“Małe życie” to poruszający obraz dojrzewania, w którym sukces, trauma i przyjaźń stanowią jedno. Najgłośniejsza amerykańska powieść 2015 r. Wzbudziła falę zachwytu i zarazem gorącą dyskusję wśród krytyków i czytelników.


Małe życieZachwycająca powieść o przyjaźni poddanej ogromnej próbie. Oto historia życia czterech przyjaciół – o ich niełatwym dojrzewaniu, ogromnych sukcesach, bolesnych wyborach i tyranii pamięci, od której nie sposób czasem się uwolnić… To również opowieść o jednym z najbardziej fascynujących miast świata – Nowym Jorku – który jest piątym, równorzędnym bohaterem książki.

Pochodząca z Hawajów amerykańska pisarka opisuje kilkadziesiąt lat z życia czterech przyjaciół. Bohaterów powieści poznajemy w chwili, gdy kończą studia i przenoszą się do Nowego Jorku. Przetrwanie, nie mówiąc już o sukcesie, w jednym z najwspanialszych miast świata nie jest łatwe, lecz szczęście wydaje się im sprzyjać.

Pełen temperamentu JB jest malarzem i z czasem zaczyna brylować w kręgach nowojorskiej bohemy. Malcolm zostaje uznanym architektem, a Willem robi błyskotliwą karierę aktorską. Najbardziej tajemniczy z nich, Jude, przejawia wybitny talent matematyczny, jako prawnik również odnosi sukces za sukcesem. W przeciwieństwie do przyjaciół nigdy jednak nie wspomina o swojej przeszłości ani o rodzinie, choć poważne problemy zdrowotne i emocjonalne wskazują na to, że w jego życiu wydarzyło się coś, o czym nie potrafi zapomnieć.

Willem, Malcolm i JB stopniowo będą odkrywać straszną prawdę, która kładzie się cieniem na całym życiu przyjaciela. Nieuchronnie nadchodzi dla nich czas trudnej próby empatii i dojrzałości. Co będą gotowi poświęcić, by ratować Jude’a, pogrążającego się w mroku?

***

„Małe życie” to poruszająca do głębi powieść o codziennym bytowaniu w wielkim mieście, które daje szansę na zapomnienie o przeszłości, oraz o bólu, który nie pozwala zapomnieć o przeszłości. To proza, która w całym swoim pięknie opisuje doświadczenie zła, granice ludzkiej wytrzymałości i tyranię pamięci.

Powieść „Małe życie” w Ameryce i w Anglii odniosła ogromny sukces wśród krytyków i czytelników – trafiła do finału Nagrody Bookera i National Book Award, otrzymała prestiżową Kirkus Prize, znalazła się na czele rankingów najlepszych powieści 2015 roku sporządzonych przez najważniejsze tytuły prasowe, rozgłośnie radiowe i portale internetowe (m.in. „The New York Times”, „The Washington Post”, „The Wall Street Journal”, „The Guardian”, „The BuzzFeed”, „The Goodreads, Oprah”). Prawa do opublikowania powieści dotychczas sprzedano do dwudziestu krajów.

***

2015 był to rok ogromnych i ogromnie nagłośnionych amerykańskich powieści, a tą, która zawładnęła wszystkimi, była faworytka w konkursie o Nagrodę Bookera: powieść «Małe życie» Hanyi Yanagihary, która jednych wprawiła w zachwyt, innych w irytację.
Justine Jordan, „The Guardian”

Ta potężna powieść dowodzi, że Yanagihara to obecnie jedna z najwybitniejszych amerykańskich powieściopisarek. Oto pełne rozmachu studium traumy i przyjaźni, tak wnikliwe i inteligentne, że będzie miarą wszystkich powieści podejmujących podobne tematy (a jest ich wiele).
Sam Sacks, „The Wall Street Journal”

Zamiłowanie do detali i analiza kilku dekad życia bohaterów pozwoliły Yanagiharze stworzyć przenikliwe studium charakterów, tyleż budujące, co druzgoczące. To życie jak każde inne, ale pod jej piórem staje się tkliwe i znaczące, wzruszające i wyjątkowe; wcale nie takie «małe życie».
Nicole Lee, „The Washington Post”

