„Morderstwa w Somerset” to mroczna podróż w świat kryminału, łącząca to, co najlepsze w klasycznej i współczesnej literaturze sensacyjnej.
Susan Ryeland, redaktorka londyńskiego wydawnictwa, otrzymuje wydruk najnowszej powieści autora cyklu bestsellerowych kryminałów.
Wszystko jest jak trzeba – spokojna wieś, ofiary zbrodni, prywatny detektyw – tyle że wcale nie o to chodzi.
Bo sednem tej historii jest coś zupełnie innego, niż się wydaje.
Susan od lat współpracuje z Alanem Conwayem. Czytelnicy uwielbiają stworzoną przez niego postać prywatnego detektywa Atticusa Pünda.
Najnowsza powieść z cyklu – historia morderstwa popełnionego w wiejskiej rezydencji Pye Hall – nie jest jednak tym, czym się wydaje. Owszem, są w niej ofiary i intrygująca kolekcja podejrzanych, ale to tylko pozory, na stronach powieści ukryta jest bowiem zgoła odmienna intryga: jak najbardziej realna historia zazdrości, chciwości, bezlitosnej ambicji i… morderstwa.
Anthony Horowitz jest pisarzem i scenarzystą popularnych seriali telewizyjnych, mistrzem budowania napięcia. Za scenariusz do serialu „Detektyw Foyle” otrzymał nagrodę BAFTA (British Academy of Film and Television Arts). Adaptował na potrzeby telewizji powieści Agathy Christie o Herculesie Poirot, zaopatrywał w historie także inne produkcje, jak „Morderstwa w Midsomer” czy „Wypadek”. Horowitz jest również autorem m.in. serii „Księga Pięciorga” oraz bestsellerowego cyklu o nastoletnim detektywie Aleksie Riderze.
Morderstwa w Somerset
Przekład: Maciej Szymański
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 12 września 2017
Morderstwa w Somerset
Crouch End, Londyn
Butelka wina. Rodzinna paka nachos i słoik pikantnej salsy. Obok paczka papierosów (wiem, wiem). Deszcz bębniący o szyby. I książka.
Czy może być coś piękniejszego?
„Morderstwa w Somerset” były dziewiątym tomem lubianej i popularnej na całym świecie serii o Atticusie Pündzie. Gdy otworzyłam tę powieść po raz pierwszy, w ów deszczowy, sierpniowy wieczór, była ledwie wydrukiem komputerowym, ja zaś miałam ją zredagować przed publikacją. Przede wszystkim jednak zamierzałam się nią cieszyć. Pamiętam, że gdy wróciłam do domu, poszłam od razu do kuchni, wybrałam z lodówki parę rzeczy i położyłam na tacy. Rozebrałam się i zostawiłam ubranie na podłodze – mieszkanie i tak przypominało wysypisko. Wzięłam prysznic, wytarłam się i włożyłam ogromny T-shirt z myszą Maisie, który dostałam od kogoś podczas targów książki w Bolonii. Było zbyt wcześnie, by kłaść się do łóżka, ale rzuciłam się na zmiętą pościel, niesprzątniętą po ostatniej nocy. Nie zawsze tak żyję, ale chłopak nie zaglądał do mnie od sześciu tygodni i w tej samotności świadomie obniżyłam loty. W bałaganie jest coś pocieszającego, szczególnie gdy nie ma nikogo, kto mógłby się nań skarżyć.
