Powieść “Mentalista Hitlera” pozwala czytelnikowi zanurzyć się w atmosferze dekadenckiego Berlina lat trzydziestych XX wieku i odczuć grozę rodzącego się nazizmu.


Mentalista HitleraBerlin, lata trzydzieste XX wieku. Człowiek, który przepowiedział przyszłość całego kraju, nie zdołał przewidzieć własnego losu.

Hiszpański dziennikarz José Ortega zostaje wysłany do Berlina, żeby relacjonować burzliwe wydarzenia polityczne toczące się w tym czasie w Niemczech. Poznaje tam jasnowidza Erika Jana Hanussena, który dzięki swoim przepowiedniom staje się jedną z największych gwiazd ówczesnego świata rozrywki i multimilionerem, a także, w wyniku zaskakującego splotu okoliczności, jednym z najważniejszych popleczników NSDAP oraz bliskim znajomym Goebbelsa, Göringa, a nawet samego Führera.

Hanussen skrywa jednak tajemnicę, która może zaszkodzić jego pozycji w nowym towarzystwie, narazić na szwank reputację, a nawet zagrozić życiu…

Mistrzowski styl narracji Gervasio Posadasa pozwala czytelnikowi zanurzyć się w atmosferze dekadenckiego Berlina tamtych lat i odczuć grozę rodzącego się nazizmu, a także maluje niezwykły portret fascynującej postaci, która zza kulis pociągała za sznurki hitlerowskiej machiny i przewidziała jej dojście do władzy.

***

Rewelacyjna powieść, która ujawnia nieznany aspekt historii nazistowskich Niemiec.
Juan Eslava Galán

Hanussen, mężczyzna ekstrawagancki i magnetyczny. To za jego sprawą fala okultyzmu zalała Niemcy w latach trzydziestych. W tej powieści wręcz roi się od historii, tajemnicy i… poczucia humoru.
Juan Gómez-Jurado

Gervasio Posadas (ur. 1962), pisarz urugwajski, autor powieści El secreto del gazpacho i La venganza es dulce y además no engorda, nagrodzony Premio Sent Sovi w dziedzinie literatury gastronomicznej za Hoy caviar, manana sardinas. Współpracuje z licznymi mediami, prowadzi internetowe warsztaty pisarskie

Gervasio Posadas
Mentalista Hitlera
Przekład: Agata Ostrowska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 29 sierpnia 2017
 
 

