Uwielbiały go kobiety i kochali mężczyźni, ale on mężczyzn kochać nie chciał, a kobiet nie potrafił.


Trafił w środowisko ludzi, o których Maria Hłasko mówiła: „Nauczyli mego syna pić wódkę i chcieli nauczyć wielu rzeczy ohydnych, mimo że przykrytych szatą poezji”.

Znalazł się też w centrum wielkiej polityki, a był tylko młodym geniuszem, który się zbuntował.

Za co zapłacił wielką cenę.

Barbara Stanisławczyk – Doktor nauk społecznych. Pisarka, reportażystka, publicystka, wykładowca akademicki (UW, Collegium Civitas, PAN, UKSW). Autorka książek, m. in.: Kto się boi prawdy? Walka z cywilizacją chrześcijańską w Polsce, Ostatni krzyk. Od Katynia do Smoleńska. Historie dramatów i miłości, Czterdzieści twardych/Poza strachem, Pajęczyna. Syndrom Bezpieki (współautorstwo, książka znalazła się w antologii polskiego reportażu XX wieku, 100/XX), Miłosne gry Marka Hłaski, Matka Hłaski, Kąkolewski bez litości. Autorka wielu reportaży prasowych, publikacji naukowych i publicystycznych. Badacz zagadnień cywilizacyjnych. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Honorowy członek Polskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, uhonorowana Jubileuszowym Krzyżem Zasługi PSSWNŚ oraz Medalem im. Jana Strzeleckiego Polonii Australijskiej.

Barbara Stanisławczyk
Miłosne gry Marka Hłaski
Dom Wydawniczy Rebis
wydanie 3
Premiera w tej edycji: 13 lutego 2024
 
 

Ona jest taka śliczna

Było tak, jak napi­sał w opo­wia­da­niu Pamię­tasz Wanda:
„– Wanda!
Pod­nio­sła na niego oczy.
– Co?
– Nie, nic – powie­dział i zaśmiał się krótko.
Śmiech zabrzmiał nie­szcze­rze jak zgrzyt metalu po szkle. Wanda zro­zu­miała go. To było jak spo­wiedź. Odsła­niał przed nią całą zgry­zotę swego życia – życia, o któ­rym ni­gdy nikomu nie mówił. To wie­działa. Prze­szłość jego była nie­ja­sna, pogma­twana. Był zawsze skryty, mil­czący, zamknięty w sobie i pił na umór, po szew­sku, z dnia na dzień, do ostat­niego gro­sza. (…) Oczy ich spo­tkały się na jeden krótki moment, prze­bie­gły po sobie spoj­rze­niem. Cało­wali się wśród ulew­nego desz­czu, wśród gru­zów”.
Wanda, kilka lat od niego star­sza, była we Wro­cła­wiu jego szkolną kole­żanką. Zanim spo­tkali się ponow­nie w 1951 roku w War­sza­wie, zdą­żyła wyjść za mąż, uro­dzić dziecko i roz­wieść się, a potem miesz­kała przy rodzi­cach w Zie­lonce pod War­szawą.
Marek także prze­niósł się z matką i ojczy­mem do sto­licy. Jakie­kol­wiek były przy­czyny prze­pro­wadzki, ozna­czały dra­styczne pogor­sze­nie warun­ków miesz­ka­nio­wych. Wygodny dom we Wro­cła­wiu zamie­nili bowiem na pokój z kuch­nią i łazienką o łącz­nej powierzchni 34,9 metra kwa­dra­to­wego. Marek musiał spać w przed­po­koju na skła­da­nym łóżku. Już rok wcze­śniej zre­zy­gno­wał z nauki i – jak tylko skoń­czył szes­na­ście lat – musiał, zgod­nie z odgór­nym naka­zem, pod­jąć pracę. Miał już za sobą doświad­cze­nia ter­mi­na­tora w zakła­dzie ślu­sar­skim i kie­rowcy przy zwózce drewna w Sude­tach. W War­sza­wie zatrud­nił się w Zarzą­dzie Gospo­darki i Eks­plo­ata­cji Sprzętu i Trans­portu „Metro­bu­dowa” jako kie­rowca i star­szy refe­rent zaopa­trze­nia trans­portu. Któ­re­goś dnia kie­row­nik bazy wezwał Marka na roz­mowę z „jakąś straszną babą”:
„– Do par­tii nale­żysz? – zapy­tała.
– Nie.
– Do TPPR?
– Nie.
– Do związ­ków zawo­do­wych?
– Nie.
– To będziesz kore­spon­den­tem robot­ni­czym”.
Ta „straszna baba”, jak ją okre­ślił w Pięk­nych dwu­dzie­sto­let­nich1, była z „Try­buny Ludu”. Za rze­telne pisa­nie o „bolącz­kach i osią­gnię­ciach” w zakła­dach pracy otrzy­mał w nagrodę powieść Ana­tola Ryba­kowa Kie­rowcy. „Muszę przy­znać, że wpa­dłem w osłu­pie­nie. Tak głu­pio i ja potra­fię, powie­dzia­łem sobie. I zaczą­łem”.
Napi­sał Sonatę mary­moncką. Powieść prze­czy­tał przy­ja­ciel domu, lite­rat z Wro­cła­wia, Ste­fan Łoś i wysłał ze swoją reko­men­da­cją do Związku Lite­ra­tów Pol­skich w War­sza­wie.
W tym cza­sie Marek czę­sto prze­sia­dy­wał u ciotki, Jadwigi Ora­czew­skiej, bo w rodzin­nym domu, z matką i ojczy­mem, Kazi­mie­rzem Grycz­kie­wi­czem, nie czuł się dobrze. Sia­dał na kana­pie i śpie­wał wujo­stwu ruskie pie­śni. „Może to śmieszne i dzie­cinne (dzi­wak straszny ze mnie) – przy­znał się w jed­nym z listów – ale jak mi jest źle, to wycią­gnę sobie jakąś «cza­stuszkę», pośpie­wam, pośpie­wam i prze­cho­dzi”. Któ­re­goś dnia powie­dział:
– Wiesz, ciotka, opo­wie­dział­bym ci o swo­jej wiel­kiej miło­ści, ale ja ci ją chcę naj­pierw poka­zać.
– To przyjdź z nią w nie­dzielę. Poje­dziemy razem na majówkę, po miesz­czań­sku – zachę­ciła ciotka.
Było lato.
Marek przy­szedł pierw­szy.
– No, gdzież ona? Ta twoja uko­chana – zacie­ka­wiła się ciotka.
– Zaraz przyj­dzie.
Po chwili dzwo­nek do drzwi. Marek popę­dził do przed­po­koju. Kątem oka ciotka zauwa­żyła, jak popra­wia dziew­czy­nie włosy i strój. Wyraź­nie zale­żało mu, żeby Wanda się spodo­bała. Jadwiga Ora­czew­ska zapa­mię­tała jedy­nie ładne zęby i deli­katną cerę. Ogólne wra­że­nie – przy­jemne. Poszła do kuchni pako­wać pro­wiant, Marek wszedł za nią.
– No i co, ciotka, i co? – Nie mógł się docze­kać jej opi­nii.
– Nie mam nic do powie­dze­nia – odrze­kła. – Nie­brzydka dziew­czyna. Ale teraz idź się nią zaj­mij. Nie wypada, żeby­śmy ją tu obga­dy­wali.
Przed wyj­ściem Wanda chwy­ciła koszyk z jedze­niem.
– To Marek będzie niósł – sprze­ci­wiła się ciotka.
A on na to:
– Dla­czego? Jeśli chce, to może nieść.
Ciotka jed­nak orze­kła sta­now­czo:
– Przy mnie będziesz niósł ty.
Roz­mowa się nie kle­iła, bo na wszyst­kie pyta­nia ciotki Wanda odpo­wia­dała „Tak” lub „Nie”. Zje­dli więc goto­wane jajka, kanapki z szynką i pomi­dory. Potem wujo­stwo odpo­czy­wali na kocu, a mło­dzi spa­ce­ro­wali po lesie i co chwila się sprze­czali. Wanda popła­ki­wała.
Wie­czo­rem Ora­czew­scy zapro­sili ich do restau­ra­cji. Po kola­cji wró­cili do domu, a Marek z Wandą gdzieś jesz­cze poszli.
Następ­nego dnia Marek przy­szedł do ciotki nie­spo­kojny.
– No i co, ciotka, powiedz wresz­cie.
Ciotka była szczera.
– Ładna dziew­czyna, ale mimo że ty nie masz matury, a ona ma, wydaje się o wiele od cie­bie głup­sza.
– Wiesz co, ciotka – nie zra­żał się sio­strze­niec – takie naj­le­piej nadają się na żony. Krzyk­niesz, a ona uszy po sobie.
I bez końca mówił, że się żeni, bo Wan­dzia jest śliczna.
– Marek, przy­się­gam ci, jesz­cze tysiąc takich ślicz­nych spo­tkasz – tłu­ma­czyła Ora­czew­ska.
A wuj go znie­chę­cał:
– Co zro­bisz, jeśli ona zacznie się zasta­na­wiać, czy kolor kupki dziecka jest pra­wi­dłowy?
Marek tro­chę się skrzy­wił, ale na­dal trwał w posta­no­wie­niu. Żeni się i już. Natych­miast. Prze­ra­żona ciotka, nie widząc innej rady, powie­działa:
– Jak jesteś taki zako­chany, trudno, żeń się. Ale musisz naj­pierw skon­tak­to­wać się z matką. Nie możesz oże­nić się bez jej wie­dzy.
Maria Hła­sko prze­by­wała w sana­to­rium dla ner­wowo cho­rych w Wonie­ściu, ojczym był w podróży służ­bo­wej.

