Wskakuj na pokład “W imię miłości”! Louise Lee namiętnie podąża drogą “Ostatniej prowokacji”. Ostrzeżenie: może uruchamiać niemałe pokłady śmiechu.


W imię miłościNa emeryturze, teoretycznie rzecz biorąc, Florence Love ma już dawno za sobą lata świetności w branży londyńskiego świata detektywistycznego, tymczasem jej ostatnia akcja jest bardzo osobista.

Pewna sprawa jest wciąż niewyjaśniona, a Florence nie może sobie pozwolić na dekoncentrację.

Nawet z powodu pewnego przystojnego Włocha i jego mafijnych kumpli…

Louise Lee
W imię miłości
Przekład: Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 17 sierpnia 2017
 
 

W imię miłości


Wstęp do sztuki prowokacji, porada nr 1: Nigdy nie bądź sobą.
Stań się kobietą o szałowym imieniu – do wyboru, do koloru, daj się ponieść fantazji
Opanuj zjawiskowy krok modelki
Suń tak, jakby głowę podciągała ci do góry niewidoczna linka. Dzięki takiemu trikowi szyja się wydłuża, brzuch spłaszcza, a obwisłe cycki zadziornie sterczą do przodu.
Udawaj Francuzkę
Udawanie Francuzki to najskuteczniejsza broń każdej uwodzicielki. Owszem, Francuzki bywają płaskie jak deski, mają fatalny zgryz (patrz Vanessa Paradis), a mimo to – Bóg mi świadkiem – stanowią ucieleśnienie zapierającego dech w piersiach kobiecego powabu (patrz Vanessa Paradis).

Oto kilka prostych wskazówek, jak się stać Vanessą Paradis: wrzuć egzemplarz Feministycznej teorii literatury do niszczarki. Odtąd twoją biblią będzie Femme fatale: jak to robią Francuzki. Postaraj się sprawiać wrażenie łatwej i zarazem niedostępnej, posługując się wyłącznie spojrzeniem.
Ćwicz na nieatrakcyjnych nieznajomych
Mężczyźni nie są głupi, od razu cię przejrzą. Dadzą się jednak porwać fascynującej grze – na tej samej zasadzie działa fenomen piłki nożnej, zabawy w doktora oraz tańca erotycznego. Ewolucja tak zaprogramowała facetów, że ulegają pokusie, choć wiedzą, że nie powinni.
Zawsze kieruj się złotą zasadą
Moja brzmi następująco: jeden pocałunek z języczkiem przez pięć sekund i sprawa zamknięta.
Na koniec znajdź odpowiednią motywację
Moja propozycja: nikt nie powinien być podstępnie zmuszany do życia w kłamstwie – czegokolwiek by ono dotyczyło.