Mentalista Hitlera

Przedmowa

Już jako mały, dość przemądrzały chłopiec marzyłem o wehikule czasu. Nie pragnąłem jednak podróży do postapokaliptycznej przyszłości – jak bohaterowie H.G. Wellsa i wielu innych – ani wizyty w starożytnym Egipcie czy biblijnej Jerozolimie, typowych celach takich wypraw. Moja wymarzona trasa była dużo krótsza, zależało mi na sprawdzeniu konkretnej rzeczy: jak to się stało, że Niemcy, naród tak kulturalny i cywilizowany, ojczyzna wielkich artystów, filozofów i naukowców, uległ wpływowi jednego wizjonera, zdolnego pchnąć go na drogę nieludzkich okrucieństw, równię pochyłą prowadzącą do apokalipsy, w wyniku której ziemie Europy zaścieliły się milionami trupów. Zgadzam się, że to zainteresowanie typowe raczej dla dziadka niż młodego chłopaka, ale muszę wyznać, że nazizm od zawsze budził we mnie jakąś mroczną fascynację. Czytałem niemal wszystko, co wpadło mi w ręce – dobre, złe czy przeciętne – próbując znaleźć, jak wielu przede mną, odpowiedź na to pytanie. Spotkałem się jednak z bardzo nielicznymi powieściami poświęconymi genezie tej katastrofy, temu, jak Hitler – przy użyciu praktycznie wyłącznie demokratycznych metod – zdołał dojść do władzy i stać się wodzem absolutnym, utożsamiającym cały kraj z własną osobą.
Wbrew temu, co powszechnie się sądzi, nie była to wcale kulminacja pewnego nieuniknionego procesu, lecz serii przypadków, zaniedbań i wpadek, do których doszło od marca 1932 do marca 1933 roku, i na tym okresie właśnie postanowiłem się skupić, przedstawiając własną wizję tamtej epoki.
Miałem już więc wybrany przedział czasowy, ale nadal nie mogłem się zdecydować na pisanie. I nagle pojawiła się postać, której tak szukałem – jak za sprawą magii, podczas błahej pogawędki ze znajomym. Naród prześladowany widmem wielkiej wojny oraz potężnym kryzysem gospodarczym, w wyniku którego sześć milionów Niemców straciło pracę, nieuchronnie wynosi na piedestał jednostki skrajne, takie jak Adolf Hitler. Albo jak Erik Jan Hanussen. Historia życia tego jasnowidza, niemal nieznanego w Hiszpanii i zapomnianego w Niemczech, a urodzonego w tym samym roku co nazistowski wódz, jest tak niewiarygodna, że nie mogłem się oprzeć i zignorować wezwania. Przez wiele miesięcy żyłem razem z nim, czasem zdawałem się wręcz odczuwać jego kpiącą obecność za moimi plecami podczas samotnych nocy spędzonych za biurkiem. Łatwo byłoby uciec się do stereotypu i wrzucić Hanussena do jednego worka, jak często się zdarzało, z niezliczonymi wydumanymi teoriami dotyczącymi okultystycznych spisków, które rzekomo zawiązywano w Trzeciej Rzeszy.
Jednak mój bohater, despotyczny jak każda porządna postać fikcyjna, prosił mnie o utrzymanie dyscypliny historycznej i przywrócenie mu roli, którą rzeczywiście odgrywał w tej tragikomedii.
Tak jak zwykle w wypadku jednostek spowitych mgiełką tajemnicy istnieje wiele wersji najważniejszych wydarzeń z życia Hanussena. Wybrałem te, które moim zdaniem najlepiej pasują do jego stylu bycia oraz kontekstu historycznego, nie naginając przy tym rzeczywistości. Zgodnie z tą zasadą wszystkie postaci występujące w powieści – z wyjątkiem narratora i jednej czy dwóch postaci trzecioplanowych – naprawdę istniały i mieszkały w tamtych czasach w stolicy Niemiec: od właściciela pensjonatu przez kobiety z otoczenia Hanussena po ostatniego nazistowskiego zbira włącznie. Zachowanie i wypowiedzi głównego bohatera tej powieści nie są przypadkowe, stanowią owoc żmudnej pracy badawczej.
Próbowałem również zachować wierność drugiemu, równorzędnemu bohaterowi tej książki, czyli Berlinowi – Babilonowi ostatnich lat Republiki Weimarskiej, miejscu, gdzie wszyscy ciągnęli, by spełniać najskrytsze marzenia, ale gdzie kwitły też nauka i sztuka, dzięki największym geniuszom dwudziestego wieku – ożywić jego ulice, teatry, kawiarnie, zuchwałą atmosferę bohemy, która zniknęła wraz z dojściem nazistów do władzy.
Kiedy krytykowano go za nieścisłości historyczne w Trzech muszkieterach, Aleksander Dumas zwykł mawiać: „Owszem, zgwałciłem historię, ale zrobiłem jej piękne dzieci”. Na szczęście dzieje Erika Jana Hanussena są tak niepospolite, że nie musiałem uciekać się do nawet odrobiny przemocy, żeby napisać tę powieść i wreszcie odbyć podróż w czasie do fascynującej, a zarazem straszliwej epoki, w której tkwią przyczyny wielu naszych obecnych problemów.
Gervasio Posadas

„Jasnowidz, stojąc twarzą w twarz z publicznością, wpada w trans. To jego wielka chwila. Wierzy w to, co mówi, bo unosząc się na skrzydłach mistycznej siły, nie może wątpić w autentyczność swojej misji”.
Otto Strasser, lider jednej z frakcji NSDAP

