Mae Chung to chyba najpełniej kobieca bohaterka współczesnej fantastyki naukowej. A “Tlen” jest zaskakującą i piękną opowieścią o tym, jak przeżyć między młotem nowego, które nie chce nadejść, i kowadłem starego, które nie chce odejść.


TlenJest rok 2020. Na całym świecie, a więc i w Karzistanie, małym kraiku leżącym gdzieś w środkowej Azji, przeprowadzony zostaje test “Tlenu”: globalnej sieci obywającej się bez komputerów i interfejsów. Wykorzystującej bezpośrednio specjalnie sformatowane fragmenty mózgu.

Test kończy się źle, są ofiary śmiertelne. A w małej, zagubionej w karzistańskich górach wiosce spaja on w jedno dwie osobowości: głównej bohaterki, kobiety w średnim wieku, Mae Chung, i zmarłej w jego trakcie ślepej staruszki pamiętającej bardzo dawne czasy.

“Tlen” ma powrócić za rok, po poprawkach, obie kobiety istnieją w nim jednak już teraz. Jako jedna osobowość. Istnieją jednocześnie w “Tlenie”, gdzie ludzie nie mają ciał, i w ciele Mae.

Mae Chung, choć analfabetka, jest inteligentna, sprytna i mądra. Stara się przygotować konserwatywną wiejską społeczność na nieuniknione zmiany. Rozwija biznes w dotychczasowej, klasycznej sieci, bogaci się, uczy nowego świata siebie i innych, choć los nie szczędzi jej osobistych dramatów.

Drugie ‘ja’ Mae, obrócone w przeszłość, sprzeciwia się wszelkim zmianom. Do końca nie wiemy, które zwycięży. Do końca nie wiemy nawet, czym jest zwycięstwo: zwieńczeniem tradycji czy jej zagładą?

Geoff Ryman (ur. w 1951) – kanadyjsko-brytyjski pisarz science fiction i fantasy. Urodził się w Kanadzie. W wieku lat 11 przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, gdzie studiował historię i anglistykę na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Mieszka w Anglii. Jego książki zdobyły nagrody: Nagroda BSFA – The Unconquered Country (1986), Tlen (2005); Nagroda World Fantasy – The Unconquered Country (1986); Nagroda im. Arthura C. Clarke’a – Dziecięcy ogród (1989), Tlen (2005); Nagroda Campbella (powieść) – Dziecięcy ogród (1989); Nagroda im. Philipa K. Dicka – 253; Nagroda Jamesa Tiptree Jr. -Tlen (2005).

Geoff Ryman
Tlen
(albo mieć i nie mieć)
Przekład: Krzysztof Sokołowski
seria: Uczta wyobraźni
Wydawnictwo MAG
Premiera: 26 kwietnia 2017
 
 