Ludzkie zoo

Język w moim uchu należy do holenderskiego ministra bezpieczeństwa publicznego i sprawiedliwości.
Obściskujemy się w półmroku ekskluzywnego klubu 101 w londyńskim Mayfair. Ten lokal popularny wśród bogatych i sławnych ludzi może się poszczycić dyskretną, niemal niewidoczną obsługą. Boazeria z ciemnego dębu, przytulne kąciki, sączący się z głośników anonimowy jazz, słowem: idealna miejscówka, jeśli chce się zniknąć w tłumie.
Minister de Groot miał nadzieję na taki właśnie wieczór – spokojny, bez zakłóceń, z wiernym ochroniarzem u boku jako jedynym towarzystwem.
Wspomniany goryl siedzi trzy stoliki za nami. Dostrzegłam go zaraz po wejściu do klubu – z udawaną nonszalancją gadał do własnego nadgarstka. Na imię ma Gustav i choć w tej chwili go nie widzę, czuję na sobie jego spojrzenie, wwiercające mi się w kark. Koleś gapi się na mnie niczym wilk na bezczelne karibu, gdyż kołysząc biodrami, właśnie podeszłam do baru i nieproszona dosiadłam się do jego szefa.
Niepotrzebnie tak się niepokoi. Minister de Groot jest najgrubszą rybą, na jaką przyszło mi dotychczas polować, a do bezczelności mi daleko.
I faktycznie – trochę to trwa, zanim minister złapie haczyk. Wszystkiemu winne są jego stanowisko oraz świadomość, że jest jednym z tych, którzy rządzą światem. Owszem, dla świętego spokoju zgodził się postawić mi drinka, lecz jego pierś pozostała wypięta, a dłonie zaciśnięte na szklaneczce glendronach.
Rozwiałam jego wątpliwości, bawiąc się w milczeniu obrączką. Mam tyle samo do stracenia co ty, zdawała się szeptać mu do ucha.
Jego wzrok powędrował w dół i spoczął na moich piersiach…
Odpowiednio wyprostowana i w odpowiednim staniku mam nienaganny dekolt. Jako fizycznie nieatrakcyjna nastolatka zasłużyłam na estetyczną rekompensatę od losu. Ten uśmiechnął się do mnie przed pięciu laty, gdy kompletnie niespodziewanie moje ciało i twarz nabrały właściwych proporcji. Miałam wówczas dwadzieścia siedem lat i przez rok obserwowałam, jak moja kobiecość rozkwita. Aby postawić kropkę nad „i”, dokładnie przestudiowałam technikę Alexandra i nabyłam dopasowujący się do kształtu piersi biustonosz typu push-up.
„Zmysłowa, lecz niewinna – powiedział kiedyś o mnie pewien koleś. Pracował na poczcie, w sąsiednim okienku. – Jesteś typem babki, którą faceci bardzo chcieliby pozbawić cnoty. To znaczy, dopóki nie otworzysz ust” – dodał. Alternatywne możliwości zatrudnienia posypały się z nieba niczym konfetti.
Następnie minister de Groot przyjrzał się z bliska mojej twarzy…
Chciałabym wierzyć, że bije z niej inteligencja. Byle nie nazbyt przytłaczająca – za wysokie IQ mogłoby mężczyzn onieśmielać. Wystarczy odrobina, akurat tyle, by zyskali pewność, że mają do czynienia z kobietą, która nie rozpowiada na prawo i lewo, że się z kimś całowała w samej bieliźnie.
Tak się składa, że rzeczywiście tego nie robię. To nie w moim stylu.
Szczerze wątpię, czy minister poświęcił choć chwilę, aby odgadnąć, czym się zawodowo zajmuję, a szkoda. Oszczędziłoby mu to całej masy kłopotów. Poza tym z czysto osobistego punktu widzenia jest mi zawsze bardzo miło, gdy obiekt wykazuje zainteresowanie moją osobą. Niestety, rzadko się to zdarza, co niezwykle mnie rozczarowuje, bo sama nieodmiennie obdarzam mężczyzn zainteresowaniem.
Jak choćby dzisiaj wieczorem.
Zagadnęłam ministra o akcent, cel jego wizyty oraz krawat – londyński aspinal; de Groot wygładził go dumny jak paw. Pomyśleć, że ktoś tak błyskotliwy, kto podejmuje decyzje w imieniu całego narodu, ślini się ze szczęścia, bo pochwaliłam jego krawat, brzydki zresztą jak noc i nieposiadający żadnego praktycznego zastosowania poza tym, że wskazuje kierunek, gdzie znajduje się jego kuśka.
Gładząc srebrzysty turecki wzór, minister obrócił się na stołku i usiadł z kolanami zwróconymi w moją stronę. Był to wiele mówiący manewr – najwyraźniej jego krocze również chciało wziąć udział w rozmowie.
Trafiony, zatopiony.
Ciekawostka z dziedziny kinezyki: komunikacja międzyludzka w dziewięćdziesięciu trzech procentach opiera się na mowie ciała i sygnałach pozawerbalnych. Co oznacza, że faktyczna wymiana zdań stanowi zaledwie siedem procent. Słowami można z łatwością manipulować, podczas gdy mowa ciała odbierana jest na poziomie podprogowym, w związku z czym trudno cokolwiek udawać – no, chyba że jest się komandosem albo psychopatą.
