“Widzę Cię” to psychologiczny thriller jednej z najgłośniejszych i najbardziej cenionych angielskich debiutantek roku 2015. Powieść, która nie pozwoli zasnąć.


Widzę CięGdy Zoe Walker zauważa swoje zdjęcie w sekcji ogłoszeń londyńskiej gazety, postanawia się dowiedzieć, jak się tam znalazło. Rodzina jest przekonana, że osoba z ogłoszenia tylko Zoe przypomina.

Nazajutrz w gazecie pojawia się zdjęcie innej kobiety, a dzień później – kolejnej. I każda z nich pada ofiarą przestępstwa.

“Widzę Cię” to psychologiczny thriller jednej z najgłośniejszych i najbardziej cenionych angielskich debiutantek roku 2015. Powieść, która nie pozwoli zasnąć. Tym bardziej przekonująca, że Mackintosh służyła w policji kryminalnej. Konieczności przeczytania jeszcze jednej strony nabiera tu zupełnie nowego wymiaru.

Clare Mackintosh odeszła z policji w roku 2011, by jako wolny strzelec zająć się dziennikarstwem. Pracowała również jako konsultant do spraw mediów społecznościowych. Jest założycielką Chipping Norton Literary Festival. Obecnie mieszka w Cotswolds z mężem oraz trójką dzieci i pisze na pełny etat.
Jej debiutancka powieść „Pozwolę Ci odejść” trafiła na listę bestsellerów „Sunday Times”, została przetłumaczona na trzydzieści języków i była najszybciej sprzedającym się debiutem kryminalnym w 2015 roku. Ponad milion egzemplarzy „Pozwolę Ci odejść” sprzedało się na całym świecie. Tytuł był wybrany przez Richard and Judy Book Club (gdzie czytelnicy ogłosili go najlepszą powieścią lata 2015) oraz przez program ITV Loose Books, prowadzony w ramach cyklu Loose Women. „Pozwolę Ci odejść” zdobyło nagrodę Theakston Old Peculier Crime Novel of the Year w 2016 roku. Druga powieść Clare „Widzę Cię” trafiła na pierwsze miejsce listy bestsellerów w Wielkiej Brytanii.

Nowy thriller autorki międzynarodowego bestsellera “Pozwolę Ci odejść”.

Clare Mackintosh
Widzę Cię
Przekład: Bartosz Kurowski
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 1 sierpnia 2017
 
 