Wyśmienita, niepokojąca powieść, która z portretu pokolenia zmienia się w mroczną, choć przepełnioną czułością historię. To poruszające studium ludzkiego okrucieństwa ma bowiem kontrapunkt: pokrzepiającą moc przyjaźni.
“The New Yorker”

Arcydzieło! Nie dlatego, że spełnia w przewrotny sposób nasze marzenia o wielkiej miłosnej narracji, ale dlatego, że przekonuje, że ani miłość, ani przyjaźń nie chronią nas przed cierpieniem, które jest niezbywalną częścią życia.
Juliusz Kurkiewicz, “Książki. Magazyn do czytania”

Proza w całym swoim pięknie opisująca doświadczenie zła, granice ludzkiej wytrzymałości i tyranię pamięci.

Hanya Yanagihara
Małe życie
Przekład: Jolanta Kozak
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 27 kwietnia 2016
 
 

Małe życie


I
Lispenard Street

1

Mieszkanie numer jedenaście miało tylko jedną szafę, za to były tam rozsuwane oszklone drzwi otwierające się na mały balkon, z którego dało się obserwować mężczyznę po drugiej stronie ulicy, siedzącego na zewnątrz w samej koszulce i szortach, chociaż był październik, i palącego papierosa. Willem uniósł dłoń w geście powitania, ale tamten mu nie odmachnął.
Gdy Willem wszedł do pokoju, Jude bawił się przeszklonymi drzwiami szafy, otwierając je i zamykając.
– Jest tylko jedna szafa – powiedział.
– Nic nie szkodzi – odparł na to Willem. – I tak nie miałbym co w niej trzymać.
– Ani ja. – Uśmiechnęli się do siebie. Agentka wynajmu dreptała za nimi. – Bierzemy je – oznajmił Jude.
Jednak gdy wrócili do biura wynajmu, poinformowano ich, że nie mogą wynająć tego mieszkania.
– Dlaczego? – spytał Jude agentkę.
– Nie zarabiają panowie wystarczająco dużo na pokrycie sześciomiesięcznego czynszu i nie mają panowie żadnych oszczędności – odparła agentka, nagle opryskliwa. Sprawdziła ich kredyt i konto bankowe i poniewczasie uświadomiła sobie, że jest coś nie w porządku z dwoma facetami po dwudziestce, którzy nie są parą, a jednak chcą wynająć mieszkanie z jedną sypialnią na nudnym (lecz kosztownym) odcinku Dwudziestej Piątej Ulicy. – Mają panowie kogoś, kto mógłby za panów poręczyć? Szefa? Rodziców?
– Nasi rodzice nie żyją – odparł pospiesznie Willem.
Agentka westchnęła.
– W takim razie radzę panom obniżyć oczekiwania. Nikt, kto zawiaduje dobrze utrzymanym budynkiem, nie wynajmie lokum kandydatom z panów profilem finansowym. – Po czym wstała, wyraźnie kończąc rozmowę, i wymownie spojrzała na drzwi.
Kiedy to oznajmili JB i Malcolmowi, przedstawili całą rzecz jako komedię: podłoga mieszkania była cała w mysich odchodach, a agentka się naburmuszyła, bo robiła słodkie oczy do Willema, a on nic.
– Kto by zresztą chciał mieszkać na Dwudziestej Piątej róg Drugiej – skomentował JB.