Prawdę mówiąc, nie cierpię tego słowa. Chłopak. Zwłaszcza gdy odnosi się do pięćdziesięciodwuletniego faceta po dwóch rozwodach. Kłopot w tym, że angielszczyzna nie daje nam wielkiego wyboru w tej materii. Andreas nie był przecież moim partnerem. Nie widywaliśmy się na tyle regularnie, by tak o sobie mówić. Zatem mój kochanek? Moja druga połówka? Nigdy nie lubiłam tych określeń, choć z różnych powodów. Pochodził z Krety. Uczył klasycznej greki w Westminster School i wynajmował mieszkanie w Maida Vale, niezbyt daleko ode mnie. Zastanawialiśmy się kiedyś, czy nie zamieszkać razem, ale zwyciężyła obawa, że to zabije nasz związek. To dlatego, choć miałam całą szafę jego ubrań, często się zdarzało, że nie miałam Andreasa. I właśnie tak było tym razem. Poleciał na wakacje do domu, do bliskich: rodziców, owdowiałej babki, dwóch nastoletnich synów i brata byłej żony. Wszyscy mieszkali pod jednym dachem, w jednym z owych skomplikowanych układów, które Grecy najwyraźniej sobie upodobali. Wiedziałam, że wraca we wtorek, dzień przed rozpoczęciem roku szkolnego; mieliśmy się zobaczyć dopiero w następny weekend.
Byłam więc sama w moim mieszkaniu w Crouch End, rozciągniętym ponad piwnicami i parterem wiktoriańskiego domu przy Clifton Road, mniej więcej kwadrans spacerem od stacji metra Highgate. Przypuszczalnie była to jedyna sensowna inwestycja w moim życiu. Lubiłam to mieszkanie. Było zaciszne i wygodne; miałam nawet ogródek do spółki z choreografem z parteru, wiecznie nieobecnym. Naturalnie wraz ze mną zamieszkał tam mój przerośnięty księgozbiór – przepełnione półki, wszystkie, co do jednej, uginały się pod ciężarem książek i książek leżących na książkach. Mniejszą sypialnię zamieniłam w gabinet, ale nawet nie próbowałam pracować w domu. Częściej urzędował tam Andreas – jeśli akurat był przy mnie.
Otworzyłam wino. Zdjęłam zakrętkę z salsy. Zapaliłam papierosa. I zaczęłam czytać książkę, tak jak ty w tej chwili. Zanim jednak zaczniesz na dobre, jestem ci winna ostrzeżenie.
Ta książka odmieniła moje życie.
Z pewnością czytałeś już takie deklaracje. Z zażenowaniem przyznaję, że sama umieściłam podobną na okładce pierwszej powieści, którą opracowałam, a był to bardzo przeciętny thriller rozgrywający się w czasie drugiej wojny światowej. Nie pamiętam nawet, czyje to były słowa, ale jedno jest pewne: tamta książka odmieniłaby czyjeś życie, tylko gdyby spadła mu na głowę. Zatem czy można wierzyć w prawdziwość takich szumnych zapowiedzi? Pamiętam, że jako dziewczynka pochłaniałam twórczość sióstr Brontë i uwielbiałam ich świat: melodramatyczny, pełen dzikich pejzaży i klimatu gotyckiego romansu. Można powiedzieć, że to Jane Eyre zawdzięczałam pracę w branży wydawniczej, w czym zresztą czai się pewna ironia, zważywszy na to, co się wydarzyło. Istnieje całe mnóstwo książek, które wywarły na mnie głębokie wrażenie: choćby Nie opuszczaj mnie Ishiguro czy Pokuta McEwana. Ponoć za sprawą fenomenu Harry’ego Pottera mnóstwo dzieci zapragnęło pójść do szkół z internatem. Historia uczy, że książki miewają ogromny wpływ na ludzkie postawy. Kochanek Lady Chatterley to oczywisty przykład, podobnie jak Rok 1984. Nie jestem jednak pewna, czy tak naprawdę ma znaczenie, co czytamy. Nasze losy toczą się własnym, prostym kursem, który nam wyznaczono. Powieściowa fikcja pozwala nam co najwyżej dostrzec przebłyski alternatywnych scenariuszy. I może dlatego tak ją lubimy.