3 lipca 1952 roku Marek wysto­so­wał do matki list:

„Kocha­nie!
Nie gnie­waj się na mnie, że nie piszę. Ale, Mamo, gdy­byś wie­działa, co się ze mną dzieje, nie mia­ła­byś mi tego za złe. Naprawdę, Mamu­siu, jest mi tak strasz­nie i nie mam w War­sza­wie nikogo bli­skiego, do kogo mógł­bym pójść. Ty chyba wiesz, ile mnie to kosz­tuje. Musisz mi wie­rzyć. A tym­cza­sem nie wiem, co mam robić. Wanda ma dziecko i Ty wiesz, jak to jest z miesz­ka­niem.
Piszę Ci całą prawdę. Ty wiesz, że mniej wię­cej od pół roku żyjemy ze sobą. Jed­nak ona mieszka z bra­tem, matką i dziec­kiem w takiej norze, że nawet sobie nie wyobra­żasz. I nie ma gdzie indziej miesz­ka­nia. Sta­rała się jak mogła, ale to jest strasz­nie ciężko. Myśle­li­śmy, że nam się ina­czej życie ułoży, a tym­cza­sem wiesz, jak to jest. Ja myśla­łem, że będę się uczyć i za rok, dwa pobie­rzemy się. Mamo! Tym­cza­sem stało się ina­czej. Do niej zale­cał się jakiś magi­ster, czy ktoś taki, w każ­dym razie bar­dzo zamożny. Chce ich wszyst­kich zabrać do sie­bie, ma miesz­ka­nie, dosko­nale zara­bia i jest, jak na obecne warunki, bar­dzo zamożny. A ja, to wiesz. Mamo! Ja cho­dzę jak błędny. Ona chce tak zro­bić, bo dziecko nie może tam dłu­żej miesz­kać. Dla mnie to jest jasne, że ona to zrobi. Matka jej każe. Ale ja, Mamo? Ja naprawdę nie mogę sobie miej­sca zna­leźć. I nie mam komu tego wszyst­kiego powie­dzieć.
Mamu­siu. Ja ni­gdy w życiu nie prze­ży­wa­łem tego, co teraz. Wiem, że byłem złym dziec­kiem i tak dalej. Ale to by się wszystko dało napra­wić. Mam teraz moż­ność dostać jedną, drugą i nawet trze­cią pracę, a naprawdę nic nie mogę robić. Ręce mi się trzęsą, w ogóle coś się ze mną dzieje. Nie mogę spać, nie wiem, co mam robić. Ta dziew­czyna też pła­cze i nie wiem, jak to się w ogóle skoń­czy. Tu ja, a tu znowu matka i dziecko, a prze­cież to wszystko moja wina. Ja ją bar­dzo kocham, Mamo, i dla­czego, kiedy chcia­łem naprawdę żyć jak czło­wiek, to mi się tak strasz­nie wszystko skom­pli­ko­wało? Nie mam takiej sekundy wol­nej, w któ­rej bym nie myślał o niej. Nie mogę w sobie zatrzeć tego wspo­mnie­nia i wiem, że to będzie mnie prze­śla­do­wać. A ja nie mogę sobie dać rady. I to, że jestem sam, Mamo, że nie mam do kogo iść. To jest straszne, Mamo. Nie mogę naprawdę iść w tej chwili do pracy – nie mam siły. I wiem, że mi nikt nie może pomóc. To mnie zabija.
Tak chciał­bym wie­rzyć w to, że na świe­cie jest jesz­cze coś pięk­nego i czy­stego, że pie­nią­dze nie sta­no­wią o wszyst­kim, a tutaj, Mamu­siu… Już nie cho­dzi­łoby mi o nic, ale ona jed­nak była inna, a dzi­siaj, Mamo, jak się patrzy wokół sie­bie, to naprawdę same straszne brudy. Nie wiem, jak będzie za 5 lat. Wtedy czło­wiek sta­nie się takim samym bydlę­ciem jak inni, i po co to wszystko, w ogóle. To jest straszne, Mamo.
Mamo!
Jeżeli możesz mi jakoś pomóc, to zrób to. Naprawdę stoję nad prze­pa­ścią i boję się, że po tym wszyst­kim to już chyba będzie koniec. To jest taka dobra i miła dziew­czyna, naprawdę szla­chetna. Niech ci Kazi­mierz powie. Mamu­siu, ja Ci nic nie piszę, jak mi masz pomóc i w jaki spo­sób, ale niech Twoje serce powie Ci naj­le­piej. Tylko posta­raj się mnie zro­zu­mieć. Wiem, że w życiu wiele zawi­ni­łem wobec Cie­bie, ale musisz mi wie­rzyć, nawet jak się nie zgo­dzisz i nie pomo­żesz, to też będę się uczył i pra­co­wał dla Cie­bie. Ale jestem naprawdę pół­obłą­kany. Więc jeśli możesz coś zro­bić, to zrób. Odpisz mi koniecz­nie, natych­miast, albo nawet zate­le­fo­nuj o swo­jej decy­zji, bo nie mogę wytrzy­mać. Tylko, Mamo, pro­szę Cię, naprawdę zasta­nów się dobrze i roz­waż to wszystko”.

