Czy podstęp i zdrada okażą się najlepszą bibliotekarską bronią? Trzecia część serii Brandona Sandersona dla młodych czytelników.


Rycerze KrystaliiAlcatraz dociera wreszcie do Nalhalli. Chłopak jest wstrząśnięty, gdy przekonuje się, że jest tam naprawdę legendą. Niestety w Wolnych Królestwach są już także niecni Bibliotekarze, włącznie z jego matką Shastą!

Teraz Alcatraz – wraz z ojcem (który okazuje się trochę dziwny…), pozbawioną godności rycerza Bastylią i dziadkiem Smedrym, jak zwykle spóźniającym się na wszystko (taki talent) – próbuje zapobiec podpisaniu traktatu z Bibliotekarzami, znaleźć zdrajcę wśród rycerzy Krystalii i uratować oblężoną Mokię, jeden z ostatnich bastionów Wolnych Królestw.

W międzyczasie usiłuje choć trochę zrozumieć własnego ojca, pomaga przyjaciółce znów zostać rycerzem i… udziela ślubu.

Generalnie zero stresu.

***

Lemony Snicket i komiksy o superbohaterach w jednym.
„Publishers Weekly”

Brandon Sanderson
Rycerze Krystalii
Alcatraz kontra Bibliotekarze cz. 3
Ilustracje: Hayley Lazo
Przekład: Jacek Drewnowski
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 11 października 2017
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

Rycerze Krystalii


Przedmowa autora

Jestem nadzwyczajny.
Ale słowo. Jestem najbardziej zdumiewającą osobą, o jakiej kiedykolwiek czytaliście. Albo kiedykolwiek przeczytacie. Nie ma drugiego takiego jak ja. Jestem Alcatraz Smedry, niewiarygodnie niesamowity gość. Jeśli czytaliście dwa poprzednie tomy mojej autobiografii (a mam taką nadzieję, bo jeśli nie czytaliście, będę się z was później nabijał), moje pozytywne nastawienie może was zaskakiwać. W tamtych książkach ciężko pracowałem na to, byście mnie znienawidzili. W pierwszym tomie pisałem bez ogródek, że nie jestem dobrym człowiekiem, później, w drugim, starałem się pokazać, że jestem kłamcą.
Myliłem się. Jestem wspaniałym, niezwykłym człowiekiem. Może czasami trochę samolubnym, ale i tak dość zdumiewającym. Chciałem tylko, żebyście to wiedzieli.
Może pamiętacie z dwóch poprzednich książek (zakładając, że moja wspaniałość zanadto was nie rozpraszała), że ta seria wydawana jest jednocześnie w Wolnych Królestwach i Ciszlandach. Mieszkańcy Wolnych Królestw – Mokii, Nalhalli i tak dalej – mogą czytać ją jako to, czym w istocie jest, czyli tekst autobiograficzny, który pokazuje prawdę o mojej drodze do sławy. W Ciszlandach – miejscach takich jak Stany Zjednoczone, Meksyk i Australia – książka ta ukaże się jako powieść fantasy dla zmylenia bibliotekarskich agentów.
Obie krainy potrzebują tej książki. Obie muszą pojąć, że jestem bohaterem. A właśnie uznałem, że najlepszym sposobem, by to osiągnąć, będzie częste powtarzanie, jaki jestem nadzwyczajny, niewiarygodny i wspaniały.
W końcu zrozumiecie.