Tlen


1

Mae mieszkała we wsi, którą podłączono do Sieci jako ostatnią na świecie.
Potem wszyscy oprócz niej weszli w Tlen.
Mae była ekspertem modowym swej wioski. Oceniała makijaż, sprzedawała kosmetyki, dostarczała dobre sukienki. Każda gospodyni potrzebuje przynajmniej jednej dobrej sukienki. Szkicowała, co się nosi w stolicy. I zawsze dodawała coś od siebie, coś wyjątkowego: jasnozieloną chustę z cekinami, marszczoną koronkową kryzę z kolorowym haftem. Dobrą sukienkę nosi się na pokaz.
– Jesteśmy szczęśliwymi ludźmi, jaskrawe barwy do nas pasują – doradzała.
– Prawda to, prawda – odpowiadały klientki, oczarowane ideą mody jako obrazu szczęścia kultury! – A Japonki wyglądają na zdjęciach tak poważnie!
– I są takie nadęte! – Mae krzywiła wargi, opuszczała głowę, a potem obie z klientką śmiały się i czuły kobietami światowymi, nie gorszymi od innych światowych kobiet.
Źródłem pomysłów Mae, a także źródłem tuszów do rzęs i szminek, było miasteczko. Miasteczko leżało daleko, ktoś zawsze musiał ją tam zawieźć, więc kiedy Sunni Haseem zaproponowała, że weźmie ją ze sobą w zamian za pomoc w kupowaniu strojów, nie miała wyboru. Poza tym musiała odebrać suknię ślubną.
Sunni pochodziła ze starej tutejszej rodziny, ale za żonę wziął ją wielki brutal ze wsi leżącej niżej na zboczach gór. Palił papierosy. Miał brązowe palce, grube i pomarszczone jak szyje wężów. Kobiety siedziały na tylnym siedzeniu. Sunni chichotała, szturchała Mae w bok i cała aż promieniała radością, że jedzie do miasteczka z przyjaciółką i powierniczką, która zdradzi jej najtajniejsze sekrety podkreślania kobiecej urody. Mae uśmiechała się, szeptała, obiecywała wiele.
– Mam nadzieję, że moje źródło będzie dziś dostępne – mówiła. – Dostarcza mi specjalnych kolorów. Nigdzie indziej się ich nie dostanie. Nawet nie pytam, skąd je bierze. – Mae opuściła wzrok i dodała znacznie ciszej: – Sądzę, że to jej mąż…
Towarzyszący tym słowom gest miał oznaczać, że towar mógł być kradziony. Kto wie, czy nie z dostawy dla zagranicznych dyplomatów? Czubki palców Mae dotknęły ramienia jej klientki raz, prowokacyjnie.
Miasteczko nazywało się Yeshibozkent, czyli „Miasto Zielonej Doliny”. Właśnie do niego wjeżdżali drogą jak korytarz, z blokami mieszkalnymi po obu stronach postawionymi na jasnobrązowej pustynnej ziemi. W mieście były billboardy, nowe więzienie, dyskoteki ze szklanymi kulami odbijającymi obrazy i światło, podświetlane sklepowe szyldy i toyoty z napędem na cztery koła prychające chmurkami niebieskiego dymu. Ale centrum pozostało takie, jakim Mae pamiętała je z dzieciństwa. Tradycyjne drewniane domy, pochylone ze starości, niemal się o siebie opierały. Ich dachy oraz szczyty były kryte gontem. Sklepy miały małe szyldy, wytarte i rozmyte, w większości ręcznie malowane. Stary rynek nadal wypełniali wieśniacy sprzedający warzywa z rozłożonych na ziemi mat. Starsi mężczyźni nadal grali w szachy przy wystawionych na ulicę stolikach kawiarenek, młodzież nadal włóczyła się w grupkach.
I ciągle były tu głośniki na słupach wywrzaskujące wiadomości, wygrywające muzykę. Ponad miastem niosły się wieści o najciekawszych lokalnych wydarzeniach, nowych metodach walki z narkomanią, a także postępach w budowie szosy oraz znanych artystach, których występów oczekiwano.
Pan Haseem zaparkował niedaleko rynku. Dobiegające z głośnika dźwięki wypełniały płuca Mae jak papierosowy dym, zapach perfum albo lakieru do włosów. Wysiadła z furgonetki, odetchnęła głęboko. Podniecenie – oto jest w mieście! – czuła aż w żołądku. Głośniki poprawiały jej samopoczucie i cieszyły ją prawie tak, jak okrzyki targujących się farmerów i kupców, jak ryk osłów, jak zapach ropy, przyciętej trawy i ścieków. Spojrzała w oczy swej klientki, kobiety w średnim wieku, Sunni też spojrzała jej w oczy, po czym obie roześmiały się wesoło.
– A teraz – Mae pogładziła Sunni po włosach i po policzku – czas na całkowitą zmianę wizerunku. Zmienisz się nie do poznania. Zrobimy to, czego nie jestem w stanie zrobić w domu, w górach.
