“Orzeł Biały. Tom 2” to kontynuacja oszałamiającej alternatywnej historii Polski. Polacy bez strachu stawiają czoło otaczającym ich orkom.


Orzeł Biały. Tom 2Woje elitarnego batalionu „Orzeł Biały”, na których Swaróg bez wątpienia patrzy życzliwym okiem, liżą rany po brawurowej akcji za zachodnią granicą. Chwilowy pokój to jednak tylko zapowiedź kolejnej nawałnicy, która niczym tajfun uderzy w Polaków…

Starzy rodacy zaczynają się burzyć i zazdroszcząc orkom nieśmiertelności, tworzą ruch Zielona Przyszłość. Perun poprzestawiał im klepki? Być może, ale i tak chcą wziąć N-Gen i zmutować! Wie o tym król, wiedzą naukowcy Twierdzy, dowiaduje się major Orłowski.

A gdyby ktoś pytał o wschodnich Engelsów, odpowiemy, że siedzą cicho, piją spiryt, pogryzają pogandogi i są Świętowidowi ducha winni. Zawsze tak było i żadna zmiana tu nie nastąpiła. Żadna.

Natomiast zmienia się coś w pałacowych laboratoriach, gdzie leży zewłok Überwundera Roberta Schmidta. No bo powiedzcie sami, czy martwy Engels może, tak jakoś przypadkiem, wypowiedzieć zsiniałymi usty słowo… „Aaapokalipsa”?

***

„– Donnerwetter, co to za idiota? – Olbrzym dźwignął się z ziemi, pomógł wstać Myszce, podszedł do wraku i ze zdziwieniem uniósł jedną z blach samolotu. Akurat tę, na której wymalowana była biało-czerwona szachownica.
– Dzielni są, donnerwetter – przyznał. – Polnische Rose coraz bardziej mnie zadziwiają…”
– fragment powieści

Marcin Sergiusz Przybyłek
Orzeł Biały. Tom 2
Seria: „Horyzonty Zdarzeń”
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 29 sierpnia 2017
 
 

Orzeł Biały. Tom 2


Sztandar 1

Dwudziesty dziewiąty czerwca 2057 roku był dniem pochmurnym i gorącym, zwiastującym nieuchronną burzę. W takie dni ludzie są spoceni i rozdrażnieni. Takie dni nie nadają się na majówkę, orzeźwiającą kąpiel w krystalicznie czystej Wiśle czy spacer pośród kwitnących róż. Takie dnie człowiek chce po prostu przetrwać, nie pamiętając o tym, że żyje, a tym bardziej nie chcąc wspominać poległych przyjaciół, których okryte purpurowymi całunami urny zjeżdżają do wąskich żołnierskich grobów pośród cichego łopotu flag batalionu „Orzeł Biały”, formacji POLOM, Stalowego Orła i na szybko wydrukowanego na grubym płótnie nowego symbolu Twierdzy, czyli umieszczonego w błękitnym polu kołowrotu na tle miecza z szerokim jelcem.
W takiej właśnie aurze odbywał się pogrzeb plutonowej Alicji „Alki” Górniak, sierżanta Andrzeja „Andrusa” Jaroty, kaprala Arkadiusza „Dziada” Brzezińskiego, kapitana Mariusza „Niani” Krawczyka oraz poruczników Krzysztofa „Baczyńskiego” Kietzmana i Karola „Hantla” Prostrelczuka z formacji POLOM, czyli tych dzielnych wojów, którzy polegli w czasie rajdu mającego na celu zlikwidowanie niemieckiej wytwórni bomb atomowych.
Gdy urny z prochami zjechały już do mogił, rodziny poległych otrzymały ciasno złożone flagi Twierdzy, Arkady „Wikary” Saulski zaniósł modlitwę do Jahwe, a Witelon Jabłoński do Mora i Marzanny, Ewa Jarota, wdowa po zawsze wesołym Andrusie, podeszła z synem do Thomasa „Fraydeya” Piatkovskiego, który stał sztywno ze wzrokiem wbitym w kłębiące się nad pałacem chmury. Thomas zerknął na nich i zamrugał, jakby budził się ze snu. Ewa, blondynka o niebieskich oczach i cerze bladej od troski, skinęła na Mateusza, który przypominał dzielnego ojca posturą i spojrzeniem. Chłopak wyciągnął przed siebie szablę schowaną w czarnej pochwie i owiniętą w sztandar batalionu.
– Należała – Ewa chrząknęła – należała do Andrzeja. Podobno byłeś z nim, kiedy…
Wdowa pochyliła głowę. Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Wyręczył ją syn:
– Tata podobno bronił się bagnetem…
– Tak – chrypnął Piatkovsky. – Robił to doskonale. Był mistrzem fechtunku. I gdyby nie zdradziecki strzał…
Ewa pokiwała szybko głową.
– Często cię wspominał. Mówił, że znasz się na szermierce.
– Tak, proszę pani.
– Myślę, że chciałby, żebyś… miał to przy sobie.
Mateusz uniósł szablę, a Thomas popatrzył na nią, jakby wahał się, czy przyjąć podarunek. Zamrugał, odetchnął i wyciągnął w nabożnym geście ręce, po czym powoli zacisnął długie palce na orężu. Twarde okucia zdawały się szeptać do niego tajne zaklęcia i poczuł Piatkovsky w żyłach niezrozumiałą moc.
– Zetnij – Ewa spojrzała na niego ostro – zetnij tą szablą tyle orkowych łbów, ile zdołasz, Thomas. Dla Andrzeja. Dla mnie.
– I dla Twierdzy – dopowiedział Mateusz.
Fraydey przełknął ślinę.
– Ma pani moje słowo, pani Ewo.
Scenie tej przyglądali się członkowie rodzin innych poległych, król Justyn Łyżwa z asystą, pozostały przy życiu, okutany w bandaże skład wiadomego batalionu, stojący w karnym szeregu Grunmorzy, grający właśnie capstrzyk oddział reprezentacyjny Gwardii Królewskiej oraz kotłujące się nad Powązkami czarne chmury, z których kiwali głowami i cmokali z aprobatą polegli czuwający nad Twierdzą. Żywi także kiwali głowami, po części akceptując przekazanie oręża Fraydeyowi, po części zaś zgadzając się, że zemsta jest trunkiem bogów.
A potem umilkła muzyka, nastała cisza pieszczona jedynie szelestem sztandarów i wszyscy bez słowa żegnali dzielnych wojaków, a każdy wspominał ich na swój sposób.