Siedzieli w Pho Viet Huong w Chinatown, gdzie dwa razy w miesiącu umawiali się na obiad. Pho Viet Huong nie był specjalnie dobry – pho była podejrzanie słodka, sok limonkowy mydlany i po każdej wizycie co najmniej jeden z nich czuł się struty – a jednak przychodzili tam, z przyzwyczajenia i z konieczności. W Pho Viet Huong można było zjeść miskę zupy albo kanapkę za pięć dolarów, można też było wybrać danie za osiem do dziesięciu dolarów, ale za to wielką porcję, której połowę dało się zaoszczędzić na następny dzień albo na późniejszą kolację tego samego wieczoru. Tylko Malcolm nigdy nie zjadał całej porcji, ale też nie odkładał połowy na jutro, bo gdy się najadł, odstawiał talerz na środek stołu, żeby Willem i JB – którzy byli wiecznie głodni – dojedli resztę.
– Oczywiście, że nie chcemy mieszkać na rogu Dwudziestej Piątej i Drugiej, JB – odrzekł Willem z anielską cierpliwością – tylko że nie bardzo mamy wybór. Nie mamy pieniędzy, pamiętasz?
– Nie rozumiem, czemu nie zostaniesz tam, gdzie jesteś – powiedział Malcolm, który przesuwał właśnie po talerzu grzyby i tofu.
Zawsze zamawiał to samo: grzyby ostrygowe z duszonym tofu w zawiesistym brązowym sosie. Willem i JB śledzili jego ruchy.
– No bo nie mogę – odparł Willem. – Zapomniałeś? – Tłumaczył to Malcolmowi chyba z dziesięć razy przez ostatnie trzy miesiące. – Chłopak Merritta się wprowadza, więc ja muszę się wynieść.
– Ale dlaczego to ty masz się wynosić?
– Bo umowa wynajmu jest na nazwisko Merritt – uciął JB.
– Aha – mruknął Malcolm. I zamilkł. Często zapominał o tym, co uważał za nieistotny szczegół, ale też nie zżymał się, gdy inni mu to wypominali. – No tak. – Przesunął grzyby na środek stołu. – Ale ty, Jude…
– Nie mogę wiecznie tkwić u ciebie, Malcolm. Twoi rodzice mnie pewnego dnia ukatrupią.
– Moi rodzice cię uwielbiają.
– Miło, że tak mówisz. Ale przestaną mnie uwielbiać, jeśli się nie wyprowadzę, i to szybko.
Malcolm był jedynym z ich czwórki, który mieszkał w domu rodziców, a JB często mawiał, że gdyby on miał taki dom jak Malcolm, to też by się go trzymał. Nie żeby dom był szczególnie wspaniały – w istocie był stary i zaniedbany, a Willem wbił sobie kiedyś drzazgę, przesuwając ręką po balustradzie – ale za to był duży: prawdziwa kamienica z Upper East Side. Siostra Malcolma, Flora, która była trzy lata starsza od niego, wyniosła się ostatnio z mieszkania w suterenie, a na jej miejsce wprowadził się Jude, z tym że miało to być rozwiązanie krótkoterminowe. W końcu rodzice Malcolma upomną się o ten lokal, żeby go zamienić na biuro agencji literackiej jego matki, co oznaczało, że Jude (któremu zresztą trudno było pokonywać wiodące w dół schody) musiał szukać innego mieszkania.
I naturalne było, że zamieszka z Willemem; przez całe studia dzielili pokój w akademiku. Na pierwszym roku we czterech zajmowali lokum składające się z obitego boazerią wspólnego pokoju, gdzie stały ich biurka, krzesła i kanapa, którą ciotka JB dostarczyła Przewozem Mebli, oraz drugiego, znacznie mniejszego pokoju, do którego wciśnięto dwa piętrowe łóżka. Pokój był tak wąski, że gdy Malcolm i Jude położyli się na swoich dolnych pryczach, bez trudu mogli chwycić się za ręce. Jedna część pomieszczenia należała do Malcolma i JB, druga – do Jude’a i Willema.
