“Złodzieje książek” to niezwykła opowieść o ostatnim skoku bukinierów – piratów kradnących utwory literackie, zdolnych zrobić wszystko to, przed czym wzdrygają się wydawcy i pisarze…


Złodzieje książekLondyn, 1890 rok. Pen Davenport cieszy się sławą najbardziej bezwzględnego pirata książek w Europie. Jako mistrz podstępu zarabia na życie, przeczesując zatoki, tawerny i drukarnie w poszukiwaniu rękopisów, które można by złupić.

Nieprecyzyjne przez setki lat prawo autorskie i publiczność spragniona nowych historii stwarzały dotąd wyjątkowe możliwości: bezkarnie wydawano książki bez zgody autora. Pisarze – choćby Charles Dickens, Mark Twain i Robert Louis Stevenson – zdobywali sławę, ale ponosili straty finansowe, wydawcy natomiast osiągali wielkie zyski, a czytelnicy mogli tanio nabywać książki.

Jednak złoty wiek działalności wydawniczej dobiega końca. U progu XX wieku postanowiono bowiem podpisać umowę międzynarodową, by zlikwidować czarny rynek. Bukinierzy, złodzieje książek, stają się gatunkiem na wymarciu.

Davenport postanawia więc wyruszyć w ostatnią podróż, zanim nowe prawo wejdzie w życie. Cel jego wyprawy rozpala wyobraźnię wszystkich bukinierów – na wyspie Samoa umierający Robert Louis Stevenson kończy swoją ostatnią książkę. Jak zawsze Davenportowi niechętnie towarzyszy jego pomocnik, Fergins. Zabrany podstępem na ostatnią szaleńczą wyprawę Fergins odkrywa, jak emocjonującym przeżyciem jest asystowanie sławnemu piratowi w jego misji.

Jednak Davenport nie jest jedynym bukinierem, który ma chrapkę na nową powieść angielskiego autora. Na wyspie pojawia się bowiem Belial, jego śmiertelny rywal. Davenport, Fergins i Belial zostają wkrótce uwikłani w konflikt większy niźli tylko literacki…

***

To powieść o miłośnikach książek i dla miłośników książek, napisana przez człowieka, który je uwielbia. Matthew Pearl wyznacza standardy w dziedzinie kryminału historycznego, czego potwierdzeniem są Złodzieje książek – wspaniała i pełna intryg opowieść o ostatnich dniach Roberta Louisa Stevensona.
Lyndsay Faye

Nikt nie może się równać z Matthew Pearlem, gdy trzeba jednocześnie uczyć i bawić. Złodzieje książek to emocjonująca egzotyczna przygoda na transatlantyckich wodach, pierwszorzędne doświadczenie intelektualne w dziedzinie historii, a pod powierzchnią bogato zdobionych kartek, list miłosny adresowany do pisanego słowa. Powieść Pearla przypomina o tym, za co przede wszystkim kochamy książki.
Louis Bayard

Matthew Pearl – bestsellerowy amerykański pisarz, którego książki ukazały się w ponad czterdziestu państwach, absolwent studiów filologicznych na Harvardzie i prawa w Yale. Otrzymał prestiżową Nagrodę Dantego, przyznawaną przez Dante Society of America, za pracę dyplomową, której tematem była Boska Komedia. Zadebiutował słynnym już dziś “Klubem Dantego” (Wydawnictwo Sonia Draga, 2013), który szybko stał się bestsellerem w Ameryce i Europie. Książkę nominowano do International IMPAC Dublin Literary Award. Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga w Polsce ukazała się również powieść “Instytut Młodych Naukowców”. Pearl mieszka w Cambridge, w stanie Massachusetts.

Matthew Pearl
Złodzieje książek
Przekład: Zbigniew Kościuk
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera:13 września 2017
 
 

Złodzieje książek


Rozdział I
CLOVER

Pewnych książek wolno jedynie skosztować, inne powinno się
połykać, są też nieliczne, które należy przeżuwać i smakować.

