“Bohaterowie pogranicza” to przezabawna i deliryczna amerykańska saga przesycona przewrotnym poczuciem humoru i głębokim upodobaniem autora do tego co absurdalne i wyjątkowe.


Bohaterowie pograniczaJosie postanawia uciec od przeszłości i ojca dwójki swoich dzieci. Starym zdezelowanym kamperem (optymistycznie nazwanym „Chateau”) będą przemierzać pustkowia Alaski. Podróż zaczyna się jak wakacyjny wyjazd – oglądają zwierzęta, rozpalają ogniska, podziwiają krajobrazy. Josie jednak nie może zdystansować się od wspomnień.

Jej maleńka rodzina, przepędzana na północ stanu przez rozprzestrzeniające się pożary i na każdym kroku napotykająca szalenie ekscentrycznych mieszkańców Alaski, musi za wszelką cenę przetrwać swoją surrealistyczną przygodę.

Bo jeśli zdołają przetrwać, czeka na nich – na peryferiach cywilizowanego świata – coś nieskalanego i zbawiennego…

***

Oczyszczająca ducha i dodająca otuchy.
The Guardian

Miejscami wstrząsająca, nierzadko zabawna.
San Jose Mercury News

Porywająca i wzruszająca.
Publishers Weekly

Ta przezabawna wyprawa, pełna uniesień podróż zagubionej bohaterki w poszukiwaniu siebie i deliryczna amerykańska saga jest przesycona przewrotnym poczuciem humoru i głębokim upodobaniem autora do tego co absurdalne i wyjątkowe.
Booklist

Dave Eggers – amerykański pisarz, prozaik i wydawca. Dorastał w pobliżu Chicago. Ukończył studia na Uniwersytecie Illinois. Jest autorem sześciu książek. W Polsce nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazał się jego fabularyzowany pamiętnik “Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza” oraz powieści “Krąg” i “Hologram dla króla”. Dwie ostatnie doczekały się ekranizacji z Tomem Hanksem. Eggers został uhonorowany American Book Award, Dayton Literary Peace Prize czy Prix Médicis. Powieść “Co to za coś” przyczyniła się do powstania fundacji, która prowadzi w południowym Sudanie szkołę średnią. Eggers jest również założycielem niezależnego wydawnictwa McSweeney’s z siedzibą w San Francisco, i wciąż czynnym redaktorem serii książek Voice of Witness, które stanowią zapiski przekazów ustnych na temat kryzysu praw człowieka.

Dave Eggers
Bohaterowie pogranicza
Przekład: Marek Fedyszak
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 13 września 2017
 
 