1

A zatem wisiałem do góry nogami pod olbrzymim szklanym ptakiem mknącym z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę nad oceanem i nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Właśnie tak. Nic mi nie groziło. Byłem bezpieczniejszy niż w jakiejkolwiek innej chwili swojego życia, mimo kilkuset metrów dzielących mnie od wody pode mną. (Albo może nade mną, skoro wisiałem głową w dół).
Zrobiłem kilka ostrożnych kroków. Za duże buty na moich nogach miały na podeszwach specjalne szkło, zwane szkłem przyczepnym, które powodowało, że utrzymywały się na innych szklanych rzeczach. Dzięki temu nie spadałem. (Bo wtedy to góra szybko miałaby stać się dołem, gdy spadałbym ku swojej śmierci. Grawitacja to szuja).
Gdybyście mnie widzieli, z wiatrem wyjącym dookoła i spienionym morzem poniżej, może nie zgodzilibyście się, że jestem bezpieczny. Ale te sprawy – podobnie jak góra i dół – są względne.
Widzicie, dorastałem jako adoptowane dziecko w Ciszlandach, krajach opanowanych przez mrocznych Bibliotekarzy. Uważnie pilnowali mnie przez całe dzieciństwo, czekając na dzień, w którym otrzymam od swojego ojca niezwykły woreczek z piaskiem. Dostałem ten woreczek. Oni go ukradli. Odzyskałem go. Teraz zaś byłem przyczepiony do spodu olbrzymiego szklanego ptaka. To naprawdę proste. Jeśli dla was nie ma to sensu, to czy mogę poradzić, byście sięgnęli po dwa poprzednie tomy serii, zanim zaczniecie czytać trzeci?
Niestety wiem, że niektórym z was, Ciszlandczyków, liczenie do trzech sprawia kłopot. (Szkoły kontrolowane przez Bibliotekarzy nie chcą, byście radzili sobie z wyższą matematyką). Przygotowałem więc poniższy praktyczny poradnik.
Definicja „tomu pierwszego”: Najlepsze miejsce, żeby zacząć lekturę serii. Tom pierwszy można poznać po JEDYNCE na okładce. Rodzina Smedrych radośnie pląsa, kiedy czytacie tom pierwszy jako pierwszy. Entropia gniewnie wymachuje na was pięścią, że jesteście na tyle mądrzy, by układać świat.
Definicja „tomu drugiego”: To ta książka, którą czyta się po tomie pierwszym. Jeśli zaczniecie od tomu drugiego, będę się z was nabijał. (No dobra, będę się z was nabijał tak czy inaczej. Ale słowo daję, chcecie mi dawać więcej amunicji?)
Definicja „tomu trzeciego”: Obecnie najgorsze miejsce, żeby zacząć lekturę serii. Jeśli zaczniecie tutaj, będę w was rzucał różnymi przedmiotami.
Definicja „tomu czwartego”: A… jak niby mielibyście od niego zacząć? Jeszcze go nawet nie napisałem. (Ech, wy cwani podróżnicy w czasie).
Tak czy owak, jeżeli nie czytaliście tomu drugiego, ominęły was bardzo ważne wydarzenia, między innymi: wycieczka do słynnej Biblioteki Aleksandryjskiej, maź o lekko bananowym smaku, widmowi kustosze, którzy chcą wyssać wam duszę, olbrzymie szklane smoki, grobowiec Alcatraza Pierwszego, a przede wszystkim pogłębiona dyskusja o kłaczkach z pępka. Nie czytając tomu drugiego, zmusiliście też wielu ludzi do zmarnowania całej minuty na czytanie tego streszczenia. Zadowoleni?