Francis Bacon
Nie sądzę, abyś słyszał o takim stworzeniu.
E. C. Fergins

Gdy jako młody chłopak pracowałem w kompanii kolejowej New York Central & Hudson River Railroad, codziennie sprawdzałem, czy wsiadł do wagonu przed odjazdem pociągu.
– Pewnie czekasz na jakąś ładną panienkę? – pytał kucharz z nutką ironii w głosie, gdy wycierałem stoliki lub czyściłem sztućce na wysoki połysk.
Człowiek, którego szukałem na peronie, był niepozorny jak czyścibut lub handlarz pieczywa, który balansuje ciałem, niosąc tacę z chlebem w wyciągniętym ręku. Przypuszczam, że większość ludzi nie obserwowała go dość długo, aby zapamiętać, jak wyglądał. Był w średnim wieku, średniej budowy ciała, o figurze przypominającej śliwkę. Nosił okulary w białej, metalowej oprawce, miał spiczasty nos oraz brodę. Jego wydatne usta były nieustannie zajęte szykowaniem się do uśmiechu, podśpiewywaniem, pogwizdywaniem lub wyginały się w grymasie zaskoczenia. Manewrował swoim pokaźnym wózkiem z pasiastą parasolką i miękkim, pilśniowym kapeluszem zatkniętym na górnej półce z książkami. Dotarłszy do wagonu restauracyjnego, pchał swój jasnozielony pojazd w moją stronę, bo w całym pociągu ceniłem tylko jego, a on tylko mnie.
– Oto mój ulubiony klient! – wołał na powitanie, a następnie pochylał się tak głęboko nad wózkiem, że ten mało się nie przewracał. – Na co ma pan dziś ochotę, panie Clover?
Inni kelnerzy obsługujący wagon restauracyjny rozczytywali się w powieściach o ubogich młodzieńcach, którzy zbili fortunę, lub bogaczach, którzy okazali się przestępcami. Przewracali kartki tak szybko, jakby słowa były widokami – polami i farmami – monotonnie przesuwającymi się za oknem. Ja poszukiwałem w książkach czegoś innego. Nie potrafiłbym wyjaśnić czego, ale znałem powód: wierzyłem, że nawet jeśli wprowadzą mnie w błąd własne myśli, wszystko, co wyczytam w książkach, będzie niewzruszoną prawdą. Uważałem tak, gdy miałem dziewiętnaście lat, bo dopiero później zacząłem ufać bardziej sobie niż księgom.
Mimo życzliwych słów pana Ferginsa nie nadawałem się na klienta. Miałem puste kieszenie i wobec tego byłem pewnie jedynym mieszkańcem Nowego Jorku, który nie lękał się złodziei. Jednak szczodry, poczciwy bukinista zostawiał mi dowolnie wybraną książkę, zanim wyruszył w dalszą podróż przez wagony. Jeśli stoliki zostały wcześniej sprzątnięte i nakryte, mogłem czytać, dopóki nie poczułem dygotania podłogi pod stopami i nie usłyszałem sapania lokomotywy. Spieszyłem wówczas, żeby zwrócić pożyczony tomik i pomóc mu wynieść wózek z pociągu. Kiedy pociąg ruszał, pan Fergins stał na peronie i machał mi chusteczką, jakby żegnał własnego syna. W mojej rodzinnej wiosce było niewiele książek – zdobywało się je tylko w księgarni lub objazdowej bibliotece. Żebym miał co czytać, pastor pożyczał mojej matce czarne, grube i ponure tomiszcza, które miały mnie ukształtować na sposób praktyczny i duchowy. Literatura? Prawie nie znałem tego słowa.
Oczy otworzyła mi dopiero stara, zniszczona książka Miltona, którą odkryłem, gdy miałem trzynaście lat i wielebny pozwolił mi korzystać ze swojej prywatnej biblioteki. Chociaż był to poemat religijny, odznaczał się nową jakością. Opowieści, które słyszałem wielokrotnie podczas kazań, nagle przeistoczyły się w poezję. Stały się prawdziwymi historiami, z krwi i kości. Odnosiłem wrażenie, że czuję na karku lodowaty oddech Lucyfera i delikatne muśnięcie Ewy, ocierającej się o moje ramię. Że przeżywam nie tylko wypędzenie prarodziców z Edenu, ale wygnanie z mojego życia całej prowincjonalnej