Była jednak w Warszawie istota, która nie żegnała i nie opłakiwała zmarłych Różowych, przeciwnie – zastanawiała się, jak by tu… ale nie uprzedzajmy faktów.
Był to Robert Schmidt, dumny Überwunder Hordy Południowo-Wschodniej, który dzięki niekłamanemu intelektowi zmarłego Blitza Worlöcka, prawdziwego orkowego geniusza, odzyskał najpierw świadomość, a potem nieco sił. Zorientowawszy się, że przebywa w jakichś podziemiach – tak naprawdę laboratoriach pałacu – zastanawiał się nie nad tym, jak z nich uciec, bo na tyle rozum mu jeszcze nie wrócił, lecz jak nabrać trochę energii. Bo rozumiecie, były niemiecki pisarz dopiero co był jakby martwy. Nawet zupełnie nieżywy. Jego tkanki dopiero rozpoczynały rozruch. Były zimne, słabe, odtlenione i niedożywione. Skóra na całym ciele potwora była podziurawiona, poobcierana, w kilku miejscach widać było białe kości. Łeb miał Robert z lekka potrzaskany po drobnej obcierce pociskiem czołgowym, a prawe jego oko wydłubała celnym strzałem Kasia „Joe” Rakowska. Zatem ogólnie, chociaż lepiej oczywiście żyć, niż nie żyć, wcale tak cudownie z nim nie było.
– Aaapokalipsa – jęknął nie wiadomo który już raz i powoli wstał z marmurowej leżanki.
Obok spoczywały oskórowane zwłoki Ixiego. Lukasa Ixena trudno było rozpoznać z wiadomych względów, dlatego niegdysiejszy pisarz miał niejakie kłopoty z rozeznaniem, do kogo należy to gigantyczne cielsko.
– Grmmm… – mruknął Schmidt, zerkając to na potężne uda byłego programisty, to na jego mięśnie kapturowe. – Bauer czy Ixi? Wygraliśmy czy przegraliśmy? Gdzie ja, donnerwetter, jestem?
Przypomnijmy, że podczas ataku na pałac króla Schmidt pierwszy oddał ducha, nie znał więc dalszych losów ani Ixiego, ani Hermanna Bauera, ani tym bardziej Dżedaja, nic nie wiedział o fatalnym (z naszego punktu widzenia) strzale, który rozsadził czaszkę królowej, i w ogóle mało co kumał, głównie z powodu swojego stanu, że tak powiemy, zdrowotnego. Patrząc na leżący obok zewłok, za nic w świecie nie potrafił zatem wykoncypować, czy tkwiący przed nim połeć mięsa należy do byłego boksera, czy byłego programisty, przy okazji melomana amatora.
– Grmmm – warknął Robert, obwąchując komilitona.
Mięsko zdążyło już elegancko skruszeć, a nie zaczęło się jeszcze psuć, bo nie pozwalała na to zbyt niska temperatura w pomieszczeniu. Zapach szynki tudzież polędwicy i ligawy nie był co prawda tak zniewalający jak aromat podrobów Różowych, którymi Robert pożywiał się przed zgonem, ale swoista inteligencja Überwundera podpowiadała mu, że garmażeryjne przysmaki leżące przed nim niczym na suto zastawionym stole wciąż są jadalne. Do skołowanego mózgu zombi dotarło w końcu, że musiał zostać uznany za martwego i przetrzymywany jest w jakichś parszywych podziemiach, z pewnością w celach naukowych. Przypomniał sobie Worlöcka i jego kapsułkę z niebieskim płynem. To on przywrócił go do żywych.
– Worlöck, sukinsynu – wysapał Schmidt. – Dzięki, bracie. Uściskam cię, jak wrócę. – Rozejrzał się. – Gdzie ja jestem? Grmmm…
Nie miał jeszcze sił, by dokładnie spenetrować pomieszczenie, lecz był już na tyle przytomny, by zrozumieć jedną prostą rzecz: z klatki trzeba się wyrwać, a by to zrobić, potrzebna będzie cała nadgrünowa siła.
– Entschuldigung, przyjacielu – mruknął. – Muszę cię zjeść i tym bardziej mi przykro, że nie mam pojęcia, czy żreć będę Bauera czy Ixiego. – Były pisarz podparł pięścią masywną szczękę i popadł w zadumę niczym Myśliciel Rodina, ale zaraz potrząsnął łbem, mlasnął i orzekł: – Zatem… Hmm… Guten Appetit! – Chrząknął, wyciągnął poranioną łapę, oderwał z niejakim wysiłkiem z nogi Ixiego kawał mięcha i władowawszy zimny połeć do gęby, zaczął z wysiłkiem żuć. – Mmmm… coś jak lody z wkładką mięsną. – Mlasnął, przeżuł jeszcze raz, znowu mlasnął i przełknął.
