak stanowili większość.

 
Wesprzyj nas