nudy. Nie pamiętam pytań, które zadałem po lekturze Raju utraconego, ale pastor musiał zrozumieć, że od nauki chrześcijańskiej bardziej interesuje mnie poezja, bo tomik Miltona zniknął. To książki dostarczały mi pocieszenia, gdy pięć lat później na zawsze pożegnałem się z wiejskim życiem i podjąłem pierwszą pracę, a później odkryłem, że mimo najlepszych chęci z mojej strony ogromny Manhattan, buchający parą i kipiący energią, nigdy nie stanie się moim domem. Książki były wszędzie, gdzie spojrzałem – na wystawach sklepów, ulicznych straganach i w nowych publicznych bibliotekach wielkich jak zamek – nawet w wagonach kolei.
Pan Fergins mógł nie wzbudzać zainteresowania innych pasażerów jako relikt czasów znacznie spokojniejszych od obecnego tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Mógł się im wydawać postacią tak pospolitą jak ubiór, który nosił, gdyż nie potrafili dostrzec, kim naprawdę był: przyjaznym, pokornym i skromnym człowiekiem. W jego powściągliwości kryło się jednak coś głębokiego i niewypowiedzianego. Musiał znosić typową opryskliwość i typowe zniecierpliwienie, z jakimi mają do czynienia wędrowni handlarze. Może właśnie to tłumaczyło cierpliwość, którą mi okazywał. Nie pogardzał upodobaniami innych kelnerów domagających się kolejnych „powieści sensacyjnych” i nie kwestionował mojej wartości z powodu wyboru trudniejszej drogi. Kiedyś powiedział mi, że książki pełnią dwie funkcje.
– Mogą nas ukołysać do snu lub zmieniać, kawałek po kawałeczku, aż przybliżymy się do Boga. Jedna funkcja jest bierna, druga czynna – ożywiająca – ale obie są wartościowe.
– Przecież jestem tylko kelnerem kolejowym – odparłem któregoś dnia, pomagając mu przenieść wózek z wagonu na peron. – Nie zmieni tego żadna książka na świecie.
Wybuchnął tak serdecznym i szczerym śmiechem, że mimowolnie sam się roześmiałem, czując, jak mięknie mi serce, gdy patrzę na tulipany wymalowane na jego wózku. Pewnie miałem nadzieję, że pan Fergins zaprzeczy.
– Wybacz mi, młodzieńcze. Moją wesołość wzbudził jedynie sposób, w jaki pan to ujął. Literatura nie zmieni pańskiej profesji ani jakości kapeluszy, które będziesz pan nosić. Boże broń. Miałem na myśli zmianę innej natury. – Zaczął majstrować przy swoich białych oprawkach. – Chodziło mi o inną rzecz…
Nie dokończył zdania, bo lokomotywa zaczęła sapać i zagłuszyła jego słowa. Praca kelnera wymaga tego, żeby stać w miejscu, kiedy cały świat wokół się porusza. To dzięki nam podróżni mogą udawać, że siedzą w restauracji podobnej do tej, która jest w ich mieście, zamiast zwracać uwagę na to, że zostali uwięzieni we wnętrzu jednego z najbardziej niezwykłych mechanicznych wynalazków współczesnych czasów. Dochodziła dziewiętnasta, nasz wagon restauracyjny pękał w szwach, bo jeździliśmy na popularnej trasie. Często zaglądali do nas mężczyźni i kobiety wyjątkowego charakteru, ludzie zamożni i znani, cieszący się powszechnym szacunkiem. Tym razem spojrzenia podróżnych przykuł stolik na końcu wagonu, a ich rozmowy zamieniły się w teatralny szept. Byłem zbyt zajęty klientami, żeby to spostrzec, dopóki Rapp, inny kelner, który obsługiwał tamten rewir, nie chwycił mnie za łokieć. Rapp miał cerę ciemniejszą od mojej, przetłuszczone włosy i cienkie wąsiki nawoskowane w ostry szpic, na wzór wąsów naszego szefa kuchni.
– Jesteś molem książkowym, prawda, Clover? – wyszeptał.
– O co ci chodzi? – spytałem, bo nie miałem ochoty na żarty.
– Bez urazy! Nie udawaj takiego drażliwego! Widziałem, jak krzywisz w uśmiechu swoją buźkę mieszańca, gdy rozmawiasz z tym dziwakiem domokrążcą.