Bohaterowie pogranicza


I

Istnieje dumne szczęście, szczęście zrodzone z wykonywania dobrej roboty w świetle dnia, z lat pracy wartej zachodu, potem zaś zmęczenia, zadowolenia i radości z przebywania w gronie rodziny i przyjaciół, w poczuciu satysfakcji i w gotowości do zasłużonego odpoczynku – bez znaczenia czy we śnie, czy w ramionach śmierci.
Jest również szczęście właściciela rudery. Szczęście wypływające ze świadomości, że siedzisz sama na fotelu pasażera w wiekowym kamperze zaparkowanym gdzieś na samym południu Alaski, w głowie szumi ci od czerwonego wina i gapisz się na plamę czarnych drzew, nie chcąc zasnąć z obawy, że w każdej chwili ktoś może sforsować zameczek w drzwiach i zamordować cię wraz z dwójką twoich małych dzieci śpiących u góry.
Josie patrzyła spod przymrużonych powiek w przyćmione światło długiego letniego zmierzchu na przydrożnym parkingu na Alasce. Tego wieczoru czuła się szczęśliwa z butelką pinota, w tym zaparkowanym w mroku samochodzie otoczonym nieznanymi lasami, i z każdym kolejnym łykiem wina z żółtego plastikowego kubka coraz mniej się bała. Była zadowolona, choć wiedziała, że to przelotne i nienaturalne zadowolenie, wiedziała, że to wszystko jest nie tak, jak trzeba – nie powinna podróżować po Alasce, nie w taki sposób. Była dentystką i przestała nią być. Ojciec jej dzieci, cierpiący na bezustanne rozwolnienie, pozbawiony kręgosłupa moralnego mężczyzna imieniem Carl, człowiek, który tłumaczył Josie, że formalny związek małżeński to niepotrzebne, upraszczające mydlenie oczu, półtora roku po tym, jak się wyprowadził, znalazł inną kobietę, gotową go poślubić. Poznał inną kobietę, mieszkankę Florydy, i teraz – rzecz nieprawdopodobna i niesamowita – żenił się z nią. Ślub zaplanowano we wrześniu i Josie miała pełne prawo wyjechać, zniknąć do czasu, aż będzie po wszystkim. Carl nie wiedział, że wywiozła dzieci z Ohio, niemal poza granice Ameryki Północnej. I nie mógł wiedzieć. Cóż mogło zapewnić jej niewidzialność lepiej niż to – dom na kółkach, brak stałego adresu zamieszkania, biały kamper w stanie, gdzie było milion innych zbłąkanych wędrowców, wszyscy w białych kamperach? Nikt nie zdołałby jej znaleźć. Zastanawiała się nad zupełnym opuszczeniem kraju, ale Ana nie miała paszportu, a jego uzyskanie wymagało zgody Carla, więc ta możliwość odpadła. Alaska była zarazem tym samym i innym krajem, Rosją niemalże, prawie nicością, i gdyby Josie zostawiła telefon i płaciła wyłącznie gotówką – w czymś w rodzaju aksamitnej sakiewki przeznaczonej na złote monety lub czarodziejskie ziarna fasoli przywiozła z sobą trzy tysiące dolarów – nie dałoby się jej wytropić. Poza tym była kiedyś skautką. Potrafiła zawiązać węzeł, wypatroszyć rybę i rozpalić ognisko. Alaska jej nie onieśmielała.
Josie i jej dzieci wylądowali w Anchorage kilka godzin wcześniej, w tym szarym, pozbawionym piękna i niebudzącym nadziei dniu, ale w chwili gdy wysiadła z samolotu, poczuła ożywienie.
– No dobra! – powiedziała do swoich wyczerpanych i wygłodniałych dzieci, które nigdy nie przejawiały zainteresowania Alaską, a teraz się tutaj znalazły. – Jesteśmy na miejscu! – dodała i wykonała krótki, radosny marsz. Żadne z dzieci się nie uśmiechnęło.