Widzę Cię


1

Mężczyzna za mną stoi tak blisko, że od jego oddechu zwilgotniała mi skóra na karku. Wysuwam stopę o kilka centymetrów i przyciskam się do szarego płaszcza, który pachnie mokrym psem. Od początku listopada chyba nawet na chwilę nie przestało padać i z rozgrzanych, stłoczonych ciał unosi się para. W udo dziabie mnie teczka. Gdy pociąg szarpie na zakręcie, utrzymuję się w pionie dzięki otaczającej mnie ludzkiej masie, a także dzięki własnej ręce, niechętnie przyłożonej do szarego płaszcza w celu zyskania chwilowego podparcia. Na stacji Tower Hill wagon wypluwa kilkunastu pasażerów, połyka trzy razy tylu, a wszyscy prą, by jak najszybciej dotrzeć do domu na weekend.
– Przesuwać się w głąb wagonu! – rozlega się komunikat.
Nikt się nie rusza.
Szary płaszcz zniknął, a ja wśliznęłam się na jego miejsce, lepsze, bo mogę dosięgnąć poręczy, no i nie mam już na szyi cudzego DNA. Torebka okręciła mi się na plecy, więc ciągnę ją na przód. Para japońskich turystów trzyma na piersiach gigantyczne plecaki, zajmujące przestrzeń, w której zmieściłyby się dwie osoby. Kobieta pod przeciwną ścianą zauważa, że na nich patrzę. Łapie moje spojrzenie i solidarnie się krzywi. Godzę się na ten przelotny kontakt wzrokowy, po czym spoglądam w kierunku swoich stóp. Otaczają mnie rozmaite buty: męskie – duże i lśniące pod prążkowanymi nogawkami, damskie – na obcasach i kolorowe, palce wciśnięte w nieprawdopodobne noski. Pośród nóg dostrzegam parę eleganckich pończoch: nieprzezroczysty czarny nylon niknący w śnieżnobiałych adidasach. Nie widzę ich właścicielki, ale wyobrażam sobie, że ma ponad dwadzieścia lat, a w przepastnej torebce albo w pracy, w szufladzie, parę zawrotnej wysokości szpilek.
Nigdy nie nosiłam butów na obcasach za dnia. Zaszłam w ciążę, ledwie zdążyłam wyrosnąć ze sznurowanych trzewików Clarks, a przy kasie w Tesco lub podczas ostrożnego manewrowania wózkiem z berbeciem na głównej ulicy handlowej szpilki nie są najlepszym wyborem. Do tego z wiekiem zmądrzałam. Godzina jazdy metrem do pracy, godzina drogi powrotnej. Pięcie się po zepsutych ruchomych schodach. Zderzanie z wózkami dziecięcymi oraz rowerami. I w imię czego? Ośmiu godzin za biurkiem. Obcasy zostawiam na świąteczne okazje. Na co dzień noszę uniform: czarne spodnie i elastyczny top, który nie wymaga prasowania i jest na tyle schludny, że ujdzie za strój biurowy, w szufladzie zaś trzymam blezer na te ruchliwe dni, kiedy to drzwi nieustannie się otwierają, a ciepło ucieka wraz z pojawieniem się każdego potencjalnego klienta.
Pociąg się zatrzymuje, a ja wychodzę na peron. Stąd pojadę kolejką naziemną, którą zresztą wolę, choć często bywa równie zatłoczona. Pod ziemią ogarnia mnie niepokój – nie mogę oddychać, choć wiem, że to tylko rojenia. Chciałabym pracować w miejscu, do którego da się dotrzeć piechotą, ale to marzenie ściętej głowy. Sensowną pracę można znaleźć tylko w strefie pierwszej; hipoteki, na które nas stać – w czwartej.
Na pociąg muszę zaczekać, więc ze stojaka obok automatu z biletami biorę egzemplarz „London Ga­zette”. Ponure nagłówki korespondują z dzisiejszą datą: piątek, trzynasty listopada. Policja udaremniła kolejny spisek terrorystyczny, trzy początkowe strony zapchane są fotografiami materiałów wybuchowych, skonfiskowanych w mieszkaniu w północnym Londynie. Przebiegam wzrokiem zdjęcia brodatych mężczyzn i wyruszam na poszukiwanie luki w kolejce, która utworzyła się pod znakiem z numerem peronu, czyli tam, gdzie otworzą się drzwi wagonu. Zanim do środka napłyną ludzie, dzięki przemyślanej strategii wślizguję się na moje ulubione miejsce – na końcu rzędu