Chociaż Rapp też był mieszańcem, jak wszyscy kelnerzy kolejowi w tamtych czasach, zdenerwował mnie sposób, w jaki mówił o moim przyjacielu.
– Pan Fergins nie jest domokrążcą!
– Nie krąży z książkami po wagonach? Jak domokrążca? Mniejsza o to. Pomyślałem, że chciałbyś coś zobaczyć.
Skinął głową w kierunku stolika, przy którym siedział mężczyzna zwrócony plecami w moją stronę. Miał długie włosy przeplatane białymi i srebrnymi pasemkami. Pochylał się nad talerzem z gotowanym udźcem baranim i ziemniakami parisienne, jakby powoził grupą koni.
– To Mark Twain… ten pisarz. Nie znasz się nawet na tym, co lubisz?
W życiu nie widziałem żadnego pisarza. Ba, nawet nie pomyślałem o tym, że mógłbym go zobaczyć, więc nie przeczuwałem, iż kiedykolwiek to nastąpi. Połowa wagonu obsługiwana przez Rappa była pełna, a moje stoliki zaczęły się wyludniać, więc kucharz wezwał mnie do siebie, żebym mu pomógł w robocie. Kiedy wyprawiono mnie z parującą tacą do jednego ze stolików, szef otworzył skrzynkę z lodem i wyciągnął butelkę wina, która miała trafić na stolik numer szesnaście.
Wziąłem kilka głębokich wdechów i przeszedłem na stronę Rappa, żeby stanąć twarzą w twarz z jednym z moich ulubionych autorów. Miałem na końcu języka pół tuzina inteligentnych i rezolutnych uwag, gdy jakaś przerażająca starucha spojrzała na mnie spod siwej peruki, przesuwając długim językiem po białych, sztucznych zębach.
– Czemu tak sterczysz, na Boga?! – wykrzyknęła. – Nie widzisz, że chce mi się pić, chłopcze! Co z ciebie za kelner?!
Ręce zwilgotniały mi od potu i butelka wyślizgnęła się z palców. Kawałki szkła i rozlane wino – największy koszmar kolejowych kelnerów. Wszyscy goście restauracyjnego utkwili we mnie wzrok, a z oddali doleciał donośny śmiech Rappa.
Nigdy nie zdobyłem się na odwagę, żeby opowiedzieć panu Ferginsowi o dalszych wypadkach. Gdy kilka dni później pchał swój wózek z książkami przez wagony, wykrzykując najnowsze tytuły, nadal czułem się boleśnie zraniony, bo nawet drobna porażka na długo zapadała mi w pamięć. Kiedy miałem siedem lat, spadłem z konia, ale nawet w Nowym Jorku zdarzało mi się budzić rano na twardej pryczy, w małej klitce przypominającej szafę, słysząc w uszach przenikliwy śmiech dawnych towarzyszy zabaw. Bukinista musiał wiedzieć o psikusie, bo przemówił do mnie takim tonem, jakbym leżał na łożu boleści.
– W pociągu nic się nie ukryje – wybąkałem, spoglądając na własne dłonie. Uśmiechnął się niewinnie, a później zmarszczył brwi, rozdrażniony tym, że się zdradził. – Daj spokój. Każdy może coś upuścić w pędzącym wagonie.
– Jeden z kelnerów zrobił mi kawał. Powiedział, że w restauracyjnym jest Mark Twain, a ja głupi mu uwierzyłem. Uwierzyłem draniowi.
– Faktycznie, o tej porze roku Twain nie podróżowałby twoją trasą – zaczął pan Fergins, ale urwał w pół zdania i odchrząknął, starając się uzasadnić w ten sposób dziwną dygresję. – Panie Clover, uwierzył pan bałamutnym słowom kolegi, bo jest pan uczciwym człowiekiem i oczekuje uczciwości od świata. Kiedyś byłem taki jak pan.
– Jednak to nie psikus Rappa najbardziej mi dopiekł, panie Fergins. Najgorsze było to, co poczułem, gdy zrozumiałem, że to nie on. – Kiedy to powiedziałem, zauważyłem ze wstydem, że oczy mi zwilgotniały.
– Tak czy owak zawsze lepiej przeczytać książkę, niż poznać jej autora.
– Dlaczego? – spytałem z dziwnej potrzeby doznania otuchy, ale kiedy podał mi swoją chusteczkę, już o tym zapomniałem.
– Czy wiesz, dlaczego jesteś taki wzburzony?
– Nie, proszę pana – odrzekłem.

 
Wesprzyj nas