Taaaak…
Historycy twierdzą, że Gojira pożarł Ixiego praktycznie do szczętu, nie licząc kości, bo te nawet dla mocarnych szczęk Schmidta były za twarde. Wyssał także mózg towarzysza przez oczodoły, co było czynem wyjątkowym, niemieckie orki bowiem nie miały takiego zwyczaju (tak w każdym razie donosi profesor Łukasz Urbańczyk, badacz zachodnich hord), a te niewielkie jamy przy olbrzymiej żuchwie tudzież kłach Überwundera nijak nie ułatwiały zadania. Aby dokonać tej sztuki, Schmidt musiał najpierw porządnie czachę Ixiego wytrząść, żeby mózg zamienił się w papkę, a potem wlał przez dziury po ślepiach spirytus salicylowy ze sporego baniaka stojącego w rogu. Tak przygotowany szejk przeszedł jakoś przez szczeliny i nasycił naszego bohatera, dodając mu przy okazji etanolowego animuszu.
Po trwającej nieco ponad pół godziny uczcie Schmidt podziękował koledze za wspólny posiłek, poklepał się po powiększonym brzuchu i odnotował nieznaczne rozjaśnienie umysłu, o ile o takim fenomenie w przypadku Gojir można w ogóle mówić. Wtedy to właśnie skonstatował ze zdziwieniem, że widzi tylko na jedno oko, jest całkiem nagi, zalany posoką i podziurawiony. Ogólnie rzecz biorąc, zaniedbany, nawet jak na orkowe standardy.
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Pod ścianami stała aparatura kontrolująca wilgotność i temperaturę powietrza, w rogu tkwił obszerny stół, a na nim zamknięte autoklawy, na jednej ze ścian zaś królowały oświetlone na czerwono stalowe drzwi. Uśmiechnął się zmartwychwstaniec i podszedł, pochylając nieco swoją trzymetrową sylwetkę, do stołu z autoklawami. Podważywszy ułamanym pazurem wieko pierwszego pojemnika, z przyjemnością skonstatował, że zawiera skalpele, kochery oraz peany. Wszystkie te narzędzia były dla jego palców niczym zapałki w rękach dorosłego człowieka, ale jak mawiają, lepszy skalpel w garści niż kałasznikow na dachu. Überwunder podważył wieko drugiego autoklawu i znalazł tam gaziki.
– Tampony? – mruknął. – Hmm, w sumie i tak lepsze to od pampersów w razie przeciążeń – skonstatował i wsadził sobie jeden głęboko w dupę. – No – mlasnął ukontentowany – jestem zabezpieczony…
Gdyby ktoś zapytał byłego pisarza, dlaczego zrobił coś tak kuriozalnego, ten nie potrafiłby logicznie odpowiedzieć. Rozumiecie, Gojira nie był jeszcze do końca zdrów. O, daleki był od zdrowia, zwłaszcza psychicznego. Kto by nie był po wielu godzinach śmierci klinicznej i z litrem spirytusu w żołądku? Dopiero co zaczęło na nowo bić jego serce, mózg zaledwie się rozgrzewał, układy logiczne próbowały przecierać zabłocone szlaki, a pamięć nie odkryła jeszcze tego, co dusza zobaczyła w zaświatach, więc dzielny nasz, zaiste niezniszczalny Überwunder, jadąc po linii pierwszych skojarzeń i wspomnień, uznał, że najważniejsze to nie zesrać się podczas akcji. I trzeba przyznać, był w tym jakiś sens.
Spojrzał na stalowe drzwi i ocenił ich grubość.
– To nie przeszkoda dla wielkiego Schmidta – warknął, podszedł do nich energicznie i już miał na nie naprzeć, ale ponownie zlustrował swoją porażającą, paskudną nagość i coś się w nim złamało.
– No nie, nie mogę tak wyjść do ludzi – jęknął i rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu.
Na leżankach spoczywały zielone, sztywne prześcieradła. Na podłodze obok stołu, na którym leżał szkielet Ixiego, walały się brezentowe pasy w tym samym kolorze.
– Grmmm… – mruknął były pisarz, zwizualizował swój przyszły strój i zabrał się do roboty.