Matka go uspo­ka­jała: „Boli mnie serce na Twoje cier­pie­nie i zawody, ale wie­rzaj mi, Syneczku, przyjdą nowe prze­ży­cia, lep­sze i pięk­niej­sze, a te zbledną i znikną. Mło­dość nie będzie długo na to cze­kała. Więk­szość zawo­dów życio­wych wypływa z nie­umie­jęt­nego doboru ludzi. (…) Wybór Twego serca też oka­zał się bar­dzo nie­szcze­gólny i znowu cier­pisz. Bądź ostroż­niej­szy, nie kie­ruj się wyłącz­nie ser­cem, rozum w spra­wach uczu­cia też ma coś do powie­dze­nia”.
Ale nie gdy ma się osiem­na­ście lat. Wów­czas myśli się, że serce jest zdolne odwró­cić sens sta­rych prawd, uzna­jąc je za zwy­kłe porze­ka­dła. Tak samo Marek wie­rzył w jego siłę i nie ustę­po­wał. A wtedy matka mu powie­działa: „Jesteś doro­sły, żeń się. Ale pamię­taj, u nas miesz­kać nie możesz. Nie pomie­ścimy się wszy­scy. I musisz utrzy­mać swoją rodzinę, ponie­waż mnie na to nie stać”.
Po roz­mo­wie z matką ni­gdy wię­cej nie przy­pro­wa­dził narze­czo­nej do ciotki Jadzi i o ślu­bie nie mówił, cho­ciaż na­dal sta­no­wili z Wandą parę.
Tego samego lata Jadwiga Ora­czew­ska umó­wiła się w kawiarni z dwoma sio­strzeń­cami: Andrze­jem Czy­żew­skim, który przy­je­chał z Wro­cła­wia, i Mar­kiem. Na spo­tka­nie nie przy­szedł żaden. Andrzej uspra­wie­dli­wił swoją nie­obec­ność, Marek zaś nawet nie zja­wił się na kola­cji. Następ­nego dnia zacze­pił Ora­czew­ską woźny z Zakładu Osie­dli Robot­ni­czych, gdzie pra­co­wała. Woźny, o któ­rym wszy­scy pra­cow­nicy wie­dzieli, że jest kapu­siem, powia­do­mił ją, iż w nie­czyn­nej bra­mie od strony Mar­szał­kow­skiej sie­dzi jej sio­strze­niec. W zakła­dzie znano Marka, gdyż czę­sto odwie­dzał ciotkę. Nazy­wano ją tam „ciotka Kanada”, co też miało zwią­zek z sio­strzeń­cem. Kie­dyś bowiem powie­działa mu, że kupiła na popo­łu­dnie bilety do kina, a Marek z rado­ści krzyk­nął na cały głos: „Ciotka, Kanada!!!”. I od tego czasu miała ów przy­do­mek.
Gdy poszła pod bramę i ujrzała Marka, nie kryła roz­cza­ro­wa­nia:
– Jak ty tak mogłeś postą­pić?! Nie przy­sze­dłeś do kawiarni i nawet mnie nie powia­do­mi­łeś?!
– Byłem na ślu­bie Wandy – wyznał ze smut­kiem.
– Jak to na ślu­bie? Prze­cież jesz­cze parę dni temu miała wycho­dzić za cie­bie. Ale złóż ręce do Boga i podzię­kuj, jeśli wybrała innego.
Marek był jed­nak zroz­pa­czony, a ciotka poważ­nie zanie­po­ko­jona. Maria na­dal bowiem prze­by­wała w sana­to­rium, ojczym Marka w podróży, a ona miała wyku­pione bilety na wczasy w Iwo­ni­czu-Zdroju. Wycho­dziło na to, że Marek miałby zostać sam w War­sza­wie. I to w takim sta­nie. A ciotka wie­działa, że zawsze był narwany. Popro­siła więc Andrzeja Czy­żew­skiego, żeby został z kuzy­nem kilka dni. Mar­kowi zaś zapro­po­no­wała, dając kie­szon­kowe: „Weź urlop i przy­jedź do nas do Iwo­ni­cza”.
Marek wziął radę zbyt dosłow­nie. Zwol­nił się z pracy, jed­nak do Iwo­ni­cza nie poje­chał. Ciotka miała zmar­no­wany urlop. Mar­twiła się, co też sio­strzeń­cowi strzeli jesz­cze do mło­dej głowy. Po raz pierw­szy ucie­szyła się, kiedy mąż otrzy­mał w cza­sie urlopu wezwa­nie do biura. Naka­zała mu: „Dowiedz się koniecz­nie, co się dzieje z Mar­kiem”. Po powro­cie wuj oznaj­mił: „Nic się nie dzieje, sie­dzą sobie z Wan­dzią jak dwa gołąbki”. Nie było żad­nego ślubu. Wanda chciała tylko Marka postra­szyć.
Jesie­nią Jadwiga Ora­czew­ska znowu usły­szała w pracy o swoim sio­strzeńcu. Tym razem kole­żanki dono­siły, że widują Marka w Ogro­dzie Saskim, jak spa­ce­ruje zmar­z­nięty z jakąś dziew­czyną. To była ta sama Wanda. Wszyst­kim zro­biło się żal bez­dom­nej pary.
Matka Marka wpraw­dzie nie chciała, by syn się żenił, ale nie miała zamiaru wyrzu­cać jego dziew­czyny za drzwi. Powie­działa więc: „Nie masz pie­nię­dzy, ale masz miesz­ka­nie. Dla­czego nie zapro­sisz jej do domu? Zro­bię wam kawę, a na karku sie­dzieć nie będę”.