Wsadziła je do tego wynajętego kampera i ruszyła w drogę bez przemyślanego planu. Producenci kampera nazwali swój wyrób „chateau”, ale od tego czasu minęło trzydzieści lat i teraz kamper był zdezelowany i niebezpieczny dla swoich użytkowników oraz wszystkich, z którymi dzielił drogę. Ale po całym dniu jazdy dzieci czuły się świetnie. Tworzyły dziwną parę: Paul, ośmiolatek o zimnych, czujnych oczach kapłana z krainy lodu, łagodny, powolny chłopiec, o wiele bardziej rozsądny, życzliwy i mądry od swojej matki, oraz Ana, zaledwie pięcioletnia, stanowiąca ciągłe zagrożenie dla umowy społecznej. Ana była zielonooką bestią z grzywą irracjonalnie rudych włosów oraz talentem do wynajdywania w dowolnym pomieszczeniu najłatwiej tłukących się przedmiotów i tłuczenia ich z niewiarygodną wręcz skwapliwością.
Słysząc warkot ciężarówki przejeżdżającej pobliską szosą, Josie nalała sobie drugą porcję wina. „Wolno mi” – pomyślała i zamknęła oczy.
Tylko gdzie się podziała Alaska niepowtarzalnego klimatu i czystego nieba? To miejsce było zasnute mgłą kilkunastu pożarów lasu, rozprzestrzenionych w całym stanie niczym zaraza, i Josie jeszcze nie dostrzegła jego majestatu. Wszystko, co do tej pory widzieli, okazało się zaśmiecone i surowe. Widzieli hydroplany. Widzieli setki domów na sprzedaż. Widzieli przydrożne ogłoszenie o sprzedaży szkółki leśnej. Oraz inny kamper, bardzo podobny do ich własnego, zaparkowany na poboczu pod urwistym zboczem wysokiej góry. Załatwiała się przy nim jakaś kobieta. Widzieli chaty z drewnianych lakierowanych bali. W jednym sklepie osiedlowym, również z lakierowanych bali, widzieli koszulkę z napisem NIE OBWINIAJ MNIE. JA GŁOSOWAŁEM NA AMERYKANINA.
Gdzie zatem podziali się bohaterowie? Josie wiedziała tylko, że tam, skąd przybyła, mieszkali sami tchórze. Nie, znalazł się jeden odważny człowiek, a ona przyczyniła się do jego śmierci. Wszyscy wszystko zabrali, a Jeremy nie żył. Znajdźcie mi jakiegoś śmiałka, poprosiła ciemne drzewa przed sobą. Znajdźcie mi kogoś zamożnego, zażądała od widocznych za nimi gór.
Pomyślała o Alasce na kilka zaledwie tygodni przed podjęciem decyzji o wyjeździe z Ohio. W Homer miała przyrodnią siostrę Sam, która niezupełnie była jej przyrodnią siostrą i której od lat nie widziała. Otaczała ją aura wielkiej tajemniczości, ponieważ mieszkała na Alasce, miała własną firmę i pilotowała jakąś łódź lub statek; wychowała też w zasadzie samotnie dwie córki, bo jej mąż rybak całymi miesiącami przebywał na morzu. Zdaniem Sam nie był wiele wart i niewiele traciła na jego nieobecności.
Josie nigdy nie była na Alasce i nie wiedziała, dokąd poza Homer jechać ani co można tam robić. Napisała jednak do Sam, informując o swoim przyjeździe, a Sam odpisała, że nie ma nic przeciwko temu. Josie uznała za dobry znak, że przyrodnia siostra, której nie widziała od pięciu lat, ograniczyła się do tego stwierdzenia i obyło się bez usilnych próśb i zachęt z jej strony. Sam była teraz Alaskanką, to zaś z pewnością oznaczało skupienie się w prostolinijnym życiu na pracy, niebie oraz drzewach, a właśnie takiego usposobienia Josie łaknęła u innych i u siebie. Nie chciała już niepotrzebnych życiowych dramatów. Gdyby zachowania na pokaz były potrzebne, nie ma sprawy. Gdyby człowiek wchodził na górę i podczas tej wspinaczki napotkał burze z piorunami ciskanymi przez zagniewane niebiosa i lawiny, wtedy mogłaby zaakceptować dramat i w nim uczestniczyć. Podmiejskie dramaty były jednak tak męczące, tak absurdalne na pierwszy rzut oka, że nie mogła już dłużej przebywać z nikim, kto uważał je za prawdziwe lub interesujące.