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Sam na środku sceny, oświetlony pojedynczym reflektorem, mężczyzna w milczeniu obserwuje zgromadzony tłum. Wyniosły, z rękami skrzyżowanymi na piersi, o wyglądzie zupełnie sprzecznym z oczekiwaniami. Nie jest wysoki ani szczupły, aparycję ma pospolitą, mimo eleganckiego stroju, ale blask jego dłoni i oczu przyciąga spojrzenia. Jasne, delikatne, nieproporcjonalnie długie palce niecierpliwie czekają na wezwanie do działania. Lśniące punkciki źrenic wwiercają się w balkony na trzecim piętrze. Szepty powoli zamierają. Mężczyzna zaczyna przemawiać cichym, gardłowym głosem. Niektórzy widzowie z trudem mogą go dosłyszeć, ale udaje mu się stworzyć poufną, niemal intymną atmosferę.
„Właśnie rodzi się nowa epoka. Wszystkie ludzkie ambicje i marzenia, przepowiednie i proroctwa stają się powoli rzeczywistością – za sprawą naszej siły, woli, działania. Niespotykany ruch elektryzuje społeczeństwo i przygotowuje je na przyszłość. Jest coś cudownego i magicznego w tych zmianach, następujących mimo trudności, z którymi się borykamy, mimo problemów gospodarczych i politycznych”.
Przemowa zaczyna wybrzmiewać coraz głośniej, przybiera na sile i natężeniu. Rozglądam się dookoła: widzowie nie odrywają wzroku od sceny, z wyczekiwaniem w oczach i lekko rozchylonymi ustami. Na nagły plask pięści mężczyzny, uderzającej w drugą dłoń, lekko podskakują.
„Tak! Żyjemy w czasach wielkich zmian, śmierci starego porządku, odrodzenia, w gorączkowym okresie, kiedy nauka każdego dnia zaskakuje nas nowym wynalazkiem odmieniającym nasze życie: możemy podnieść słuchawkę i zadzwonić do Nowego Jorku, wysłuchać przez radio wiadomości o tym, co dokładnie w tej samej chwili dzieje się w Chinach, wsiąść do samolotu i po zaledwie kilku godzinach wylądować w Paryżu, Londynie czy Rzymie. Istnieją maszyny, które piorą nam ubrania, wciągają kurz w naszych mieszkaniach, chłodzą i podgrzewają nasze posiłki w ciągu kilku minut. Niektórzy mówią, że już wkrótce będą mogły opiekować się naszymi dziećmi”.
Słowa nie są ważne, publikę porywa siła głosu, chrapliwego i władczego zarazem. Uwaga nadal skupia się na oczach i tańczących dłoniach. Bankierzy, aktorki, politycy, handlarze, zwykli urzędnicy – wszyscy śledzą je wzrokiem, kiedy opadają, wzbijają się do góry, uderzają, wskazują. Nawet sam Meissner, sekretarz stanu prezydenta Hindenburga, siedzący o kilka foteli ode mnie, nie odrywa ukrytych za okularami oczu krótkowzrocznego psa gończego od mężczyzny w średnim wieku, mówiącego z silnym akcentem i przesadną gestykulacją, nawet jak na Austriaka.
„Czasem jednak zapominamy, że najdoskonalszą maszynę, jaką kiedykolwiek stworzono, mamy zawsze ze sobą, nosimy ją na ramionach” – mówi, łapiąc się obiema rękami za głowę porośniętą gęstymi, ciemnymi włosami. „Nasz mózg to nie tylko okno na świat, połączenie ze światem zmysłów i idei. Jest też zdolny do wielu rzeczy, których nie jesteśmy nawet sobie w stanie wyobrazić. Wiedzieli o tym starożytni Egipcjanie, kapłani hinduizmu, inkascy szamani: dobrze wyćwiczony mózg może stłumić ból, zwiększyć naszą siłę fizyczną, jeśli zajdzie konieczność, czy wyeliminować potrzebę przyjmowania pokarmów. Potrafi jednak więcej, znacznie więcej!” Ciemne, przenikliwe spojrzenie