Powiadają, że to niemy język, ja zaś opanowałam go do perfekcji.
Wyznałam ministrowi, że nigdy jeszcze nie byłam w Holandii. Niemniej jednak kultura jego ojczyzny niezwykle mnie fascynuje…
Dzięki temu miał szansę się wykazać – rzadki luksus, którego facetom skąpią żony – a ja przez cały jego monolog wdzięcznie chichotałam, zadawałam trafne pytania i kokieteryjnie kładłam palce na jego ramieniu, za każdym razem licząc w myślach do trzech.
Sprawdzona zasada randkowa mówi, że jeśli w ciągu dziesięciu minut towarzysz odwzajemni twój dotyk, między wami coś iskrzy. Podczas udanej pierwszej randki powinno trzykrotnie dojść do fizycznego kontaktu trwającego około trzech sekund każdy.
My tego wieczoru dotknęliśmy się osiem razy.
O godzinie 21.53 minister wstał i tanecznym krokiem zaprowadził mnie do dyskretnego boksu. Następnie zamówił szampana, pochylił się nad moją szyją i odnalazł drogę do mojego ucha.
No i właśnie w tym momencie jesteśmy.
Choć cieszy mnie dotychczasowy sukces, mam dosyć lizania mi ucha. Kobiety takie jak ja muszą jednak wykonać konkretne zadanie: powinniśmy chichotać jak idiotki i dopieszczać męskie ego bez żadnych zahamowań. Przy tym wciąż sobie powtarzamy, że godnie zarabiamy na życie.
Albo, jak w tym przypadku, rozbijamy bank.
Minister był przekonany, że udamy się do hotelu Mayfair, a konkretnie do apartamentu Schiaparelli, gdzie zwykł zabierać poderwane przez siebie dziewczyny. W sumie szkoda, że tak nie jest; jeśli wierzyć słowu pisanemu, apartament nazwano na cześć projektantki mody, która jako pierwsza dała elegantkom na całym świecie ciuchy w kolorze fuksji. Chińskie antyki, miękka różowa kapa na łóżku – aż mnie świerzbi, żeby zobaczyć to na własne oczy.
Sęk w tym, że ściśle przestrzegam pewnej zasady: nigdy nie idź do niego po pierwszej randce.
Mam jeszcze inną zasadę: nie kalaj własnego gniazda.
Dlatego w potrzebie przychodzi mi z pomocą mój brat. Pozwala mi kalać swoje gniazdo. Naturalnie staram się go nie narażać. Jesteśmy z Michaelem wspólnikami w interesach, to prawda, ale przede wszystkim jestem jego starszą siostrą i moim obowiązkiem jest go chronić.
Mój brat wymaga ode mnie tylko jednego: żebym pod żadnym pozorem nie dotykała jego rzeczy.
Ma lekką nerwicę natręctw.
Ja jednak zgrywam zmysłową i uwodzicielską kobietę, co znaczy, że muszę przesuwać z miejsca na miejsce różne bibeloty i muskać palcami ramki czarno-białych fotografii.
Jedna z nich przedstawia naszą matkę.
Znaną powszechnie jako Bambi. Czy to dlatego, że wiecznie była czymś wystraszona i zdziwiona? – zapytacie. Nie; dłużej niż zwykle pieszczę dotykiem ramkę. Ponieważ była Włoszką i tak właśnie miała na imię. obiety takie jak ja ukrywają zwykle wszystko, co mogłoby naprowadzić obiekt na trop ich prawdziwej tożsamości, zwłaszcza zdjęcia matek. Mojej matce wszakże nic nie grozi; odkąd widziano ją po raz ostatni, minęło dwadzieścia pięć lat. Jeżeli ja nie potrafię jej odszukać, nikt tego nie dokona.
– Panie ministrze de Groot. – Odwracam fotografię Bambi twarzą do ściany. – Proszę złożyć rozsądną ofertę.
Minister jest zaskoczony. Jego dotychczasowe założenia wzięły w łeb.
– Królowa nocy – mówi. – Nigdy bym się nie domyślił.
Bo nie jestem królową nocy.
– Gdybym wiedział, wcześniej przeszedłbym do interesów… – Przegląda zawartość swojego portfela. Wyjmuje z niego jedną kartę kredytową za drugą, aż znajduje American Express i przesuwa nią po moim ramieniu, w górę i w dół, jakby rozcierał mi biceps.
Ciekawe, ile holenderskich prostytutek nosi ze sobą terminale płatnicze?
– Pięćset – mówi.
– Słucham?
– Za noc. Pięćset funtów.
Prycham lekceważąco.
Gdybym miała się przespać z facetem za pieniądze – co, nawiasem mówiąc, nigdy mi się nie zdarzyło i nie zdarzy – zażądałabym o wiele więcej niż marne pięć setek.
–W takim razie sześćset?
Nie zniżam się do odpowiedzi. Wiem, że w przeszłości płacił za seks pięciokrotnie więcej. Wciska ludziom kit, że w poprzednim wcieleniu był Maurycym Orańskim, księciem Nassau – trwonienie pieniędzy na niewolnice seksualne zaspokaja jego megalomańskie ciągoty, choć podobno ze względów bezpieczeństwa wybiera raczej ekskluzywne dziwki. W ciągu dwóch tygodni zarabiają tyle, ile można dostać za artykuł w brukowcu, więc zwyczajnie nie opłaca im się sprzedawać swoich historii prasie. Czasami zresztą miło jest pogadać z prostytutką. W przeciwieństwie do żony wysłucha, pokiwa głową, a potem jeszcze będzie jęczeć z rozkoszy, jakby nigdy przedtem nie obciągała równie podniecającemu facetowi.