Jednakże „Morderstwa w Somerset” naprawdę zmieniły w moim życiu wszystko. Nie mieszkam już w Crouch End. Nie mam już dawnej pracy. Straciłam mnóstwo przyjaciół. Owego wieczoru, gdy sięgnęłam po maszynopis i spojrzałam na pierwszą stronicę, nie miałam pojęcia, jaką podróż rozpoczynam, i prawdę mówiąc, żałuję, że dałam się wciągnąć na pokład. A wszystko przez tego łajdaka Alana Conwaya. Nie lubiłam go od pierwszego wejrzenia, lecz, o dziwo, uwielbiałam jego książki. Bo trzeba ci wiedzieć, że jeśli chodzi o mój gust literacki, to nie ma jak stary, dobry kryminał: te zwroty akcji, te prawdziwe i fałszywe tropy, wreszcie satysfakcja z rozwiązania zagadki, nawet jeśli człowiek ma ochotę kopnąć się w tyłek na myśl o tym, że powinien był wpaść na nie już na początku.
Tego wszystkiego oczekiwałam, rozpoczynając lekturę. Tylko że „Morderstwa w Somerset” nie były takie. W najmniejszym stopniu.
Mam nadzieję, że wyraziłam się dostatecznie jasno. W przeciwieństwie do mnie zostałeś uprzedzony.
MORDERSTWA W SOMERSET
Zagadka Atticusa Pünda
Alan Conway
O autorze
Alan Conway urodził się w Ipswich. Wiedzę zdobywał najpierw w Woodbridge School, a potem w University of Leeds, gdzie uzyskał dyplom z literatury angielskiej. W University of East Anglia odbył podyplomowe studia dla dorosłych na kierunku pisarskim. Kolejnych sześć lat przepracował jako nauczyciel. Jego pierwszym sukcesem literackim była wydana w 2007 roku powieść Tropiciel Atticus Pünd, notowana przez dwadzieścia osiem tygodni na liście bestsellerów „Sunday Timesa” i wyróżniona Złotym Sztyletem, nagrodą Stowarzyszenia Autorów Kryminałów przyznawaną za najlepszą książkę roku. Od tamtej pory sprzedano na całym świecie ponad osiemnaście milionów książek o przygodach Atticusa Pünda, przetłumaczonych na trzydzieści pięć języków. W 2012 roku Alan Conway otrzymał Order Imperium Brytyjskiego za osiągnięcia literackie. Ma jedno dziecko z dawnego związku małżeńskiego i mieszka we Framlingham w hrabstwie Suffolk.
JEDEN
Smutek
1
23 lipca 1955
Zanosiło się na pogrzeb.
Dwaj grabarze, stary Jeff Weaver i jego syn Adam, wstali o brzasku i teraz wszystko było już gotowe: grób miał właściwe proporcje, a piach leżał w schludnych stertach po obu stronach. Kościół pod wezwaniem Świętego Botolfa w Saxby-on-Avon nigdy nie wyglądał piękniej niż teraz, gdy poranne słońce rozświetlało witraże. Wzniesiono go w XII wieku, lecz oczywiście przez stulecia wielokrotnie był przebudowywany. Nową mogiłę wykopano po wschodniej stronie, opodal ruin starego prezbiterium, od dawna porośniętych bujną trawą, gdzie spod zburzonych łuków pięły się ku niebu stokrotki i dmuchawce.
Wioska była, jak zawsze, cicha, a jej uliczki puste. Mleczarz wykonał już swoją robotę i odjechał, pobrzękując butelkami w skrzynkach na pace furgonetki. Jak to zwykle w sobotę, nikt inny nie wybierał się do pracy, a i dla mieszkańców okolicznych domów było jeszcze zbyt wcześnie, by zajmować się weekendowymi obowiązkami. Miejscowy sklepik otwierał podwoje dopiero od dziewiątej, za to z sąsiedniej piekarni dolatywał już aromat świeżo upieczonego chleba. Wkrótce mieli się zjawić pierwsi klienci, ci sami, którzy po śniadaniu zamierzali dołączyć do zgodnego chóru kosiarek do trawy. Był lipiec, czas wzmożonej pracy dla zapalonych ogrodników z Saxby-on-Avon. Do Święta Plonów pozostał ledwie miesiąc i przycinanie krzewów różanych oraz mierzenie kabaczków trwało już w najlepsze. O trzynastej trzydzieści miał się odbyć mecz krykieta na jednym z miejscowych boisk. Zapowiedziano przyjazd chłodni z lodami, dzieci zaproszono do zabawy, a zmotoryzowanych gości spoza wioski – na piknik. Herbaciarnia miała pracować pełną parą. Ot, idealne, letnie popołudnie w sielskiej Anglii.