I Wanda zaczęła przy­cho­dzić na Mic­kie­wi­cza. Wiele lat póź­niej Maria Hła­sko opo­wia­dała: „Nie była to odpo­wied­nia part­nerka dla niego. Marek dopiero roz­po­czy­nał, dopiero wcho­dził w pisa­nie. Ow­szem, była ładna. Ale to wszystko. Na szczę­ście szybko mu prze­szło”.
W grud­niu 1952 roku Hła­sko otrzy­mał list od Boh­dana Czeszki, w owym cza­sie uzna­nego pisa­rza, któ­remu Ste­fan Łoś prze­słał do oceny debiu­tancką powieść swego pod­opiecz­nego – Sonatę mary­moncką. Marek z nie­po­ko­jem cze­kał na ten list. Codzien­nie pytał: „Matka, nic dla mnie nie było? Nic nie było?”. Marię Hła­sko zmę­czyło już to wycze­ki­wa­nie. Aż wresz­cie przy­szedł gruby pakiet.
Czeszko pisał: „Kolego Hła­sko! (…) Zdol­no­ści pisar­skie macie – ina­czej nie pisał­bym do Was, nie­na­wi­dzę bowiem natręt­nych gra­fo­ma­nów (…). To, że macie zdol­no­ści, o niczym nie świad­czy – pisa­rzem jesz­cze nie jeste­ście, i jesz­cze długo nie będzie­cie. Jak długo nie będzie­cie – od Was zależy”. Po czym Czeszko wyło­żył, na czym polega pisa­nie. Co pisać i jak pisać, co i jak czy­tać. Na koniec zachę­cił: „Kon­tak­tuj­cie się ze mną. Pisz­cie i prze­sy­łaj­cie (w małych ilo­ściach) rze­czy Wasze na adres: B. Czeszko, War­szawa, Iwicka 8a m. 5. W następ­nej kore­spon­den­cji prze­każę Wam numer tele­fonu. Może się wtedy umó­wimy. Pisz­cie bez lipy Wasz list”.
Ura­do­wani, czy­tali słowa Czeszki kil­ka­na­ście razy, a kiedy przy­szła Wanda, Marek poka­zał jej list, licząc, że podzieli jego radość. Wanda prze­czy­tała obo­jęt­nie i bez słowa komen­ta­rza zmie­niła temat: „A wiesz, Marek, mamie udało się kupić sze­ścio­ki­lo­gra­mową szynkę na święta”. Marek na chwilę zanie­mó­wił. To jedno zda­nie wystar­czyło, żeby się wsty­dził, iż kie­dy­kol­wiek wspo­mi­nał, że ją kocha. Nato­miast list Czeszki prze­cho­wy­wał do końca życia.
Kilka mie­sięcy póź­niej, już w 1953 roku, otrzy­mał ze Związku Lite­ra­tów Pol­skich trzy­mie­sięczne sty­pen­dium twór­cze, prze­dłu­żone o następne kilka mie­sięcy. W maju wyje­chał do Wro­cła­wia, gdzie miał się zająć wyłącz­nie pisa­niem. I stra­cił zain­te­re­so­wa­nie Wandą. Ona zaś nacho­dziła jego matkę, mając nadzieję, że dowie się od niej, gdzie jest narze­czony. Maria Hła­sko wspo­mniała o tym w liście do syna, a on odpo­wie­dział: „Jeżeli cho­dzi o Wandę, to niech Mamu­sia poda jej mój adres. Ja nawet bar­dzo pro­szę. Mam do niej jedną prośbę i nie wiem, jak jej szu­kać. A co do rad, to niech Mama jej żad­nych rad nie udziela. Niech idzie do wróżki. Po co ma mieć potem do Mamy pre­ten­sje? Ale adres niech jej Mama poda. A jak będzie chciała rad, to niech Mama jej powie, żeby poszła pod latar­nię. To dla tego rodzaju kobiet naj­wła­ściw­sze miej­sce”.
Wanda rze­czy­wi­ście odwie­dziła go we Wro­cła­wiu na początku czerwca 1953 roku. Po jej wizy­cie Marek zwie­rzał się matce: „Oczy­wi­ście sceny, płacz, łzy. Chciała jesz­cze raz zaczy­nać od początku, ale ja już mia­łem dosyć. Poje­chała więc, tylko nie wiem dokąd”.
Następ­nym razem Wanda wysłała do Wro­cła­wia zna­jo­mego, aby usta­lił nowy adres Marka, który zdą­żył się prze­nieść od ciotki, Teresy Czy­żew­skiej, do Ste­fana Łosia. Sama wię­cej do Wro­cła­wia nie przy­je­chała, tylko wysy­łała listy. A Marek pytał matkę: „Czy Wanda przy­cho­dzi do Cie­bie? Pisze mi, że krzywo jej się palą papie­rosy, co ozna­cza, że ją zdra­dzam (!). To mnie jesz­cze bar­dziej utwier­dza w prze­ko­na­niu, że należy wie­rzyć we wszyst­kie prze­sądy, bo robię to z całą przy­jem­no­ścią, cze­ka­jąc tylko tra­gicz­nych kon­se­kwen­cji. (Mówić jej o tym nie potrze­bu­jesz!)”.
Miał wów­czas romans z Hanką Kru­szew­ską-Kudel­ską, sekre­tarką z wro­cław­skiego oddziału Związku Lite­ra­tów Pol­skich.
Kiedy zaś Wanda odwie­dziła kolejny raz Marię Hła­sko, usły­szała, co trzeba, i wię­cej się nie ode­zwała ani do Marii, ani do jej syna. A rodzina Hła­ski zapo­mniała nawet, jakie Wanda nosiła nazwi­sko.