foteli, gdzie mogę oprzeć się o szklaną barierkę. Wagon wypełnia się szybko, a ja spoglądam po stojących i czuję podszytą poczuciem winy ulgę, że nie ma między nimi nikogo starszego ani w widocznej ciąży. Wprawdzie jestem w butach na płaskim obcasie, ale od wystawania przez prawie cały dzień przy szafach z aktami bolą mnie stopy. Nie ja powinnam segregować dokumenty. Przychodzi do nas dziewczyna, która zajmuje się kserowaniem fiszek dotyczących nieruchomości i utrzymywaniem porządku w szafkach, ale wyjechała na dwa tygodnie na Majorkę, a z tego, co dziś zobaczyłam, od dawna niczego nie układała. Nieruchomości mieszkaniowe pomieszane są z komercyjnymi, domy do wynajęcia z domami na sprzedaż, no i popełniłam błąd, mówiąc o tym głośno. „To lepiej je posortuj, Zoe” – skwitował Graham. Zamiast więc rezerwować terminy prezentacji lokali, stałam przed gabinetem Grahama w omiatanym przeciągiem korytarzu, żałując, że otworzyłam usta.
Praca w Hallow & Reed nie jest zła. Dawniej przez jeden dzień w tygodniu prowadziłam im księgi rachunkowe i gdy kierowniczka biura poszła na urlop macierzyński, Graham poprosił mnie, żebym ją zastąpiła. Jestem księgową, nie sekretarką, lecz pensja była sowita, a ja straciłam kilku klientów, więc skorzystałam z okazji. Po trzech latach nadal tu jestem.
Gdy docieramy na stację Canada Water, w wagonie jest już luźno i ci, którzy stoją, stoją z wyboru. Facet siedzący obok mnie tak szeroko rozłożył nogi, że swoje muszę odsunąć, a kiedy spoglądam na rząd pasażerów naprzeciwko, widzę, że dwóch innych mężczyzn robi to samo. Świadomie? A może to jakaś wrodzona potrzeba górowania nad innymi? Kobieta siedząca dokładnie przede mną przesuwa torbę na zakupy i słyszę niemożliwy do pomylenia brzęk butelki wina. Mam nadzieję, że Simon pomyślał, by wstawić jedno do lodówki. To był długi tydzień i chcę już tylko skulić się na sofie i oglądać telewizję.
Na którejś stronie „London Gazette” jakiś były finalista X-Factor narzeka na presję, z jaką wiąże się sława, ale większą część szpalty wypełnia debata o ochronie prywatności. Czytam bez zrozumienia – oglądam zdjęcia i przebiegam wzrokiem po nagłówkach, żeby nie czuć się tak całkiem na bocznym torze. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni przeczytałam całą gazetę bądź usiadłam, żeby od początku do końca obejrzeć wiadomości. Zawsze są to tylko urywki na Sky News przy śniadaniu albo nagłówki przeczytane nad czyimś ramieniem w drodze do pracy.
Pociąg zatrzymuje się między Sydenham a Crystal Palace. Słyszę z głębi wagonu pełne frustracji westchnienie, ale nie fatyguję się popatrzeć, kto je wydał. Zapadł już zmierzch i gdy spoglądam w okno, widzę tylko odpowiadającą mi wzrokiem własną twarz, jeszcze bledszą niż w rzeczywistości i zniekształconą przez deszcz. Zdejmuję okulary i pocieram wgłębienia, które zostawiły po obu stronach nosa. Słyszymy potrzaskujący komunikat, ale jest tak wytłumiony i wygłoszony z tak silnym akcentem, że nie sposób go zrozumieć. Mógł dotyczyć czegokolwiek, od awarii semafora po zwłoki na torach.
Mam nadzieję, że nie chodzi o zwłoki. Myślę o mojej lampce wina, o Simonie masującym mi stopy na sofie i czuję się winna, że w pierwszym odruchu skupiłam się na własnej wygodzie, a nie na rozpaczy jakiegoś nieszczęsnego samobójcy. Ale nie, to na pewno nie trup. Pora na trupy to poniedziałkowe ranki, nie piątkowe wieczory, kiedy od powrotu do pracy dzielą trzy błogosławione dni.
Rozlega się zgrzytanie, po którym zapada cisza. Niezależnie od przyczyny opóźnienie się przeciągnie.
– Nie jest to dobry znak – odzywa się mężczyzna obok mnie.
– Hmm… – odpowiadam wymijająco.