Ale jeszcze nie teraz. W tej chwili wydawało się, że cała miejscowość wstrzymuje oddech, w milczeniu pełnym szacunku czekając na trumnę, która właśnie opuszczała Bath. Załadowano ją do karawanu w asyście pięciu mężczyzn i kobiety, starannie unikających patrzenia sobie wzajemnie w oczy. Czterej dżentelmeni byli zawodowcami z powszechnie szanowanego przedsiębiorstwa pogrzebowego Lanner & Crane. Firma powstała jeszcze w czasach wiktoriańskich, choć zajmowała się wówczas głównie ciesielką i robotami budowlanymi. Konstruowanie trumien i usługi grabarskie stanowiły niejako uboczną działalność, lecz przewrotnym zrządzeniem losu właśnie ona okazała się najbardziej żywotna. Lanner & Crane nie budowali już domów, lecz ich nazwiska, uwiecznione w nazwie firmy, stały się synonimem godnego pochówku. Tego dnia jednak była to godność klasy ekonomicznej. Podstawiono starszy model karawanu; nie było mowy o zaprzęgu czarnych koni i wymyślnych wieńcach. Sama trumna, choć porządnie wykończona, powstała niewątpliwie z drewna drugiego gatunku. Na prostej tabliczce, raczej posrebrzanej niż srebrnej, umieszczono nazwisko zmarłej oraz dwie kluczowe daty:
Mary Elizabeth Blakiston
5 kwietnia 1887–15 lipca 1955
Jej życie, choć zahaczyło o dwa stulecia, nie było tak długie, jak mogłoby się wydawać, i dobiegło końca w dość gwałtowny sposób. Koszty pochówku przewyższały zasiłek pogrzebowy, na szczęście ubezpieczyciel miał pokryć różnicę. Zmarła zapewne byłaby zadowolona, widząc, że ceremonia przebiega zgodnie z jej życzeniem.
Karawan wyruszył w ośmiomilową podróż dokładnie o czasie: gdy minutowa wskazówka minęła połowę drogi między dziewiątą a dziesiątą. Nawet sunąc w stosownie spokojnym tempie, kondukt musiał dotrzeć do kościoła o wyznaczonej porze – jeżeli firma Lanner & Crane używała jakiegoś sloganu reklamowego, zapewne brzmiał on: „Nigdy się nie spóźniamy”. Dwoje żałobników towarzyszących trumnie być może nie zwracało na to uwagi, ale wiejski pejzaż wzdłuż drogi nigdy nie prezentował się zacniej: pola na łagodnym stoku ciągnęły się aż po brzeg rzeki Avon, pocięte niewysokimi, krzemiennymi murkami.
Na cmentarzu przy kościele pod wezwaniem Świętego Botolfa dwaj grabarze przyglądali się swemu dziełu. Wiele można powiedzieć o pogrzebie – że to głębokie przeżycie, czas refleksji, filozoficzne doświadczenie – lecz niepodobna odmówić racji Jeffowi Weaverowi, który wsparłszy się o łopatę, wyjął papierosa i mnąc go brudnymi paluchami, zwrócił się do swego syna:
– Skoro już trzeba umierać, to trudno o piękniejszy dzień.