Polecieli więc, znaleźli bagaże, a potem Stana. Był on właścicielem kampera chateau, który od niego wynajęła, i stał za stanowiskiem odbioru bagaży, trzymając tabliczkę z wypisanym na niej nazwiskiem Josie. Wyglądał tak, jak go sobie wyobrażała – emeryt po siedemdziesiątce, rubaszny i mający w zwyczaju wymachiwać rękami, jakby były ciężkimi przedmiotami, kiśćmi bananów, które dostarczał klientom. Załadowali swoje bagaże do kampera i ruszyli. Josie odwróciła się, żeby spojrzeć na swoje dzieci. Wyglądały na zmęczone i brudne.
– Fajny, co? – zapytała, wskazując na wnętrze chateau, mozaikę pledów w szkocką kratę i forniru. Stan był siwowłosy i nosił wyprasowane dżinsy oraz czyste jasnoniebieskie adidasy. Kiedy pokonywali szesnaście kilometrów z lotniska do domu Stana, gdzie mieli sporządzić dokumenty wynajmu, Josie siedziała na fotelu z przodu, a dzieci z tyłu, na ławie. Ana szybko zasnęła z twarzą przy poziomych żaluzjach. Paul uśmiechnął się blado i zamknął swoje lodowate kapłańskie oczy. Stan przekrzywił lusterko wsteczne, żeby im się przyjrzeć, i widząc je oczyma Stana, Josie zrozumiała, że nie wyglądają na jej dzieci. Nie pasowały do niej i do siebie nawzajem. Włosy Josie były czarne, włosy Paula szarobrązowe, Any zaś rude. Josie miała oczy piwne i małe, Paul wielkie i niebieskie, Ana zielone i do tego w kształcie zakrzywionych migdałów.
Kiedy dotarli na podjazd domu, Stan zaparkował i zaproponował, by dzieci pobawiły się w ogrodzie. Ana natychmiast podeszła do dużego drzewa z dziurą w pniu i wetknęła w nią dłoń.
– Spójrzcie, mam dzidziusia! – zawołała, trzymając niewidzialne niemowlę.
– Przepraszam – powiedziała Josie.
Stan skinął ponuro głową, jakby stwierdziła: MOJA CÓRKA JEST OBŁĄKANA I NIE DA SIĘ TEGO WYLECZYĆ. Wyjął instrukcję obsługi i z powagą człowieka wyjaśniającego, jak zdemontować bombę, opisał funkcje kampera. Samochód wyposażono w kuchenkę, prędkościomierz, licznik mil, łazienkę, zbiornik na fekalia, podłączenie do sieci elektrycznej, rozmaite dźwignie, poduszki i ukryte schowki.
– Korzystała już pani z kampera – rzekł, jakby nie mogło być inaczej.
– Oczywiście. Wiele razy – odparła Josie. – Kierowałam też autobusem.
Nie robiła żadnej z tych rzeczy, wyczuła jednak, że Stan traktuje poważnie swój chateau, ale ją nie za bardzo. Musiała zaszczepić w nim przekonanie, że nie zjedzie w przepaść. Przeszedł z nią dookoła samochodu, odnotowując na podkładce do pisania widoczne uszkodzenia, i gdy to robił, Josie spostrzegła w wykuszowym oknie domu spoglądającego na nich sześciolatka. Pokój, w którym stał, wydawał się całkowicie biały – białe ściany, biała wykładzina dywanowa, biała lampa na białym stole. Niebawem jakaś nadopiekuńcza kobieta, prawdopodobnie żona Stana, stanęła za chłopcem, położyła mu dłonie na ramionach, odwróciła go i wyprowadziła w głąb domu.
Po sprawdzeniu kampera Josie spodziewała się, że zostanie zaproszona wraz z dziećmi do domu, ale tak się nie stało.
– Do zobaczenia za trzy tygodnie – rzekł Stan, taki bowiem uzgodnili okres wypożyczenia. Josie nie wykluczała, że podróż może się wydłużyć do miesiąca lub na czas nieokreślony, i pomyślała, że zadzwoni do Stana, gdy stanie się to bardziej oczywiste.
– W porządku – powiedziała i usiadła za kierownicą. Pociągnęła długie, sterczące z kierownicy niczym jeleni róg ramię w dół, w położenie włączające bieg wsteczny, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, że plan przewidywał zaproszenie ich do środka, ale coś przekonało Stana, że lepiej trzymać ich z dala od tego nieskazitelnie białego domu i swojego wnuka.