– Czarni przeciwko białym – mawiał JB.
– Jude nie jest biały – protestował Willem.
– A ja nie jestem czarny – dorzucał Malcolm, bardziej, żeby wkurzyć JB, niż dlatego, że w to wierzył.
– Cóż… – odezwał się teraz JB, przysuwając sobie widelcem talerz z grzybami. – Pewnie moglibyście obaj sprowadzić się do mnie, ale coś mi się zdaje, że nie przypadłoby wam to do gustu.
JB mieszkał na solidnym, zasyfionym strychu w Małej Italii, pełnym dziwnych korytarzy prowadzących do nieużywanych ślepych zaułków o dziwacznych kształtach i półpokoi. Był to niedokończony budynek pokryty sheetrockiem, należący do ich kumpla z college’u. Ezra był artystą, kiepskim, ale on nie musiał być dobry, bo jak mu stale wypominał JB, przez całe życie nie będzie musiał nawet palcem kiwnąć. Nie dość, że sam nie będzie musiał pracować, to jeszcze dzieci dzieci jego dzieci nie będą musiały hańbić się pracą. Mogą przez pokolenia produkować złą, niesprzedającą się, bezwartościową sztukę, a i tak stać ich będzie na najlepsze oleje i niepraktyczne wielkie lofty w centrum Manhattanu, które będą mogli zagracać owocami swoich marnych decyzji architektonicznych. A jak im się znudzi żywot artystów – JB był przekonany, że tak się stanie w przypadku Ezry – wystarczy, że zadzwonią do urzędników zawiadujących ich trustem, a otrzymają ot tak zastrzyk gotówki, sumę tak pokaźną, że trzej przyjaciele (może poza Malcolmem) nie widzieli podobnej na oczy ani nawet nie mogli o tym marzyć. Ezra był użyteczną znajomością, nie tylko dlatego że pozwolił JB i paru innym kumplom ze szkoły zamieszkać w swoim apartamencie – gdzie zawsze cztery czy pięć osób korzystało z kątów poddasza – ale także dlatego że był poczciwy i hojny i lubił wydawać huczne przyjęcia, na których masa jadła, dragów i alkoholu dostępna była za friko.
– Moment – powiedział JB, odkładając pałeczki. – Właśnie mi się przypomniało, że w redakcji jest taka jedna, co chce wynająć chatę w imieniu swojej ciotki. Zdaje się, że na skraju Chinatown.
– Za ile? – spytał Willem.
– Prawdopodobnie za darmo, nie miała nawet pojęcia, jaką rzucić cenę. Chce tam mieć kogoś, kogo zna.
– Myślisz, że mógłbyś szepnąć o nas słówko?
– Nawet lepiej: przedstawię was. Dacie radę wpaść do redakcji jutro?
Jude westchnął.
– Ja się nie wyrwę.
Spojrzał na Willema.
– Nie ma problemu. Ja mogę. O której?
– Pewnie w porze lunchu. Pierwsza?
– Będę o pierwszej.
Willem był nadal głodny, ale pozwolił JB dojeść swoje grzyby. Posiedzieli potem jeszcze trochę, bo czasami Malcolm zamawiał lody dżakfrutowe, jedyną zjadliwą pozycję w menu, po dwóch łyżeczkach je odsuwał i Willem z JB mogli dokończyć porcję. Ale tym razem Malcolm nie zamówił lodów, więc poprosili o rachunek, żeby go przestudiować i podzielić sumę co do dolara.