Wracam do przerzucania stronic gazety, lecz sport mnie nie interesuje, a za nim są przede wszystkim ogłoszenia i recenzje sztuk teatralnych. W tym tempie dotrę do domu dopiero po siódmej, więc zamiast pieczonego kurczaka, którego zaplanowałam, będziemy musieli zjeść na obiadokolację coś lekkiego. Simon gotuje w tygodniu, a ja w piątkowe wieczory i w weekendy. Wyręczałby mnie także w te dni, gdybym go poprosiła, ale nie mogę na to pozwolić. Nie mogę dopuścić, żeby gotował dla nas – dla moich dzieci – codziennie. Może kupię coś na wynos.
Omijam dział biznesowy i spoglądam na krzyżówkę, ale nie mam przy sobie długopisu. Czytam więc ogłoszenia. Może znajdę pracę dla Katie? Albo dla siebie, skoro już o tym mowa, choć wiem, że nigdy nie odejdę z Hallow & Reed. Płacą dobrze, znam swoje obowiązki – już je znam – i gdyby nie szef, byłoby idealnie. Klienci w większości są uprzejmi. To z reguły początkujący biznesmeni, szukający przestrzeni biurowej, tudzież firmy, którym się powiodło i które potrzebują większej siedziby. Mieszkaniami zajmujemy się marginalnie, ale lokale nad sklepami dobrze schodzą wśród osób, które kupują po raz pierwszy lub szukają czegoś mniejszego. Poznałam wielu ludzi od niedawna będących w separacji. Czasami, jeśli mam odpowiedni nastrój, zapewniam ich, że wiem, przez co przechodzą. „I dobrze się skończyło?” – pytają zawsze kobiety. „To była najlepsza decyzja w moim życiu” – odpowiadam z pewnością siebie, bo właśnie to chcą usłyszeć.
Nie trafiam na pracę odpowiednią dla dziewiętnastolatki, która pragnie zostać aktorką, ale zaginam róg strony z ofertą dla kierownika biura. Sprawdzić nie zaszkodzi. Wyobrażam sobie, jak wchodzę do gabinetu Grahama Hallowa i wręczam mu wymówienie, oznajmiając, że nie zamierzam tolerować zwracania się do mnie, jakbym była brudem na podeszwie jego buta. Potem spoglądam na pensję podaną pod nazwą stanowiska i przypominam sobie, jak długo pięłam się ku poborom, z których rzeczywiście da się wyżyć. Lepszy znany diabeł… Czyż nie tak mawiają?
Ostatnie strony to już same roszczenia odszkodowawcze i finanse. Starannie omijam oferty pożyczkodawców – przy takich odsetkach trzeba być wariatem albo desperatem – i przesuwam spojrzenie na dół, na reklamy sekstelefonów.
Mężatka szuka dyskretnych przygodnych wrażeń. Jeśli chcesz zobaczyć zdjęcia, wyślij SMS o treści ANGEL na numer 69998.
Marszczę nos bardziej z powodu kosmicznej ceny za esemesa niż oferowanej usługi. Kim jestem, żeby osądzać innych? Mam już odwrócić stronę, z rezygnacją gotowa poczytać o wczorajszym meczu, kiedy pod anonsem Angel widzę kolejny.
Przez sekundę podejrzewam, że mam zbyt zmęczone oczy. Mrugam intensywnie, ale nic to nie zmienia.
Widok absorbuje mnie bez reszty – nie zauważam nawet, że pociąg znowu rusza. Zrywa się nieoczekiwanie, a mną rzuca w bok, więc odruchowo wyciągam rękę i dotykam uda sąsiada.
– Przepraszam.
– Nie ma za co, nic się nie stało.
Uśmiecha się, a mnie jakoś udaje się odpowiedzieć tym samym. Ale serce mi wali i znów wpatruję się w ogłoszenie. Jest w ramce, umieszczono w nim takie samo ostrzeżenie o kosztach rozmów telefonicznych jak w innych, a u góry widnieje numer 94393 243243. Adres strony internetowej to www.ktosciprzeznaczony.com. Ale ja patrzę na zdjęcie. Jest przycięte tak, by ukazywało w zasadzie samą twarz, lecz wyraźnie widać jasne włosy i fragmencik czarnego topu na ramiączkach. Kobieta jest starsza od pozostałych stręczących swe usługi, chociaż na podstawie tak ziarnistej fotografii trudno precyzyjnie określić wiek.
Z tym że ja wiem, ile ma lat. Czterdzieści.
Bo kobieta z anonsu to ja.