– Niech pani jedzie bezpiecznie – powiedział, machając swoimi ciężkimi niczym kiście bananów rękami.
Mieli trzy dni czasu do zabicia, zanim Sam wróci z jednej ze swoich wycieczek. Zabierała grupę francuskich dyrektorów do lasu, żeby pokazać im ptaki i niedźwiedzie, i miała wrócić dopiero w niedzielę. Josie zamierzała spędzić parę dni w Anchorage, ale gdy jechała skrzypiącym, trzęsącym się chateau przez centrum, zobaczyła uliczny jarmark z tysiącami ludzi w jaskrawych bezrękawnikach oraz sandałach i zapragnęła natychmiast stamtąd uciec. Opuścili metropolię, kierując się na południe, i wkrótce napotkali drogowskazy prowadzące do jakiegoś rezerwatu dzikich zwierząt. NAJWIĘKSZA ATRAKCJA NA ALASCE – zapewniał napis. Kiedy Josie była już przekonana, że miną tę atrakcję, zanim zauważy ją Ana, odezwał się Paul.
– Rezerwat dla zwierząt – poinformował swoją siostrę.
To, że umiał czytać, ogromnie komplikowało ich stosunki rodzinne.
Dzieci bardzo chciały tam jechać, a Josie bardzo chciała przemknąć obok, ale na tablicach wspomniano o niedźwiedziach, bizonach i łosiach, a myśl, że mogliby skreślić wszystkie te ssaki ze swojej listy w pierwszych kilku godzinach podróży, była dość kusząca.
Zatrzymali się.
– Musisz włożyć kurtkę – rzekł Paul do Any, która stała już przy drzwiach kampera, i podał siostrze okrycie niczym kamerdyner. – Przytrzymaj rękawy, żeby ci się nie podwinęły – poradził. Ana przytrzymała palcami mankiety koszuli i wsunęła ręce w rękawy kurtki. Josie obserwowała to wszystko z poczuciem, że jest zupełnie zbędna.
W biurze mieszczącym się w chacie z bali zapłaciła za ich troje złodziejską kwotę, sześćdziesiąt sześć dolarów. Zazwyczaj na miejscu byli przewodnicy i wózki, którymi wożono gości po terenie rezerwatu, ale wszyscy zniknęli lub byli na wakacjach, więc Josie i dzieci znaleźli się sami w czymś, co wyglądało na zoo po apokalipsie. Pomyślała o irakijskim ogrodzie zoologicznym po bombardowaniach wojsk sprzymierzonych, o lwach i gepardach włóczących się na swobodzie, wygłodniałych i bezskutecznie szukających kotów i psów do zjedzenia.
Tutaj sytuacja była lepsza, ale rezerwat wyglądał równie smutno jak każde zoo, miejsce, gdzie nikt tak naprawdę nie chce się znaleźć. Ludzie mają poczucie winy, że w ogóle tam przyszli, zdruzgotani myślami o schwytaniu tych zwierząt i ich niewoli, o kiepskim jedzeniu, lekach i klatkach. A zwierzęta ledwie się ruszają. Zobaczyli parę łosi oraz świeżo narodzonego łoszaka, wszystkie tkwiące nieruchomo. Zobaczyli jednego śpiącego bizona z wytartym futrem i wyrazem wściekłości w na wpół otwartych oczach. Oraz patykowatą, otępiałą antylopę; przeszła parę metrów i zatrzymała się, żeby spojrzeć ze smutkiem na szare góry w oddali. Jej oczy mówiły: Zabierz mnie, Panie, bo cierpię.
Wrócili do chaty z bali po napoje.
– Popatrzcie na to – rzekł przewodnik do jej dzieci, kiedy piły lemoniadę. Wskazał na pobliskie pasmo górskie, gdzie widać było wyjątkową, jak zapewnił, scenę: stadko owiec gruborogich wędrujących poniżej grani ze wschodu na zachód. – Użyjcie lornetki – dodał, na co Paul i Ana pobiegli do stacjonarnego zestawu do obserwacji przytwierdzonego do pomostu.