Nazajutrz Willem stawił się u JB w redakcji. JB pracował jako recepcjonista w małym, lecz prestiżowym czasopiśmie z siedzibą w SoHo, zajmującym się wielkomiejskim światem sztuki. Była to dla JB posada strategiczna, gdyż – jak wyjaśnił Willemowi pewnego wieczoru – miał taki plan, że zaprzyjaźni się z którymś z redaktorów, dzięki czemu jego prace zostaną zaprezentowane na łamach pisma. Szacował, że cała akcja powinna potrwać z pół roku, co oznaczało, że zostały mu jeszcze trzy miesiące.
JB obnosił się w pracy z miną wyrażającą łagodne niedowierzanie – zarówno w to, że w ogóle pracuje, jak też w to, że nikt jak dotąd nie docenił jego geniuszu. Nie był dobrym recepcjonistą. Chociaż telefon dzwonił w zasadzie nieustannie, JB rzadko go odbierał. Jeśli chciał się z nim skontaktować któryś z kolegów (sygnał telefonii komórkowej w budynku czasem zanikał), musiał zastosować specjalny kod: dwa dzwonki, odłożenie słuchawki i dopiero telefon właściwy. A i wówczas JB nie zawsze odebrał – ręce miał zajęte pod kontuarem rozczesywaniem i splataniem kłębów włosów z worka na śmieci, który trzymał u stóp.
JB przechodził bowiem, jak to sam określił, fazę włosów. Ostatnio postanowił odejść od malarstwa na rzecz rzeźby z czarnych włosów. Każdy z jego kolegów spędził wyczerpujący tydzień dreptania za JB od fryzjera męskiego do salonu damskiego w dzielnicach Queens, Brooklyn, Bronx i Manhattan, czekania na zewnątrz, gdy JB wchodził do środka, żeby poprosić właścicieli o zmiecione sterty włosów, a potem holowania coraz cięższego worka za dumnym artystą. Wśród wczesnych prac JB znalazła się Maczuga – piłka tenisowa, którą ogolił, przeciął i napełnił piaskiem, a następnie oblepił klejem i turlał po dywanie włosów, aż powierzchnia zaczęła falować niczym podwodne wodorosty – a także The Kwotidien, seria przedmiotów codziennego użytku – zszywacz do papieru, drewniana łopatka, filiżanka – oblepionych sierścią. Teraz JB pracował nad projektem na dużą skalę, o którym odmawiał dłuższej dyskusji z kolegami – pokrótce projekt wymaga rozczesywania i splatania włosów różnej długości, aby otrzymać z pozoru nieskończony sznur nastroszonych czarnych kłaków. W ubiegły piątek obietnicą pizzy i piwa zwabił kolegów do pomocy przy splataniu, jednak po wielu godzinach nudnej roboty stało się jasne, że żadnej pizzy ani piwa nie będzie, więc koledzy wyszli, nieco zirytowani, ale nie bardzo zdziwieni.
Projekt Włosy nudził wszystkich, chociaż Jude – jako jedyny spośród nich – uważał, że obiekty są śliczne, a ich wartość artystyczna zostanie kiedyś dostrzeżona. W podzięce JB ofiarował mu pokrytą sierścią szczotkę do włosów. Inna rzecz, że później odebrał prezent, bo pojawiła się szansa sprzedania go przyjacielowi ojca Ezry – facet nie kupił, ale JB nigdy nie oddał szczotki Jude’owi. Projekt Włosy okazał się problematyczny także pod innym względem; któregoś wieczoru, kiedy we trzech znów dali się zwabić do Małej Italii na kolejne rozczesywanie, Malcolm zauważył, że włosy śmierdzą. Istotnie – nie śmierdziały niczym obrzydliwym, ale wydzielały ostry, metaliczny zapaszek niemytej głowy. Na to JB dostał jednego ze swoich ataków szału, nazwał Malcolma samonienawidzącym się czarnuchem, wujem Tomem i zdrajcą rasy, a wtedy Malcolm, który rzadko się złościł, ale wściekały go tego rodzaju pomówienia, wlał swoje wino do najbliżej stojącego worka z włosami, po czym wstał i ostentacyjnie wyszedł. Jude pospieszył, najszybciej, jak mógł, za nim, a Willem został, żeby udobruchać JB. I chociaż przeciwnicy nazajutrz się pogodzili, to ostatecznie Willem z Jude’em poczuli (niesprawiedliwie, sami to wiedzieli) większą złość na Malcolma, bo w następny weekend musieli wrócić do Queens i znowu zbierać włosy po fryzjerach, żeby zrekompensować JB zmarnowany worek.
– Jak tam życie na czarnej planecie? – spytał teraz Willem, zwracając się do JB.