omiata rzędy foteli na parterze, dłonie wznoszą się ku niebu. „Możliwe jest wszystko, co sobie postanowimy, od przesuwania masywnych mebli bez dotykania ich po podróże w czasie i przestrzeni. A także bliższe poznanie życia wewnętrznego przedmiotów, co teraz właśnie zrobimy”. Na chwilę mężczyzna teatralnie zawiesza głos: sam, na środku sceny, jego czarna sylwetka odcina się wyraźnie od czerwonej kurtyny. Potem dramatycznym gestem wyciąga ramię – palce zdają się jeszcze dłuższe. „Wszystkie przedmioty mają życie, nawet kamienie. Zachowują wspomnienia, przeżycia, obrazy tak samo jak my. Niektóre od początku istnienia świata, inne od chwili, w której wyszły z rąk rzemieślników, swoich twórców. Teraz się przekonamy, jak rozwinięty umysł może poznać to życie, czytać z przedmiotów jak z otwartej księgi”. Palce przewracają wyimaginowaną stronicę. „Do tego eksperymentu będę potrzebował udziału ochotnika. Gdybym wybrał go sam, mogliby państwo podejrzewać – i nie bez powodu – że was oszukuję, że mam na widowni jakiegoś wspólnika. Dlatego spróbuję znaleźć kogoś, kto pozostaje poza wszelkimi podejrzeniami”. Świdrujący wzrok skupia się teraz na siedzących w pierwszych rzędach, którzy onieśmieleni odchylają się maksymalnie na oparcia foteli. Sekretarz stanu wyraźnie się poci, może żałuje, że wybrał się tego wieczoru do teatru. Oczy prześlizgują się jednak po nim i spoczywają na pulchnej kobiecie około pięćdziesiątki z czarną etolą na ramionach. Pada na nią światło reflektora.
– Frau Mildorf, żona komendanta policji z Kreuzbergu, zgadza się? – Kobieta wzdryga się, jakby nagle się obudziła, i patrzy zdezorientowana na grubego faceta na sąsiednim miejscu, najwyraźniej męża. W końcu kiwa potakująco głową. – Poproszę panią, żeby pożyczyła jakiś przedmiot od któregoś z panów, którego nie zna pani nawet z widzenia, cokolwiek. – Frau Mildorf rozgląda się wokół i z tępym uśmiechem wskazuje faceta siedzącego przy przejściu: teraz to jego oświetla biała lampa. Wstaje – jest szczupłym, lekko siwiejącym blondynem z włosami zaczesanymi do tyłu. Nosi się elegancko, ma na sobie tweedową marynarkę.
– Jak się pan nazywa?
– A to nie jest pan jasnowidzem? – odparowuje widz z wyraźnym pruskim akcentem.
Publiczność wybucha pełnym ulgi śmiechem, wdzięczna za akcent humorystyczny, który rozładował napiętą już atmosferę. Mężczyzna stojący na scenie również się śmieje, pozornie naturalnie.
– Dobra odpowiedź. Prezentacje zostawmy na później – odpowiada, nie przestając szczerzyć długich, lekko pożółkłych zębów. – Byłby pan tak miły i dał mi jakiś swój przedmiot osobisty? Jeśli to możliwe taki, który ma pan już od dawna. – Ochotnik mimo woli podchodzi do sceny i wręcza coś magikowi. Ten pokazuje przedmiot publiczności. – Jak państwo widzą, mamy do czynienia z najzwyklejszą na świecie papierośnicą, bez żadnego napisu, symbolu czy herbu. Zobaczmy, co nam opowie ten nieruchomy, nieożywiony przedmiot. – Delikatnym gestem przykłada ją do głowy, a potem do serca. Szeroko otwartymi oczami wpatruje się gdzieś ponad sufit teatru, jakby znajdował się tam ekran z obrazami, których szuka. – Ta papierośnica nie jest pańska, prawda? – pyta po upływie kilku długich sekund. Twarz właściciela rozciąga się w ironicznym uśmiechu w świetle reflektora.