2

Kelly Swift stała w wagonie metra linii Central wychylona w bok, żeby nie stracić równowagi, gdy pociąg pokonywał zakręt. Na Bond Street do środka wepchnęła się dwójka dzieciaków – góra czternasto- lub piętnastolatków – pochłonięta przeklinaniem na wyścigi; spory kontrast z ich samogłoskami rodem z klasy średniej. Już za późno na zajęcia w świetlicy edukacyjnej po lekcjach, a na dworze zdążyło się ściemnić. Kelly miała nadzieję, że wracają do domu, a nie ruszają w miasto. Nie w tym wieku.
– Debil pierdolony!
Chłopiec podniósł wzrok i jego buta ustąpiła miejsca zażenowaniu – ujrzał Kelly. Gdy przybrała minę mniej więcej taką, jaką przy wielu okazjach widywała na twarzy swojej matki, młodzi ludzie ucichli, wściek­le się zaczerwienili, odwrócili i zaczęli z zainteresowaniem oglądać wewnętrzną stronę zamykających się drzwi. Ze smutkiem, odliczywszy od trzydziestu wstecz i wyobraziwszy sobie siebie z czternastolatkiem, pomyślała, że pewnie jest na tyle stara, żeby być ich matką. Niektóre jej szkolne przyjaciółki miały dzieci niemalże w tym wieku. Zresztą jej facebookowy profil regularnie wypełniał się zdjęciami dumnych rodzin, a kilkoro dzieciaków nawet zaprosiło ją do znajomych. To dopiero sposób, żeby ktoś poczuł się staro.
Napotkała spojrzenie siedzącej naprzeciwko kobiety w czerwonym płaszczu, która skinieniem głowy wyraziła uznanie za utemperowanie chłopców. Z uśmiechem odpowiedziała spojrzeniem.
– Udany dzień?
– Teraz w miarę, bo się kończy – odparła kobieta. – Zaczynamy weekend, nie?
– Ja pracuję. Wolne dopiero we wtorek. – A i wtedy będzie to tylko jeden dzień wolnego przed kolejnymi sześcioma z rzędu harówy, pomyślała i aż jęknęła w duchu. Jej rozmówczyni sprawiała wrażenie zaskoczonej. Kelly wzruszyła ramionami. – Ktoś musi, prawda?
– Chyba tak.
Gdy pociąg zaczął zwalniać przed Oxford Circus, kobieta skierowała się ku drzwiom.
– Mam nadzieję, że reszta dnia minie pani spokojnie.
No i zapeszyła, pomyślała Kelly. Spojrzała na zegarek. Dziewięć przystanków do Stratfordu: zostawić manele i z powrotem. U siebie będzie na ósmą, może ósmą trzydzieści. Na siódmą rano znów do pracy. Ziewnęła szeroko, nie kłopocząc się zasłanianiem ust, i zastanowiła się, czy w mieszkaniu jest coś do jedzenia. Wynajmowała dom nieopodal Elephant and Castle do spółki z trzema kobietami, których nazwiska znała tylko z czeków z opłatą za czynsz, co miesiąc pieczołowicie przypinanych do deski w holu i gotowych do spieniężenia. Właściciel, czujny na każdą możliwość zmaksymalizowania zysków, przerobił duży pokój na sypialnię, więc jedyną przestrzenią wspólną pozostała ciasna kuchnia, w której mieściły się tylko dwa krzesła, ale dzięki różnym grafikom zmianowym i nieregularnym godzinom pracy jej współlokatorek zdarzało się, że całymi dniami żadnej nie widziała. Dawn, która zajmowała największą sypialnię, była pielęgniarką. Choć młodsza, była o wiele większą domatorką i od czasu do czasu zostawiała przy mikrofalówce jakieś danie dla Kelly z dołączoną jasnoróżową post-itką nakazującą: „Częstuj się!”. Na myśl o jedzeniu Kelly zaburczało w brzuchu i znów zerknęła na zegarek. Nie sądziła, że tego popołudnia będzie taki ruch. W przyszłym tygodniu czeka ją kilka dodatkowych godzin do odpracowania, bo inaczej nigdy się z tym nie upora.
Na stacji Holborn wsiadła garstka biznesmenów. Kelly obrzuciła ich wprawnym spojrzeniem. Na pierwszy rzut oka wyglądali identycznie: krótkie włosy, ciemne garnitury i aktówki. Diabeł tkwi w szczegółach, pomyślała Kelly. Wypatrzyła wyblakłe prążki, tytuł książki niedbale wepchniętej do torby, okulary w drucianych oprawkach z wgiętym zausznikiem, brązowy skórzany pasek od zegarka pod białym rękawem z bawełny. Elementy charakterystyczne, drobne szczegóły wyglądu, dzięki którym wyróżniali się z szeregu prawie identycznych mężczyzn. Kelly przyglądała się im otwarcie i beznamiętnie. Powiedziała sobie, że po prostu ćwiczy, i nie obeszło jej, gdy któryś uniósł głowę i odkrył wędrujące po sobie jej chłodne spojrzenie. Spodziewała się, że odwróci wzrok, ale on puścił oczko i wygiął usta w emanującym pewnością siebie uśmiechu. Kelly skierowała wzrok ku jego lewej dłoni. Żonaty. Biały, dobrze zbudowany, około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, z cieniem zarostu na szczęce, którego prawdopodobnie nie miał kilka godzin temu. Po wewnętrznej stronie płaszcza żółty rozbłysk zapomnianej metki z pralni chemicznej. Założyłaby się, że wyprostowana postawa została mu po służbie wojskowej. Z wyglądu nijaki, ale rozpoznałaby go, gdyby spotkali się ponownie.