2
Siedząc przy kuchennym stole na plebanii, wielebny Robin Osborne dokonywał ostatnich poprawek w swym kazaniu. Leżało przed nim sześć stron maszynopisu z mnóstwem odręcznie nagryzmolonych dopisków. Zastanawiał się, czy nie przesadził z długością. Ostatnio kilku parafian złożyło skargi w sprawie jego zbyt rozwlekłych wystąpień; nawet biskup okazywał zniecierpliwienie podczas niedzielnej mszy w Zielone Świątki. Teraz jednak okoliczności były inne. Pani Blakiston mieszkała w tej wiosce przez całe życie. Wszyscy ją znali. Z pewnością byli więc gotowi poświęcić pół godziny – a może i czterdzieści minut – swego cennego czasu na pożegnanie z nią.
Kuchnia była przestronnym i przyjaznym miejscem, pełnym łagodnego ciepła o każdej porze roku dzięki pokaźnej kuchence z piecykiem marki AGA. Na haczykach wisiały garnki i rondle, a półki wypełniały słoiki ze świeżymi ziołami i suszonymi grzybami, które Osborne’owie sami zbierali. Na piętrze starczyło miejsca na dwie sypialnie, przytulne dzięki puchatym dywanom i poduszkom w ręcznie haftowanych poszewkach. Świetliki w dachu stanowiły nowość, do której długo trzeba było przekonywać kościelne władze. Największą zaletą plebanii było jednak jej położenie – na samym końcu wioski, z widokiem na las znany wśród miejscowych jako Dingle Dell. Na jego skraju rozciągała się łąka, każdej wiosny usiana dziko rosnącym kwieciem, same zaś drzewa – w większości dęby i wiązy – skutecznie zasłaniały teren posiadłości zwanej Pye Hall: jezioro, zadbane trawniki oraz samą rezydencję. Każdego ranka Robin Osborne mógł do woli sycić oczy tym pięknym widokiem. Niekiedy powtarzał sobie w duchu, że dane mu jest żyć w bajce.
Plebania nie od razu stała się dla nich przytulną przystanią. Gdy przejęli dom i parafię po sędziwym pastorze Montagu, była typowym gniazdem starca, wilgotnym i nieprzyjaznym. Magiczna przemiana była dziełem Henrietty – to ona odważnie wyrzuciła wszystkie meble, które uznała za zbyt szpetne albo niewygodne. To ona buszowała po sklepach ze starzyzną w całym Wiltshire i Avon, by znaleźć im godne zastępstwo. Jej energia nigdy nie przestawała Robina zadziwiać. Prawdę mówiąc, zdumiony był już wtedy, gdy zgodziła się zostać żoną pastora. Gdy przyjechali do Saxby-on-Avon, rzuciła się w wir pracy z entuzjazmem, który błyskawicznie zaskarbił jej sympatię miejscowych. Kościół, naturalnie, wymagał jeszcze sporych nakładów: ogrzewanie działało wedle własnego uznania, a dach znowu zaczął przeciekać. Jednakże wspólnota wiernych była wystarczająco silna i prężna, by spełnić oczekiwania biskupa, a wielu spośród parafian Osborne’owie uważali już za przyjaciół. Nie wyobrażali sobie życia w innej okolicy.
„Była częścią tej wioski. Choć zebraliśmy się dziś, by opłakiwać jej odejście, powinniśmy pamiętać o tym, co po sobie zostawiła. Dzięki Mary Saxby-on-Avon było lepszym miejscem do życia dla nas wszystkich. To ona w każdą niedzielę ustawiała w tym kościele kwiaty. To ona odwiedzała staruszków tu i w Ashton House, witała gości w Pye Hall oraz prowadziła zbiórki pieniędzy na rzecz Królewskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków. Jej niezrównane ciasta były atrakcją każdego wiejskiego festynu i przyznam, że niejeden raz i na mnie czekała na zakrystii słodka niespodzianka od Mary: ciasteczka z migdałami albo kawałek biszkoptu królowej Wiktorii”.