– Widzę je – powiedział Paul. Kiedy ustąpił Anie miejsca przy lornetce, Josie spojrzała w dal spod zmrużonych powiek i znalazła stadko odrobinę niewyraźnych białych kropek na tle zbocza góry. Widok dwunastu lub piętnastu zwierząt stojących pewnie na czymś, co wydawało się pionową ścianą, zdumiewał. Josie zajęła miejsce przy lornetce, odnalazła owce i ujrzała na niebie cień przecinający im drogę. Przypuszczalnie był to jakiś jastrząb, obróciła więc lornetkę, ale niczego nie dostrzegła. Wróciła do owiec, natrafiając na jedną, która wydawała się patrzyć prosto na nią. Owca wyglądała na bardzo zadowoloną ze swojego życia, nie miała żadnych trosk, choć stała na mikroskopijnym występie skalnym na wysokości sześciuset metrów. Josie poprawiła nieco ostrość i teraz widziała owcę jeszcze wyraźniej; kiedy zatrzymała wzrok na cudownie klarownym obrazie zwierzęcia, nastąpiły dwie rzeczy jedna za drugą.
Najpierw wydało jej się, że chmury nad owcą się rozstępują, jakby chciały, żeby wąski promień bożego światła padł na pokrytą puszystym runem głowę zwierzęcia. Josie widziała jasnoszare oczy, sierść lekką jak piórko i białą niczym bawełna, i kiedy tak na siebie patrzyły, kiedy owca pokazywała jej, czym jest prawdziwe szczęście, ujawniając tajemnice swojego nieskomplikowanego życia wysoko ponad wszystkim – gdy to się działo, w polu widzenia Josie pojawił się ciemny kształt. Ciemne skrzydło. Był to drapieżny ptak, olbrzym o wielkiej rozpiętości skrzydeł przypominających czarny parasol. Po chwili zapikował, chwycił owcę w szpony, podniósł ją z urwiska na wysokość zaledwie kilkunastu centymetrów i wypuścił. Owca zniknęła z pola widzenia. Josie stała i przyglądała się gołym okiem, jak nie stawiając oporu, spada z góry nieświadoma śmiertelnego niebezpieczeństwa, opadając niczym szmaciana lalka na niewidzialne miejsce spoczynku.
– Orzeł – rzekł przewodnik, po czym gwizdnął z uznaniem. – Wspaniały, wspaniały.
Wyjaśnił, że to częsty, lecz rzadko widywany sposób wykorzystywany przez orły do uśmiercania dużej zdobyczy: drapieżnik podrywa zwierzynę i zrzuca ją z dużej wysokości, pozwalając, by zabiła się na leżących kilkadziesiąt metrów niżej skałach, łamiąc sobie wszystkie kości. Potem szybuje w dół. Chwyta martwą zdobycz i w całości lub w kawałkach przynosi jej mięso swoim pisklętom.
– Czemu pan chciał nam to pokazać? – zapytała Josie, wiedząc, że to wspomnienie będzie ją prześladowało i przerazi jej dzieci, ale przewodnik zniknął.
– Co się stało, mamo? – zapytała Ana. Paul słyszał i zrozumiał opowieść mężczyzny, a Josie było przykro, że się dowiedział, iż w świecie zwierząt zdrada czyha na każdym kroku. Dziękowała jednak Bogu, że Ana jest, na razie, wolna od bagażu takiej wiedzy.
– Nic – odparła Josie. – Chodźmy.
Josie powiedziała dzieciom, że najlepiej będzie wydostać się z rejonu Anchorage, naprawdę stamtąd wyjechać, wyruszyć w podróż i wytyczyć własną trasę. Zatrzymali się więc przed zajmującym powierzchnię ośmiu hektarów sklepem, który wydawał się nie mieć końca; sprzedawano w nim aparaturę stereo, meble ogrodowe, peruki, broń i benzynę. Pełno tam było kierowców ciężarówek, trochę wielodzietnych rodzin, osób, w których żyłach najwyraźniej płynęła alaskańska krew, oraz trochę ogorzałych przedstawicieli rasy białej; wszyscy wyglądali na bardzo zmęczonych. Josie kupiła spory zapas artykułów spożywczych, tak by wystarczyło na tydzień, pochowała je bardzo starannie w szafkach z płyty wiórowej i odjechała.

 
Wesprzyj nas