– Czarno – odparł JB, wpychając kłąb włosów, który właśnie rozplątywał, z powrotem do worka. – Chodźmy. Powiedziałem Annice, że przyjdziemy tam o wpół do drugiej.
Telefon recepcji zaczął dzwonić.
– Nie odbierzesz?
– Zadzwonią później.
Szli w stronę centrum, a JB narzekał. Jak dotąd koncentrował swoje uwodzicielskie wysiłki na starszym redaktorze imieniem Dean, zwanym przez wszystkich DeeAnn. Byli nawet, z Willemem i Malcolmem, na imprezie w Dakocie, w mieszkaniu rodziców któregoś z młodszych redaktorów, gdzie z jednego obwieszonego dziełami sztuki pokoju przechodziło się do następnego, równie obwieszonego dziełami sztuki. Podczas gdy JB gadał w kuchni z kolegami z pracy, Malcolm i Willem przeszli się po apartamencie (a gdzie był Jude owego wieczoru? Pewnie pracował), podziwiając serię prac Edwarda Burtynsky’ego w pokoju gościnnym, zestaw wież ciśnień Becherów ustawionych w czterech czy pięciu rzędach na biurku w gabinecie, gigantycznego Gursky’ego ciągnącego się nad połową regałów w bibliotece oraz, w sypialni małżeńskiej, całą ścianę fotogramów Diane Arbus, rozwieszonych tak gęsto, że tylko na górze i dole ściany widać było kilkucentymetrowe prześwity. Podziwiali właśnie zdjęcie dwóch dziewczynek o słodkich buziach z zespołem Downa, pozujących w zbyt ciasnych, zbyt dziecinnych kostiumach kąpielowych, gdy podszedł do nich Dean. Był wysoki, ale miał drobną, ospowatą twarzyczkę susła, przez co wydawał się zezwierzęciały i niebudzący zaufania. Malcolm i Willem przedstawili się i wyjaśnili, że znaleźli się tutaj jako przyjaciele JB. Dean odwdzięczył im się informacją, że jest jednym ze starszych redaktorów pisma, zawiadującym działem sztuki.
– Ach tak – odparł ostrożnie Willem, pilnując się, żeby nie zerknąć na Malcolma, którego reakcjom nie ufał. JB wspominał im, że upatrzył sobie na potencjalną ofiarę szefa działu sztuki: to musiał być ten.
– Widzieliście kiedyś coś podobnego? – spytał Dean, gestem ręki ogarniając prace Arbus.
– Nigdy – przyznał Willem. – Uwielbiam Diane Arbus.
Dean zesztywniał, a jego drobne rysy zbiegły się w centrum twarzy.
– Prawidłowo: DeeAnn.
– Słucham?
– DeeAnn. Jej imię wymawia się DeeAnn.
Ledwo zdołali wyjść z pokoju bez parsknięcia śmiechem.
– DeeAnn! – powtórzył później JB, gdy mu opowiedzieli całą historię. – Chryste! Co za pretensjonalny dupek.
– Przecież to twój pretensjonalny dupek – przypomniał Jude. I od tej pory nigdy nie mówili o Deanie inaczej jak DeeAnn.
Niestety wydawało się, że pomimo niezmordowanych umizgów do DeeAnn w ciągu trzech miesięcy perspektywa zaprezentowania prac JB w piśmie nie przybliżyła się ani na jotę. JB pozwolił nawet DeeAnn zrobić sobie laskę w saunie na siłowni – i dalej nic. JB codziennie znajdował pretekst, żeby przespacerować się do sekcji redaktorskiej, gdzie na tablicy ogłoszeń wywieszano na białych fiszkach tematy artykułów na najbliższe trzy miesiące, i sprawdzić listę nazwisk początkujących artystów – i codziennie doznawał rozczarowania. Zamiast swojego widział nazwiska rozmaitych beztalenci i pyszałków, osobników, którym należały się fory lub którzy znali kogoś, komu wypadało oddać przysługę.
„Jak tam któregoś dnia zobaczę Ezrę, to się zabiję”, deklarował za każdym razem JB, na co przyjaciele odpowiadali: „Nie zabijesz się, JB” albo: „Nie przejmuj się, JB, kiedyś tam zawiśniesz”, albo: „Na co ci oni, JB? Znajdź sobie innych protektorów”, a JB odpowiadał kolejno: „Jesteś pewien?”, „Szczerze, kurwa, wątpię”, „Zainwestowałem, kurwa, swój czas, całe trzy kurwa miesiące życia, więc będę się, kurwa, tego trzymał, bo inaczej wszystko, kurwa, na marne jak zawsze”. Jak zawsze oznaczało: szkołę średnią, powrót do Nowego Jorku, projekt Włosy albo życie w ogóle – w zależności od tego, jak nihilistycznie czuł się JB danego dnia.