– Oczywiście, że jest moja.
– Wcześniej należała jednak do kogoś bliskiego, członka rodziny. Do ojca… nie, do brata. – Uśmiech znika z twarzy, która tężeje, podczas gdy widz potakująco kiwa głową. – Należy już jednak do pana od wielu lat.
– Owszem.
– Przynajmniej od piętnastu lat, może szesnastu – mówi mężczyzna, ponownie przybliżając papierośnicę do głowy.
– Od siedemnastu.
– Powiedziałbym, że… od wojny. – Widz milczy, ale przez jego oczy przemyka błysk. – A dokładnie od dnia, w którym przysłano panu przedmioty osobiste należące do brata.
– Tak. – Głos jest niemal niesłyszalny.
– Zginął pod Ypres. Zgadza się?
Właściciel papierośnicy nie może już dłużej wytrzymać i ukrywa twarz w dłoniach, zza których dobiega szloch. Publiczność zrywa się z miejsc i zaczyna z całej siły bić brawo, zadziwiona, podekscytowana. Na scenie Erik Jan Hanussen lekkim skłonieniem głowy i półuśmieszkiem pozdrawia entuzjastycznie reagującą widownię. Wydaje się przekonany, że następnego dnia gazety będą się rozpisywać o kolejnym niepodważalnym sukcesie bohatera chwili.
Ja również biłem brawo, choć nieco mniej żarliwie niż reszta publiczności. Wszyscy ci magicy, mentaliści, jasnowidze czy jak tam ich zwał, nie robili na mnie większego wrażenia ani szczególnie mnie nie interesowali. Moją uwagę przyciągały raczej piegowate, silne i krągłe ramiona Brunhilde, zwanej Nildi, siedzącej u mojego boku blondynki, z zapałem oklaskującej Hanussena, który wciąż pozdrawiał nas ze sceny. Przynajmniej w tym tygodniu to na nią padło. W zeszłym to była Else, a w przyszłym – kto wie? W Berlinie nie brakowało schöne Frauen, dziewczyn uroczych, nieskrępowanych, swobodnych, radosnych, pewnych siebie, wysportowanych, o śnieżnobiałych zębach, twarzach niemal bez śladu makijażu, zawsze świetnie ubranych. O zmierzchu można było je zobaczyć, jak spacerują parami wzdłuż szerokich chodników Kurfürstendamm albo samotnie jedzą lody w ogródku Romanisches Café. Publicznie paliły papierosy, nie przejmując się ludźmi, bez opieki matki, ciotki czy teściowej, jak musiałoby to wyglądać w Hiszpanii, gdzie co prawda rok wcześniej proklamowano republikę, ale żeby wyjść gdzieś z dziewczyną, nadal trzeba było złożyć oficjalne podanie do przynajmniej dwóch czy trzech ministerstw. W Berlinie 1932 roku wystarczyło mieć gadane, a w kieszeni parę marek (przez rodowitych berlińczyków nazywanych „jajkami”), żeby zaprosić dziewczynę na kilka kolejek i zapewnić sobie noc w ciepełku. Niektórzy wyrażali nostalgię za czasami cesarstwa i narzekali na emancypację, na rozluźnienie obyczajów, które – jak praktycznie wszystkie inne klęski – spadło na ten kraj po porażce w wielkiej wojnie – ale ja osobiście nie potrafiłem wyobrazić sobie lepszego miejsca do życia dla dwudziestopięciolatka.
Kiedy wyszliśmy ze Scali, natychmiast wciągnął nas tłum widzów, przechodniów udających się na inne spektakle i sprzedawców ostatnich egzemplarzy gazet wieczornych. Mimo ciągłego poszturchiwania dobrze się czułem w tłumie, wśród wszystkich tych ludzi składających się na gorącą krew tętniącą w żyłach wielkiego miasta. Podmuch lodowatego wiatru sypnął nam w twarz śniegiem. Zaczynał się marzec, do początku wiosny brakowało zaledwie kilku tygodni, ale berlińska zima nie odpuszczała. Nildi jednak nawet nie zakryła dekoltu. Była wciąż zbyt podekscytowana obejrzanym przed chwilą spektaklem.