Człapałem naprzód, w kierunku samotnej postaci stojącej przy piersi ptaka. Ogromne szklane skrzydła łopotały po obu stronach, a ja minąłem grube ptasie nogi, podkurczone i odchylone do tyłu. Smagał mnie wyjący wiatr. Ptak – zwany Orłowichrem – nie był równie majestatyczny jak nasz poprzedni środek transportu, czyli szklany smok o nazwie Dragonauta. Miał jednak w środku przytulne kabiny pozwalające podróżować w luksusowych warunkach.
Mój dziadek, ma się rozumieć, nie zawracał sobie głowy czymś tak zwyczajnym jak czekanie wewnątrz statku. Nie, musiał uczepić się jego spodu i gapić się na ocean. Zmagałem się z wiatrem, zbliżając się do niego… i nagle zniknął podmuchy ucichły. Stanąłem jak wryty, przytwierdzony jednym butem do szklanego ptasiego brzucha. Dziadek Smedry wzdrygnął się i odwrócił.
– Na obrotowe omnibusy! – wykrzyknął. – Zaskoczyłeś mnie, chłopcze!
– Przepraszam – powiedziałem, idąc naprzód, a moje buty wydawały brzęczący odgłos za każdym razem, gdy odrywałem któryś od powierzchni i stawiałem krok, by z powrotem przyczepić podeszwę do szkła. Dziadek jak zwykle miał na sobie elegancki czarny smoking. Uważał, że nie będzie rzucał się w nim w oczy w Ciszlandach. Był łysy, nie licząc kępek siwych włosów wokół tyłu głowy, posiadał też imponująco gęste siwe wąsy.
– Co się stało z wiatrem? – spytałem.
– Hę? A, to. – Podniósł rękę i postukał w okulary w zielone kropki na swoim nosie. Były to soczewki okulatoryjne, rodzaj magicznych szkieł, które aktywowane przez okulatora, takiego jak dziadek Smedry czy ja, mogły robić bardzo ciekawe rzeczy. (Na szczęście do owych rzeczy nie należy zmuszanie leniwych czytelników do ponownej lektury dwóch pierwszych tomów, co zdejmuje ze mnie ciężar powinności tłumaczenia tego wszystkiego raz za razem).
– Soczewki wichury? Nie wiedziałem, że można ich używać w ten sposób. – Sam miałem wcześniej parę takich okularów i używałem ich do wystrzeliwania podmuchów wiatru.
– Wymaga to pewnej wprawy, mój chłopcze – powiedział dziadek Smedry swoim tubalnym głosem. – Tworzę bańkę wiatru, który wieje ode mnie w kierunku dokładnie przeciwnym względem wiatru, który napiera, tym samym całkowicie go niwelując.
– Ale… czy nie powinien mnie też popchnąć w tył?
– Co? Nie, pewnie, że nie! Co cię skłania do takich pomysłów?
– Eee… Fizyka? – odparłem. (Być może się zgodzicie, że to dość dziwne wspominać o fi zyce, gdy wisi się głową w dół za sprawą butów z magicznym szkłem).
Dziadek Smedry parsknął śmiechem.
– Wyborny dowcip, chłopcze. Wyborny. – Klepnął mnie w ramię. Mieszkańców Wolnych Królestw, takich jak mój dziadek, często bardzo bawią bibliotekarskie idee w rodzaju fizyki, którą uważają za stek bzdur. Myślę, że ci z Wolnych Królestw nie doceniają Bibliotekarzy. Fizyka nie jest bzdurna. Jest tylko niekompletna. Magia i technika Wolnych Królestw mają własną logikę.
Weźmy szklanego ptaka. Napędzało go coś nazywanego silnikiem silimatycznym i wykorzystującego różne rodzaje piasku i szkła. Talenty Smedrych i moce okulatoryjne nazywano w Wolnych Królestwach „magią”, ponieważ tylko szczególne osoby mogły ich używać. Coś, z czego korzystać mogli wszyscy – na przykład silnik silimatyczny czy buty na moich nogach – uważano za technikę. Im więcej czasu spędzałem z ludźmi z Wolnych Królestw, tym mniej akceptowałem to rozróżnienie.
– Dziadku – powiedziałem – mówiłem ci kiedyś, że udało mi się naładować buty ze szkłem przyczepnym samym dotknięciem?
– Hę? – zdziwił się. – Co takiego?
– Dałem tym butom dodatkową porcję energii – stwierdziłem. – Wystarczyło ich dotknąć… Jakbym mógł pełnić funkcję jakiejś baterii czy innego źródła zasilania.
Dziadek milczał.
– A jeśli właśnie to robimy soczewkami? – ciągnąłem, stukając w okulary na swoim nosie. – Jeśli możliwości okulatorów nie są tak ograniczone, jak nam się wydaje? Co jeśli możemy wpływać na wszelkie rodzaje szkła?
– Mówisz jak własny ojciec, chłopcze – stwierdził dziadek. – On ma pewną teorię odnoszącą się dokładnie do tego zagadnienia.
Mój ojciec. Zerknąłem w górę. Potem odwróciłem się z powrotem do dziadka i skupiłem się na jego soczewkach wichury, za których sprawą powstrzymywał wiatr.
– Soczewki wichury – powiedziałem. – Ja… zepsułem te, które mi dałeś.
– Ha! – zakrzyknął dziadek Smedry. – To żadne zaskoczenie, chłopcze. Twój talent jest dość potężny.
Mój talent – mój talent Smedrych – był magiczną zdolnością psucia różnych rzeczy. Każdy Smedry ma jakiś talent, nawet ci, którzy dołączyli do rodziny przez małżeństwo. Mój dziadek miał talent do spóźnień. Owe uzdolnienia to zarówno błogosławieństwo, jak i klątwa. Na przykład dziadkowi talent przydawał się przy spóźnieniach na takie rzeczy jak wystrzelone pociski czy termin zapłaty podatków. Zjawił się też jednak za późno, by powstrzymać Bibliotekarzy przed kradzieżą mojego spadku.
Dziadek Smedry pogrążył się w nietypowym dla siebie milczeniu, wpatrzony na ocean, który zdawał się wisieć ponad nami. Na zachód. W kierunku Nalhalli, mojej ojczyzny, chociaż moja noga nigdy nie postała na jej ziemi.
– Co jest nie tak? – spytałem.
– Hę? Nie tak? Nic nie jest nie tak! Przecież uratowaliśmy twojego ojca przed kustoszami z Aleksandrii! Wykazałeś się charakterystyczną dla Smedrych bystrością umysłu, muszę przyznać. Bardzo dobra robota! Odnieśliśmy zwycięstwo!
– Pomijając fakt, że moja matka ma teraz parę soczewek tłumacza – zauważyłem.
– A tak. To prawda.
Z piasku Raszida, od którego zaczął się cały ten zamęt, wytopiono soczewki zdolne tłumaczyć z każdego języka. Mój ojciec w jakiś sposób zebrał piasek Raszida, po czym podzielił go i połowę wysłał mnie – ilość wystarczającą do wykonania jednej pary okularów. Drugą parę zrobił dla siebie. Po niepowodzeniu w Bibliotece Aleksandryjskiej moja matka zdołała ukraść tę jego parę. (Ja, na całe szczęście, wciąż miałem swoją).
Ta kradzież oznaczała, że jeśli matka miała dostęp do jakiegoś okulatora, mogła odczytać teksty w zapomnianym języku i zrozumieć sekrety starożytnego ludu Incarna. Mogła przeczytać o ich technicznych i magicznych cudach, odkryć zaawansowaną broń. Na tym polegał problem. Bo widzicie, moja matka jest Bibliotekarką.
– Co zrobimy? – zapytałem.

 
Wesprzyj nas