Nadal biadolił, kiedy doszli do Lispenard Street. Willem, który mieszkał w mieście zaledwie od roku, nigdy nie słyszał o takiej ulicy, uliczce właściwie, długiej na dwie przecznice i biegnącej o jedną przecznicę od Kanału. Zresztą nawet JB, który się wychował na Brooklynie, nigdy nie zetknął się z tą nazwą.
Znaleźli dom i wcisnęli guzik domofonu 5C. Odpowiedziała dziewczyna, której głos przez domofon zabrzmiał skrzekliwie i głucho, i wpuściła ich do środka. Korytarz był wąski, z wysokim stropem i ścianami w kolorze gównianego brązu, przez co poczuli się jak na dnie studni.
Dziewczyna czekała w drzwiach mieszkania.
– Hej, JB – powiedziała, a potem spojrzała na Willema i zaczerwieniła się.
– Anniko, to mój przyjaciel Willem – przedstawił JB. – Willem, Annika pracuje w dziale sztuki. Jest spoko.
Annika spuściła wzrok i podniosła dłoń szybkim ruchem.
– Miło cię poznać – powiedziała do podłogi.
JB kopnął Willema w kostkę i wyszczerzył się do niego. Willem go zignorował.
– Mnie też miło cię poznać – powiedział.
– No więc to jest mieszkanie. Mojej ciotki. Mieszkała tu przez czterdzieści lat, ale właśnie się przeniosła do domu emeryta. – Annika paplała bardzo szybko i najwyraźniej doszła do wniosku, że najlepiej będzie traktować Willema jak zaćmienie Słońca i nie patrzeć na niego w ogóle. Trajkotała coraz szybciej, o ciotce, o tym, co ciotka stale powtarzała, że okolica się zmieniła, o tym, że nigdy nie słyszała nazwy Lispenard Street, póki się nie sprowadziła do centrum, i jak jej przykro, że lokal nie został odmalowany, ale ciotka wyprowadziła się dopiero co, więc ledwo zdołali go wysprzątać w ubiegły weekend. Patrzyła przy tym wszędzie, tylko nie na Willema: na sufit (wytłaczana cyna), na podłogę (popękany, ale zawsze parkiet), na ściany (na których dawno temu wisiały ramki ze zdjęciami, po których zostały duchy jaśniejszych plam), aż w końcu Willem musiał jej grzecznie przerwać i poprosić o pokazanie reszty mieszkania.
– Och, czujcie się jak u siebie – powiedziała Annika. – Zostawiam was samych. – Mimo to dalej dreptała za nimi, bardzo szybko opowiadając JB o jakimś Jasperze, który wykorzystuje Archera wprost nieprzyzwoicie, i pytając, czy to nie podejrzanie łatwe i dziwne jak na otwarty tekst. Willem był do niej teraz odwrócony plecami, więc gapiła się na niego otwarcie, nie przerywając paplaniny, która brzmiała coraz bardziej absurdalnie.
JB obserwował, jak Annika obserwuje Willema. Nie widział jej nigdy w takim stanie – takiej nerwowej i dziewczęcej (zazwyczaj była naburmuszona i milkliwa i nawet trochę jej się bano w redakcji, bo na ścianie nad swoim biurkiem przyczepiła pracochłonnie wykonaną rzeźbę serca z żyletek X-Acto), ale JB widział już masę kobiet zachowujących się w ten sposób w obecności Willema. Działał na wszystkie. Ich przyjaciel Lionel zwykł mawiać, że pewnie Willem w poprzednim życiu był rybakiem, bo bezwiednie wabi do siebie cipeczki. A Willem przeważnie (choć nie zawsze) pozostawał nieświadom własnej atrakcyjności. JB spytał kiedyś Malcolma, jak sądzi, dlaczego tak jest, a Malcolm powiedział, że Willem tego nie zauważa. JB tylko mruknął w odpowiedzi, ale rozumował tak: ponieważ Malcolm jest najmniej wrażliwą znaną mu osobą, to skoro nawet Malcolm zauważył reakcje kobiet na Willema, niemożliwe było, aby sam Willem ich nie spostrzegał. Jude wysunął odmienną hipotezę: jego zdaniem Willem nie reagował na kobiety, żeby mężczyźni wokół niego nie poczuli się przezeń zagrożeni. To już brzmiało bardziej sensownie. Willem był powszechnie lubiany i nigdy nie chciał wprawiać innych ludzi w zażenowanie, toteż możliwe, że, przynajmniej podświadomie, udaje coś w rodzaju ignorancji. Tak czy owak fascynujące było (i nigdy nie nudziło się trzem kumplom) obserwować Willema w otoczeniu kobiet, z czego chętnie sobie później dworowali, na co on zazwyczaj tylko się uśmiechał i nic nie mówił.

 
Wesprzyj nas