Jesień dla dwojga

O wro­cław­skim oddziale Związku Lite­ra­tów Pol­skich lat pięć­dzie­sią­tych Zbi­gniew Kubi­kow­ski2 napi­sał, że „(…) był to mecha­nizm mar­twy. Jedy­nym bez zastrze­żeń sym­pa­tycz­nym ele­men­tem struk­tury orga­ni­za­cyj­nej Związku pozo­stała jego uro­cza sekre­tarka, Hanka Kru­szew­ska”.
Anna, nazy­wana Hanką, była nie­wąt­pli­wie dziew­czyną ładną – wysoką, zgrabną, o figlar­nych oczach i zalot­nym uśmie­chu, który wiele obie­cy­wał. W upalny dzień sierp­nia 1953 roku wystu­ki­wała na maszy­nie jakiś pro­to­kół ze spo­tka­nia lite­rac­kiego – papie­ros dopa­lał się obok w popiel­niczce – i cie­szyła się na myśl, że za kilka dni będzie pły­wać w chłod­nej wodzie Bał­tyku. Pre­zes wro­cław­skiego oddziału Związku Lite­ra­tów Pol­skich, Ste­fan Łoś, obie­cał jej zała­twić zastęp­stwo. Powie­dział: „Jest tu taki młody, począt­ku­jący lite­rat, Marek Hła­sko się nazywa, on cię zastąpi”. Pew­nego dnia wszedł wysoki blon­dyn w batel­dre­sie. Miał duże zie­lone oczy i wykrzy­wioną na wzór Bogarta twarz.
– Czy jest pan Łoś? – zapy­tał.
– Nie, nie ma – oznaj­miła zgod­nie z prawdą.
Odrzekł, że w takim razie poczeka. Usiadł obok i zaczął prze­glą­dać leżącą na biurku pracę magi­ster­ską Kru­szew­skiej. Hanka była wła­śnie w trak­cie jej pisa­nia, pra­cu­jąc bowiem, stu­dio­wała. Powie­dział, że praca jest bar­dzo inte­re­su­jąca, a jej w tym momen­cie zacięła się maszyna. „Napra­wię” – zapro­po­no­wał, Hanka zaś zoba­czyła, jak strasz­nie trzęsą mu się ręce. Dłu­gie, smu­kłe, dzia­ła­jące na wyobraź­nię; ręce ero­tyczne. „To hek­to­li­try wódki, które wypi­łem za kie­row­nicą” – wyja­śnił jak sta­rzec wspo­mi­na­jący dłu­gie, cięż­kie życie.