– Cudowne! Prawda? Mówiłam ci, że Hanussen jest zupełnie inny niż wszyscy ci jasnowidze. Żadnych sztuczek ani podstępów. Nie ulega wątpliwości, że posiada autentyczne moce! – zawołała z policzkami czerwonymi od emocji. Uśmiechnąłem się z pobłażaniem. Nie była może najładniejszą dziewczyną, z jaką się w ostatnich czasach spotykałem, ale miała uroczy nosek i nogi jak marzenie. – Widziałeś, jak zahipnotyzował tego starego, co wyglądał, jakby miał rezydencję w Grunewaldzie?
Ostatni element pokazu Hanussena polegał na hipnotyzowaniu niektórych widzów. Padło między innymi na szacownego brzuchacza wystrojonego w porządny ciemny garnitur. Jasnowidz posadził go na krześle na scenie, stanął za nim i masując mu skronie, podśpiewywał pod nosem piosenki dla dzieci. Nagle powiedział wysokim, piskliwym głosem: „Masz pięć lat”. Mężczyzna skurczył się na krześle, przyciskając brodę do piersi. „Dziś Boże Narodzenie – ciągnął Hanussen – właśnie dostałeś nową piłkę. No dalej, pograj sobie!” Nie bacząc na wiek ani kilogramy, grubas w garniturze bankiera wstał, z błyskiem radości w oku, i zaczął uganiać się za wyimaginowaną zabawką po całej scenie, kopiąc w powietrze i śmiejąc się do rozpuku, a cały teatr śmiał się razem z nim. „Uważaj, przewrócisz choinkę!” – ostrzegł magik. Stary wpadł na nieistniejące drzewko, potknął się, upadł na podłogę i zaczął płakać, zawodząc ile sił w płucach. Hanussen pomógł mu wstać i dał cukierka, ku uciesze publiczności. To nieco uspokoiło małego bankiera, który ciamkał z zadowoleniem. „Tata będzie zły”. Twarz zahipnotyzowanego się nachmurzyła. „Zamknie cię za karę w tym pokoju pod schodami. Jest tam ciemno i śmierdzi wilgocią”. Na jego obliczu zaczął malować się strach. „Chce ci się do łazienki, ale nie możesz stamtąd wyjść. Nie śmiesz też zapukać w drzwi, ojciec jeszcze bardziej by się zdenerwował. Oooj, tak bardzo ci się chce…” Znękana mina dorosłego mężczyzny przebierającego nogami doprowadziła widownię do kolejnego ataku śmiechu. „Nie możesz się załatwić na podłogę, mama by cię skrzyczała. Widzisz ten wazon w kącie? Może on by się nadał…” Patrząc nieco podejrzliwie, elegancki dżentelmen podniósł z podłogi niewidzialne naczynie, a drugą ręką zaczął rozpinać rozporek. Cały parter tarzał się po ziemi ze śmiechu. W tej chwili Hanussen taktownie przerwał pokaz, wybudził ofiarę z transu i pozwolił wrócić na miejsce, choć teraz z twarzą czerwoną jak burak.
– Może wcale go nie zahipnotyzował, widywałem takie rzeczy na jarmarkach, to pewnie był jego wspólnik – odparłem, nie przestając się uśmiechać.
– Nie gadaj głupstw, Pepe, na własne oczy widziałeś, jak ten szacowny pan zrobił z siebie głupka na oczach połowy Berlina.
– A może ten Hanussen jest taki genialny, że wszystkich nas zahipnotyzował, żebyśmy uwierzyli, że widzimy starucha zachowującego się jak dziecko.
Dziewczyna wybuchnęła śmiechem, a ja objąłem ją w pasie. Słodkie miała te dołeczki w policzkach.
– Ech, Liebster, kochanie, ale ty masz pomysły! Jesteś chyba najbardziej racjonalnym Hiszpanem na świecie. Nie wierzysz w nieznane, w siły tajemne, w potęgę umysłu, w mistycyzm?
Przytuliłem ją mocniej i pocałowałem w szyję.

 
Wesprzyj nas