Usatysfakcjonowana, przeniosła uwagę na nowych pasażerów, wsiadających na stacji Bank i przedostających się w głąb wagonu w poszukiwaniu nielicznych wolnych miejsc. Niemal wszyscy mieli w rękach telefony – grali na nich, słuchali muzyki albo po prostu ściskali aparat, jakby wszczepiono im go w dłoń. Na drugim krańcu wagonu ktoś w tłumie podróżnych uniósł komórkę, a Kelly instynktownie się odwróciła. To turyści pstrykali stereotypowe zdjęcia londyńskiego metra, by móc pokazywać je po powrocie do domu, ale dla niej perspektywa robienia za tło na czyjejś wakacyjnej fotce była zbyt kuriozalna, żeby w ogóle brać ją pod uwagę.
Bolało ją ramię po zderzeniu ze ścianą, gdy zbyt ostro weszła w zakręt, zbiegając ruchomymi schodami i pędząc na peron na Marble Arch. Spóźniła się o kilka sekund i zirytowało ją, że na próżno nabiła sobie kwitnącego siniaka. Następnym razem będzie szybsza.
Pociąg zajechał na Liverpool Street. Na peronie rzesza ludzi niecierpliwie czekająca, aż otworzą się drzwi.
Puls Kelly przyspieszył.
Tam, w samym środku tłumu, połowicznie zamaskowany dużymi dżinsami, kurtką z kapturem i bejsbolówką, stał Carl. Rozpoznała go z miejsca i – choć tak bardzo pragnęła wrócić do domu – nie mogła zignorować. Ze sposobu, w jaki wtopił się w mrowie na peronie, jasno wynikało, że dostrzegł ją ułamek sekundy wcześniej i że jego również to spotkanie nie napawało entuzjazmem. Musiała działać szybko.
Kelly wyskoczyła z pociągu tuż przed tym, zanim zasyczały za nią drzwi. W pierwszej chwili pomyślała, że go zgubiła, ale jakieś dziesięć metrów dalej mignęła jej czapeczka bejsbolowa – nie w biegu, lecz szybko lawirująca pośród tłumu pasażerów i zbliżająca się do wyjścia z peronu.
Jeśli w ciągu ostatnich dziesięciu lat korzystania z metra Kelly się czegoś nauczyła, to tego, że grzeczność daleko jej nie zaprowadzi.
– Uwaga! – wrzasnęła, rozpędzając się i wpadając między parę starszych turystów z walizkami. – Przechodzę!
Rano może i go zgubiła, fundując sobie przy okazji posiniaczone ramię, ale po raz drugi nie pozwoli mu zwiać. Przelotnie pomyślała o kolacji, która być może czeka na nią w domu, i obliczyła, że ta akcja wydłuży jej dzień pracy co najmniej o dwie godziny. Ale jak trzeba, to trzeba. W końcu może sobie w drodze powrotnej kupić kebab.
Carl pędem wspinał się po ruchomych schodach. Szkolny błąd, pomyślała Kelly, wybierając zwykłe. Mniej tu turystów, których trzeba jakoś wyminąć, mniejsze też obciążenie dla nóg w porównaniu z szarpiącym, nierównym tempem eskalatora. Ale i tak paliły ją mięśnie ud, gdy zrównała się z Carlem. Na górze rzucił szybkie spojrzenie przez lewe ramię i ostro odbił w prawo. Carl, do kurwy nędzy! – pomyślała. Powinnam już cię obrączkować.
Gdy gotował się do przesadzenia bramki biletowej, dopadła go ostatnim zrywem, złapała lewą ręką za kurtkę, a prawą wykręciła mu ramię na plecy. Carl bez przekonania spróbował się wyszarpnąć, czym wytrącił ją z równowagi i zrzucił jej czapkę na ziemię. Kelly zarejestrowała, że ktoś ją podnosi, i miała tylko nadzieję, że nie po to, by zwędzić. I tak miała już przerąbane u Storesa, bo jakiś czas temu podczas szarpaniny zgubiła służbową pałkę. Wolałaby uniknąć kolejnego ochrzanu.
– Na nakazach z twoim nazwiskiem, koleżko, widnieje „nie stawił się na wezwanie” – oznajmiła Kelly, ciężko dysząc między słowami, choć w kamizelce przeciwuderzeniowej nie było to łatwe.
Sięgnęła do pasa, odczepiła kajdanki, z wprawą zatrzasnęła je na przegubach Carla i sprawdziła, czy należycie trzymają.
– Jesteś zapuszkowany.

 
Wesprzyj nas