Hanka wyje­chała na wczasy, a kiedy wró­ciła, Marek odpro­wa­dził ją z placu Nan­kiera, gdzie mie­ściła się sie­dziba związku, okrężną drogą przez park pod jej dom przy ulicy Ołta­szyń­skiej. Do środka jed­nak nie wszedł, aby nie spo­tkać się z mężem Hanki, Alek­san­drem Kudel­skim, i ich roczną córeczką Marzenką.
Mał­żeń­stwo Hanki to był meza­lians i nie­po­ro­zu­mie­nie. Pocho­dziła ze sta­rych rodów zie­miań­sko-inte­li­genc­kich: Kru­szew­skich po mie­czu i Nara­mow­skich po kądzieli. Według prze­ka­zów rodzin­nych ojciec był spo­krew­niony z gene­ra­łem Igna­cym Kru­szew­skim, jed­nym z wiel­kich dowód­ców powsta­nia listo­pa­do­wego. Hanka prze­cho­wuje jego opu­bli­ko­wany w 1890 roku pamięt­nik z tam­tego okresu. Brat matki, dok­tor Mie­czy­sław Nara­mow­ski, był zna­nym przed wojną psy­chia­trą i neu­ro­lo­giem woj­sko­wym. Rodzice Hanki rów­nież pokoń­czyli wyż­sze stu­dia i pra­co­wali jako nauczy­ciele gim­na­zjalni. W Lubli­nie, gdzie się osie­dlili, nale­żeli do ści­słej elity. Nic więc dziw­nego, że to wła­śnie matka Hanki, Zofia, razem ze swą przy­ja­ciółką, pisarką Ewą Szel­burg-Zarem­biną, witały Józefa Pił­sud­skiego, kiedy 30 lipca 1915 roku wje­chał do Lublina.
We wrze­śniu 1939 roku ojciec cudem unik­nął losu ofi­ce­rów wywie­zio­nych do Koziel­ska, Ostasz­kowa, Katy­nia… Kiedy usły­szał od kole­ja­rza, dokąd jadą, zary­zy­ko­wał ucieczkę. Wraz z czte­rema kole­gami wyrwał deski w pod­ło­dze wagonu i wysko­czył z pędzą­cego pociągu. Po woj­nie poczuł się kolo­ni­za­to­rem Ziem Zachod­nich. Przy­je­chał z rodziną do Wro­cła­wia i tam dalej pra­co­wał jako peda­gog na sta­no­wi­sku dyrek­tora tech­ni­kum den­ty­stycz­nego. A Hanka i Renia zdały na polo­ni­stykę.
To wła­śnie na stu­diach Hanka poznała przy­szłego męża. Reda­go­wał doda­tek do „Słowa Pol­skiego”, a ona chciała zostać dzien­ni­karką. Ele­gancki Sasza vel Olek Kudel­ski kła­niał się jej regu­lar­nie. Pod koniec stu­diów spo­tkała go przy­pad­kiem w restau­ra­cji „Pod Sió­demką”. Jadł zupę pomi­do­rową i flaki, Hanka zamó­wiła to samo. Tydzień póź­niej poszli na spa­cer z jego psem Rol­fem, potem do kawiarni na tru­skawki z bitą śmie­taną i wtedy Sasza jej się oświad­czył. Z per­spek­tywy czasu, zasta­na­wia­jąc się, dla­czego z zastępu ado­ra­to­rów wybrała wła­śnie jego, powie­działa: „Z głu­poty”. Była roz­pusz­czoną, bez­tro­ską panienką z dobrego domu, przy­zwy­cza­joną do wygód i dostat­niego życia. Oby­dwie z sio­strą wycho­wy­wane były na damy, w atmos­fe­rze lite­rac­kiego salonu (matka była polo­nistką) i w towa­rzy­stwie bon. Młod­sza – brzyd­sza i nie­śmiała Renu­sia – kryła się pod stół, kiedy przy­cho­dzili goście. Za to Hania, od dziecka pewna swego uroku, zalotna i kokie­te­ryjna, bry­lo­wała z wdzię­kiem.
A na czwar­tym roku stu­diów pro­fe­sor histo­rii, wierna córa sta­li­ni­zmu, powie­działa: „Nie myśl­cie sobie, że będzie­cie pra­co­wać we Wro­cła­wiu. Pój­dzie­cie tam, gdzie par­tia was pośle. A par­tia pośle was na wieś”. Dla wytwor­nej Hanki ozna­czało to tyle samo, co zsyłka na Sybir. Wolała mał­żeń­stwo z Kudel­skim.
Jej rodzice wpa­dli w roz­pacz; zboj­ko­to­wali ślub, zna­jomi bowiem powie­dzieli im: „Co wy robi­cie, prze­cież to ubek, który trzę­sie Wyż­szą Szkołą Han­dlową”. Ofi­cjal­nie był tam dyrek­to­rem biblio­teki. O przy­na­leż­no­ści do taj­nych służb Hance nie wspo­mniał, tak jak nie przy­znał się, że ma zaawan­so­waną gruź­licę. Dowie­działa się wszyst­kiego, kiedy była jego żoną. Że szan­ta­żo­wał dono­sami stu­dentki, w związku z czym mało która nie prze­szła przez jego łóżko. Że oso­bi­ście zry­wał i dep­tał krzyże w sie­dzi­bie Towa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Dzieci. Aż par­tia uznała, że prze­sa­dza, i udzie­liła mu nagany. Przed ślu­bem Sasza mówił, że za walkę w wileń­skiej AK sie­dział w 1944 roku na Łubiance. I rze­czy­wi­ście, prze­cho­wy­wał na pamiątkę pasiak wię­zienny. Nie dopo­wie­dział tylko, że został stam­tąd odde­le­go­wany do Bia­łe­go­stoku, już jako komu­ni­sta. I że w łagrach naba­wił się gruź­licy. Zamiast mio­do­wego mie­siąca były więc szpi­tale i sana­to­ria.