Gdy uznał, że lepiej już wyglądać nie może, jego biodra owinięte były podwójnym brezentowym pasem, z którego zwisały prześcieradło oraz kilka woreczków ze skalpelami i innymi chirurgicznymi narzędziami. Krocze osłonięte zostało ni mniej, ni więcej tylko czaszką Ixena oderwaną wraz z częścią kręgosłupa, którym to odcinkiem szyjnym wielki łeb o potężnej szczęce zaczepiony został o brezentowy pas i chronił teraz przyrodzenie olbrzyma, szczerząc wielkie kły i strasząc ślepymi oczodołami.
– Uk, uk, w ten sposób jakbyśmy wciąż byli razem, co, Ixi? Czy tam Bauer? – warknął olbrzym.
– Tak, no taaak…
Schmidt poczuł zawrót głowy. Napiął olbrzymie mięśnie i rozejrzał się w poszukiwaniu źródła dźwięku, ale pomieszczenie było puste, jeśli nie liczyć bezgłowego szkieletu, teraz jakoś zupełnie pozbawionego ducha.
– Jest tu kto, donnerwetter?
Odpowiedział mu jedynie cichy pisk aparatury kontrolującej temperaturę.
– Verfluchte… – mruknął i poprawił na mięśniach piersiowych dwa autoklawy zawieszone na krzyżujących się, zsuwających nieco pasach.
Spojrzał raz jeszcze na szkielet komilitona i wspomniawszy, jak niebywale twarde są jego kości, a więc być może przydatne, podszedł do kościotrupa, chwycił poły prześcieradła i dźwignął cały ten bałagan na ramię, czemu towarzyszył nielichy łoskot.
– Nie zostawię cię tak, kolego – mruknął.
Wziął wielki wdech, zakaszlał, wyrzucając z gardzieli obłok kurzu, i z całej siły naparł na stalowe drzwi. Futryna jęknęła, zawiasy zaprotestowały i strzeliły z głośnym brzękiem, a zamek wygiął się i z niejakim zdziwieniem wysunął z blokującej szczeliny. Skąd zdziwienie zamka? No cóż, gdyby potrafił mówić, z pewnością oznajmiłby Schmidtowi, że od środka drzwi można otworzyć bez żadnego trudu, naciskając klamkę. No ale, jak wszyscy wiemy, przedmioty martwe mówić nie potrafią…
Odrzwia opadły na podłogę z niemożebnym hukiem.
– Nadchodzi wujcio Schmidt! – zagrzmiał Überwunder, próbując chrapliwie się zaśmiać.
– Może troszku ciszej? – rozległo się, a on znowu się rozejrzał. – Może uciekać wypada? Ztąd?
– Kto to, donnerwetter, mówi?!
Tym razem Überwunder zatrwożył się nie na żarty i odruchowo poprawił czaszkę na kroczu. Lecz znowu nikt mu nie odpowiedział.
– Może i racja – mruknął. – Zmykać, trzeba nam zmykać z… – Rozejrzał się bezradnie. – Z tego niegościnnego kraju. I powietrza trochę łyknąć, uk, uk, bo mi się mąci we łbie, a ten Ixi chyba mi zaszkodził…
Beknął potężnie spirytusowym basem, ponownie rozsiewając obłok kurzu, i istotnie, poczuł w gębie, oprócz etanolu, smak pęcherza moczowego tudzież jelita grubego byłego towarzysza broni.
– Podrobów nie musiałem konsumować. – Skrzywił się, potrząsając łbem.

 
Wesprzyj nas