Tak, ministrowi bardzo odpowiada ten staroświecki układ biznesowy bez zbędnych zobowiązań.
Popatrzcie tylko na niego, aż się uśmiecham wbrew sobie; wydaje mu się, że jest na aukcji dobroczynnej.
– Siedemset!
Przywierając biustem do jego piersi, odpowiadam półszeptem:
– Jestem warta swojej ceny, panie ministrze.
Z przyjemnością obserwuję, jak to na niego działa. Udawana zmysłowość bywa ryzykowna, a banalne teksty potrafią zatruć powietrze na podobieństwo aromatu przejrzałego stiltona. W tym jednak przypadku mój ton i wyczucie czasu są doskonałe.
Minister wręcz klaszcze w dłonie.
– Ostro się targujesz. To mi się podoba. Ty mi się podobasz, Isabello.
Nie mam na imię Isabella.
Ale posługuję się tym imieniem, ponieważ budzi silne skojarzenia erotyczne i ma w sobie latynoski ogień. Ukradłam je jednej dziewczynie, z którą chodziłam do szkoły. Nazywała się Isabella Purdy-Valentine. Jej rodzice naprawdę się postarali – chłopcom stawało, ilekroć wyczytywano jej nazwisko podczas sprawdzania listy obecności.
Minister de Groot też ma erekcję, która wędruje za mną po pokoju niczym różdżka radiestety.
– Dziewięćset? Daj spokój, Isabello, to cholerna kupa forsy.
Całkowicie się z nim zgadzam. Niemniej jednak jego oferta odstaje cokolwiek od niemoralnej propozycji Roberta Redforda, opiewającej na okrągły milion dolarów.
Oczy mi błyszczą, gdy wygładzam wyimaginowane fałdy spódnicy na krągłych biodrach.
– Wiele kobiet, Pieter, wymaga wielkich sum pieniędzy.
Na moment zapominam o zmysłowych ruchach. Podchodzę do regału i przesuwam grubą księgę Rodzina: cud natury doktora Dana Hallidaya.
Gdyby minister zadał sobie trud, aby zapoznać się z tym dziełem, dowiedziałby się z notki na okładce, że „podstawowa komórka społeczna stanowi klucz do szczęścia”.
To poważna obietnica.
Wiem jednak, że nawet nie weźmie książki do ręki. Mężczyźni nie zawracają sobie głowy poradnikami, kiedy już ich mózg zawędruje na południe.
Mój pierwszy mąż stale myślał członkiem. Raz za razem przeżywał objawienia, i to w najmniej spodziewanym otoczeniu, na przykład takim jak moja najlepsza przyjaciółka. Nakryłam ich na gorącym uczynku, mimo to zdołali oboje zareagować świętym oburzeniem, jakbym oskarżyła ich o coś niewyobrażalnego, na przykład o wjazd skradzionym samochodem do sklepu albo zaprószenie ognia w lesie.
Ostatecznie mój małżonek przyznał się do niewierności, zrzucając jednak całą winę na mnie. Wmawiał znajomym, że to ja spoczęłam na laurach i pozwoliłam, aby w naszym związku przygasł żar erotycznych uniesień. Rzecz jasna broniłam swojego stanowiska – „Po prostu jestem trochę nieśmiała” – lecz faceci i tak przez pewien czas trzymali się ode mnie z daleka. Dla kobiety nie ma gorszej łatki niż opinia, że jest gnuśna w łóżku.
Dziś wieczorem mój uśmiech obiecuje ministrowi czystą lubieżność.
– Isabello, Isabello. Puścisz mnie w skarpetkach.
Akurat.
– Tysiąc pięćset?
– Już lepiej. – Ukradkiem zaglądam mu do nosa. Facet ma twarz mięsistą i pofałdowaną niczym szczeniak rasy shar pei, ale nie zauważam ani jednego włoska. Dobre i to; lubię u mężczyzn nieowłosione dziurki w nosie.
Mój mąż numer dwa był okropnie włochaty. Nago wyglądał tak, jakby miał na sobie kostium goryla, tyle że bez łba. Wyszłam za niego, szukając pocieszenia po wcześniejszym zawodzie miłosnym. Wydawał się bezpieczną przystanią; co jak co, ale to przyjaźń powinna być najtrwalszym fundamentem małżeństwa, prawda? Okazuje się, że lepiej się sprawdza obsesyjna, zwierzęca namiętność, która nie chce wygasnąć.
Po trzech latach małżeństwa wciąż czuliśmy się nieswojo w sypialni. Funkcjonowaliśmy w różnym tempie: posuwista rumba kontra rytmy disco.
Mój drugi mąż uważał, że jestem za to współodpowiedzialna. Terapeucie powiedział, że mężczyzna nie chce mieć w żonie siostry ani najlepszej przyjaciółki – i miał rację. Woli wieczność u boku udomowionej ladacznicy.
Nachylam się, żeby sprawdzić zawartość torebki. Moja twarz znajduje się teraz na wysokości kolan. Nazywa się to skłonem tułowia w przód w staniu, dla purystów uttanasana. Tej pozycji nauczył mnie mój trener rozwoju osobistego. Ma ona przywracać spokój umysłu, redukować stres oraz napięcie ciała. Dzisiaj dzięki niej minister de Groot może dłużej pogapić się na mój tyłek.

 
Wesprzyj nas