Kiedy Marzenka skoń­czyła roczek, Hanka wró­ciła na stu­dia i roz­po­częła pracę w Związku Lite­ra­tów Pol­skich. Wtedy, pod koniec lata, zja­wił się tam Marek. A pew­nego dnia po waka­cjach odpro­wa­dził ją do domu. I odpro­wa­dzał tak codzien­nie przez kilka mie­sięcy. To była ich jesień, piękna, cie­pła, złota. Lasek, wzgó­rze, łąka nad Odrą. Paso­wali do sie­bie o tyle, że oby­dwoje chcieli kształ­to­wać swe życie na wzór lite­ra­tury. Marek miał dopiero dzie­więt­na­ście lat, Hanka dwa­dzie­ścia pięć, ale to nie miało zna­cze­nia.
Jak Agnieszka i Pie­trek z Ósmego dnia tygo­dnia szu­kali miej­sca, gdzie mogliby być tylko we dwoje. Z tą jed­nak róż­nicą, że Hanka – w prze­ci­wień­stwie do czy­stej, nie­tknię­tej Agnieszki – miała już dwóch narze­czo­nych, męża i prze­żyła romans z Janem Kot­tem, który „wyszli­fo­wał ją inte­lek­tu­al­nie”. Była bliż­sza postaci Wero­niki z Sowy, córki pie­ka­rza. Do niej paso­wa­łyby słowa: „Teraz ty połóż się na mnie. (…) Jeśli to już wszystko ma się stać, to niech to sta­nie się teraz i tak. Chcę widzieć gwiazdy i te drzewa po dru­giej stro­nie rzeki, kiedy odwrócę głowę. I czuć zie­mię pod sobą, a nie jakiś skrze­czący tap­czan czy łóżko. Twardą i cie­płą zie­mię.
Wzięła liść, który zerwała uprzed­nio, i trzy­mała go w ustach, a potem leża­łem koło niej i cało­wa­łem jej usta gorz­kie od zie­leni, i paląc papie­rosa, patrzy­łem na chwie­jące się po dru­giej stro­nie rzeki srebrne teraz trzciny”.
To, co prze­ży­wała z Mar­kiem, to był szał, cał­ko­wite zapo­mnie­nie. Naj­pięk­niej­sza jesień jej życia. Wystar­czyło, że Marek trzy­mał ją za rękę – i już była szczę­śliwa. Kudel­ski wyje­chał kolejny raz do sana­to­rium, a wtedy Hła­sko wszedł z nią do miesz­ka­nia i pozo­stał tam do powrotu jej męża. Klął dosad­nie, nosił dziu­rawe skar­petki, że pięty wycho­dziły, był bez gro­sza.
Przy niej nie pił. Tylko raz widziała go nie­trzeź­wego.
Krótko się jed­nak na niego zło­ściła, był taki uro­czy; czuły kocha­nek, roman­tyk, marzy­ciel. Chciał się z nią żenić. Przy­rze­kał, że jak rodzony ojciec zaopie­kuje się Marzenką. Ale Hanka wie­działa, że do mał­żeń­stwa Marek się nie nadaje. Wtedy on pytał: „I co, zosta­niesz z tym Kudel­skim? Prze­cież wasze mał­żeń­stwo jest już spie­przone”. Nie chciała zostać z mężem. Po tym, co prze­żyła z Mar­kiem, wyda­wało się jej, że nie będzie w sta­nie. Wzięła więc Marzenkę i prze­pro­wa­dziła się do rodzi­ców. A Hła­sko pod­pi­sał umowę z Wydaw­nic­twem Iskry na druk Sonaty mary­monc­kiej i udał się do War­szawy. Hanka też tam po jakimś cza­sie poje­chała, na szko­le­nie dla sekre­ta­rek. Marek zapro­sił ją do rodzin­nego domu. Przy­szedł po nią do hotelu ubrany w długi brą­zowy płaszcz nie­pa­su­jący do jego stylu. Zwy­kle nosił woj­skowe ciu­chy z demo­bilu albo kana­dyjki i swe­try. Zazdro­ścił Mar­kowi Porę­bo­wi­czowi, sio­strzeń­cowi ojczyma, ory­gi­nal­nych dżin­sów, na jakie go nie było stać. Musiał się zado­wo­lić pod­rób­kami, ale za pierw­szą pen­sję w „Po pro­stu” kupił sobie na ciu­chach naj­praw­dziw­sze wran­glery. Tym­cza­sem w hotelu „wyglą­dał jak ostat­nia oferma”. Widocz­nie odczy­tał to z wyrazu twa­rzy Hanki, bo zmie­szał się i stra­cił humor. Powie­dział, że to matka kazała mu wło­żyć płaszcz Kazi­mie­rza. Na Mic­kie­wi­cza odzy­skał dobry nastrój. Rado­śnie doko­nał pre­zen­ta­cji: „Haneczko. Mamo”. Ta kolej­ność ura­ziła matkę i roz­mowa przy kawie była dość sztywna. O wiele milej Hanka wspo­mina póź­niej­sze chwile, kiedy włó­czyli się we dwoje po mie­ście. Znowu szu­kali miej­sca, gdzie mogliby być sami, i roz­ma­wiali jak Wero­nika z Rack­ma­nem w Sowie, córce pie­ka­rza:

„– Powiedz coś, na litość boską – powie­działa.
– Prze­cież mówię przez cały czas.
– Powiedz coś, czego nie mogła­bym zapo­mnieć.
– Nie znam takich słów. (…)

– Żebyś był przy­naj­mniej sza­lo­nym czło­wie­kiem – powie­działa. – Może byłoby potem łatwiej. Ale powiedz mi, co mam wła­ści­wie pamię­tać? Twoją twarz? Twoje słowa? Chcę pamię­tać. Jestem tak samo marna jak i ty. Więc co zosta­nie? I jak to wła­ści­wie będzie?
– Z początku będziesz pła­kać – powie­dział. – Potem przez jakiś czas będziesz mieć miło­sne afery. Potem spo­tkasz takiego samego idiotę jak ja i zmu­sisz go, aby się oże­nił z tobą, aby po jakimś cza­sie zacząć drę­czyć go opo­wie­ściami o tym, jak wspa­nia­łym czło­wie­kiem byłem ja, i będziesz wypo­mi­nać mu jego mar­ność. Koniec.
– To nie będzie tak.
– Będzie zupeł­nie ina­czej. Po pro­stu nic się nie sta­nie. Po pro­stu mnie zapo­mnisz i to wszystko. Dla­czego miał­bym prawo myśleć, że będzie ina­czej?”.
Hanka wró­ciła do męża ze względu na córkę, ale nie zapo­mniała. Ani ona, ani jej mąż. Dwoje naj­bar­dziej nie­pa­su­ją­cych do sie­bie ludzi dzie­liło dach, łoże i wspo­mnie­nie tego samego zda­rze­nia, które dla niej było nie­za­po­mnianą przy­godą, dla niego upo­ko­rze­niem.
Hanka kilka lat sie­działa w domu, bo dziecko gruź­lika wyma­gało opieki, lecz gdy tylko mogła, wró­ciła do pracy. Przez pewien czas była urzęd­niczką „Spo­łem”. Któ­re­goś dnia do biura nie­spo­dzie­wa­nie wszedł Marek.
– Co ty tu robisz? – zdzi­wili się jed­no­cze­śnie.
Hła­sko nie nosił już dziu­ra­wych skar­pe­tek, nie liczył, że ktoś postawi mu obiad. Jego książki wycho­dziły w dużych nakła­dach, według jego sce­na­riu­szy reali­zo­wane były filmy. Miał pie­nią­dze i hoj­nie je wyda­wał – sta­wiał kole­gom, kel­ne­rom przy­kle­jał do czoła stu­zło­tówki i roz­da­wał bank­noty sie­ro­tom pod domem dziecka. Prze­żyli krótką powtórkę jesien­nej miło­ści z 1953 roku.
Z Kru­szew­ską spo­tkał się jesz­cze raz, ostatni, kiedy przy­je­chał do Wro­cła­wia na plan filmu według swego opo­wia­da­nia Ósmy dzień tygo­dnia. Na spo­tka­nie przy­szedł w towa­rzy­stwie Soni Zie­mann, która grała rolę Agnieszki. Powie­dział: „Haneczko, to jest Sonia. Ale ty zosta­niesz naj­pięk­niej­szą kartą mojego życia”.
Rack­ma­nowi w Sowie, córce pie­ka­rza na zakoń­cze­nie wło­żył w usta inne słowa: „O Wero­nice i jej mężu nie sły­sza­łem niczego i posta­no­wi­łem o nich ni­gdy nie mówić, i ni­gdy nie myśleć. Nie było zresztą po co, tak czy ina­czej, cze­kało ich jesz­cze jakieś dwa­dzie­ścia lat nudy”.
Nie dwa­dzie­ścia, tylko trzy, licząc od ich ostat­niego spo­tka­nia. I nie nudy, ale zgry­zoty. Kudel­ski sku­po­wał sta­ro­druki, obrazy, jeź­dził po świe­cie, han­dlo­wał i zara­biał, a jej wma­wiał, że jest niczym. Zaczy­nała pra­wie w to wie­rzyć. Tak jak chciał, wstą­piła do PZPR-u i otrzy­mała legi­ty­ma­cję nr 2440198. Została pierw­szym sekre­ta­rzem POP przy szkole pod­sta­wo­wej, potem przy stu­dium nauczy­ciel­skim. A kiedy nastał czas odwrotu, naj­pierw ode­szła od Kudel­skiego, a dopiero dzie­więt­na­ście lat póź­niej zerwała z par­tią.

Na dobre wró­ciła do rodzin­nego domu z ogro­dem. Minął czas świet­no­ści salonu na Krzyc­kiej, w któ­rym zaraz po woj­nie gro­ma­dziła się stara i nowa inte­li­gen­cja wro­cław­ska. Par­we­niu­sze zdo­by­wali tam kul­tu­ralne ostrogi, a gospo­da­rze, zamiast wdzięcz­no­ści, zapew­nili sobie ich nie­chęć. Jak to nie­zręczni świad­ko­wie. Kiedy dawni salo­nowi bywalcy objęli uni­wer­sy­tec­kie sta­no­wi­ska, nie chcieli widzieć sióstr Kru­szew­skich jako swo­ich pod­wład­nych. Młod­sza, Renia, ucie­kła więc do War­szawy, gdzie została pro­fe­so­rem języ­ko­znaw­stwa. A Hanka zro­biła dok­to­rat i zna­la­zła sobie miej­sce w liceum ogól­no­kształ­cą­cym jako nauczy­cielka języka pol­skiego. Z byłymi uczniami przy­jaźni się o wiele bar­dziej niż z córką, bo ta odzie­dzi­czyła urodę i cha­rak­ter po ojcu i jakoś trudno jest im się poro­zu­mieć. Hanna sprze­dała dom przy Krzyc­kiej. Rodzinne meble i pamiątki upchnęła w małym miesz­ka­niu w mrów­kowcu. Teraz ma czas, by wspo­mi­nać te wszyst­kie lata, w któ­rych szu­kała Marka w innych męż­czy­znach, ale znaj­do­wała jedy­nie gor­sze podo­bi­zny.

 
Wesprzyj nas