Osborne przywołał w pamięci obraz kobiety, która większość życia przepracowała jako gospodyni w Pye Hall. Drobna, ciemnowłosa, energiczna, wiecznie zabiegana, jakby prowadziła jakąś osobistą krucjatę. Zauważył, że są to głównie wspomnienia uchwycone w półdystansie, bo w gruncie rzeczy niewiele czasu spędzili razem czy choćby w jednym pomieszczeniu. Najwyżej raz lub dwa spotkali się na gruncie towarzyskim, nie więcej. Mieszkańcy Saxby-on-Avon nie kierowali się snobizmem, ale świadomość klasowa nie była im obca, zatem pastor wydawał im się odpowiednim dodatkiem do praktycznie każdego towarzystwa, ale osoba, która w gruncie rzeczy była przecież tylko sprzątaczką – niekoniecznie. Kto wie, być może sama Mary miała świadomość tego faktu. W kościele siadała zwykle w ostatniej ławce. Cechowała ją jakaś uległość, gdy swoim zwyczajem upierała się, by komuś pomóc – jakby służenie innym było jej powinnością.
A może sprawa była w istocie prostsza? Wspominając zmarłą i przyglądając się szkicowi kazania, wielebny Osborne pomyślał nagle: wścibska. Może nie było to do końca uczciwe wobec niej i z pewnością otwarcie nie nazwałby tak Mary, ale w głębi duszy czuł, że sporo jest prawdy w tym jednym słowie. Była jedną z tych osób, które nazbyt chętnie wtykają nos w nie swoje sprawy i czują naglącą potrzebę utrzymywania kontaktu ze wszystkimi znajomymi, bez względu na stopień zażyłości. Może dlatego jakimś cudem zjawiała się zawsze tam, gdzie była potrzebna. Kłopot z Mary Blakiston polegał na tym, że zjawiała się i tam, gdzie potrzebna nie była.
Wielebny Osborne przypomniał sobie, że nie więcej niż dwa tygodnie wcześniej zaskoczył ją właśnie tu, w tej izbie. Był wtedy zły na siebie – należało przewidzieć, że tak się to skończy. Wszak Henrietta od dawna miała do niego pretensje, że zostawia otwarte frontowe drzwi, jakby plebania była ledwie przedłużeniem kościoła, a nie ich prywatnym domem. Trzeba było jej usłuchać. Mary weszła tu nieproszona, a gdy ją zobaczył, zamarła, trzymając w dłoni buteleczkę zielonego płynu, niczym średniowieczny talizman przeciwko demonom. „Dzień dobry, pastorze! Słyszałam, że macie tu problem z osami, więc przyniosłam trochę olejku miętowego. Powinien pomóc; moja matka twierdziła, że to najlepszy sposób!” Istotnie, na plebanii zadomowiły się osy, ale jakim cudem dowiedziała się o nich Mary Blakiston? Wielebny Osborne nie wspominał o sprawie nikomu poza Henriettą, a ona z pewnością nie plotkowałaby na ten temat. Cóż, w małej społeczności, takiej jak Saxby-on-Avon, było to normalną sprawą. Tu wszyscy, niepojętym sposobem, wiedzieli wszystko o wszystkich. Mówiło się, że wystarczy kichnąć w kąpieli, by zjawił się ktoś z chusteczką.
Widząc ją nieproszoną we własnym domu, Osborne właściwie nie był pewien, czy powinien być wdzięczny, czy poirytowany. W końcu rzucił kilka słów podziękowania, lecz jednocześnie zerknął na kuchenny stół. To, czego szukał wzrokiem, leżało pośród rozrzuconych papierów. Ile czasu spędziła tu sama? Czy zauważyła? Naturalnie nie wspomniała o tym ani słowem, a on nie ośmielił się spytać. Wyprosił ją najszybciej, jak się dało – i w zasadzie od tamtej chwili już się nie widzieli. Potem pojechał z Henriettą na krótki urlop i wtedy Mary uległa wypadkowi. Wrócili w samą porę, by ją pogrzebać.