Najpierw zabrała ją do Halat, fryzjerki, którą Sunni wybrałaby i bez porady. Ale Halat powitała Mae okrzykami radości, uśmiechami, cmok, cmok w policzki. Od razu wiadomo było, że klientka Mae zasługuje na wyjątkowe traktowanie. Odbyły się – udawane – konsultacje. Mae radziła, komentowała, ostrzegała: „Ostrożnie! Ma taką delikatną skórę! I chyba należałoby przyciąć trochę, o tutaj”. Halat mówiła do siebie pod nosem, jakby odkrywała coś, co do tej pory było dla niej zakryte, ale Sunni już trzymała palce w miseczce i w ogóle cały świat kręcił się wokół niej, jakby była królową. Przez co miała więcej zapłacić. Mae nie była klientką Halat. Nieruchome spojrzenie bez wyrazu mówiło jej, że nie ma sensu ryzykować. Zyskiwała na prestiżu, a prestiż oznaczał więcej pracy.
Jeszcze ogórki na oczy i Sunni tkwiła bezpiecznie w pułapce.
– Muszę załatwić parę spraw – oznajmiła Mae. – A ty odpręż się i zapomnij o troskach.
Uciekła, nim Sunni zdążyła zaprotestować. Pobiegła po sukienkę. Kaleka dziewczyna, doskonała szwaczka, znana jako panna Soo, otworzyła niedawno własny malutki zakład. Po zwykłych powitaniach kaleka odwróciła się z wysiłkiem i pokuśtykała na zaplecze po sukienkę. Szła bokiem, nie podnosiła nóg, jej stopy głośno szurały po nierównym betonie. Biedna, biedna mała, pomyślała Mae. Jakim cudem udaje się jej szyć?
A jednak panna Soo miała przyjaciela w świecie mody, w prawdziwym świecie mody, daleko stąd, w stolicy, w Balshang. Często pokazywała Mae jego zdjęcie jak wycięte z magazynu, zdjęcie bardzo przystojnego chłopca w lśniącej koszuli, ze starannie ułożonymi włosami. Powtarzała, że oszczędza, żeby do niego dołączyć. Mae nie mogła zrozumieć, że ktoś taki jak on chce mieć coś wspólnego z kaleką dziewczyną. Dlaczego nie zerwał z nią kontaktu? Publicznie, w gronie jej znajomych powtarzała, że to cud miłości i że jej wybrany to dobry człowiek. Ale w głębi serca wiedziała lepiej: bądź mądra, dziewczyno, nie próbuj się z nim zobaczyć.
Jej chłopiec wysyłał pannie Soo wykroje sukien, zdjęcia, magazyny, nawet całe katalogi. Jeden z nich był szczególnie cenny: katalog ­branżowy. Okładka wyglądała jak pokrywka pudełka, a w środku prezentowano, w kolorze, to, co kraj ma najlepsze w dziedzinie mody. A modelki! Takie były piękne i takie chude, że wyglądały jak duchy. Wydawało się, że śpią, a ciężar ich bogactwa niosły wyłącznie powieki. Jakby patrzyła na Japonki, na kobiety z Zachodu, a to były przecież ich dziewczyny, takie długonogie, takie nowoczesne, takie eteryczne, niczym stworzone z powietrza. Mae nienawidziła ich mody. Kreacje wyglądały jak zrobione ze spranych ręczników. Jasnobeżowe lub szare, jednobarwne, bez żadnych ozdób.
– Dlaczego te bogate kobiety pokazują się publicznie w bieliźnie? – Westchnęła.
Dziewczyna wróciła, niosąc sukienkę. Szła powoli, powłócząc nogami. Po drodze mijała stosy niesprzedanego jasnobeżowego materiału. Miała chudą buzię z wielkimi zębami i zawsze sprawiała takie wrażenie, jakby patrzyła przed siebie ze strachem.
– Kiedy jesteś bogaty, nie musisz już próbować sprawiać wrażenia bogatego – powiedziała cicho.
Jej słowa sprawiły, że Mae poczuła się prostą wieśniaczką, choć pannie Soo z pewnością nie o to chodziło. Sprawiła, że Mae zapragnęła przestać być sobą, stać się kimś innym, ten dzieciak bowiem miał talent, z urodzenia, nie z pracy, i bez wysiłku pojmował, co się dzieje w wielkim świecie.
– No tak – odparła – ale moje klientki, wiesz przecież, mieszkają w górach. – Uśmiechnęła się do kaleki konspiracyjnie. – Ten ich gust. A mówiąc o gustach… chciałabym spojrzeć na tę sukienkę jak weselny tort.
Prawdę mówiąc, sukienka miała przypominać weselny tort, białą i różową polewę tortu, tylko takiego, który chodzi o własnych siłach. Biały drut ze styropianowymi pomponami na końcu podtrzymywał zwoje białego tiulu.
– Czy ona musi być aż tak krzykliwa? – spytała dziewczyna głosem pełnym powątpiewania. Uśmiech Mae dodał jej odwagi.
– Znam swe klientki – odparła Mae zimno, a w duchu powiedziała sobie, że przynajmniej ta suknia wywiera wrażenie.
Sprawdziła jakość wykonanej pracy. Okazała się bez zarzutu, materiał schodził się idealnie, był jak lustro białej śmietany. Biedny dzieciak fenomenalnie szył, nawet to, czego szczerze nienawidził.
– Doskonale. – Mae sięgnęła do torebki.
– To bardzo miło z pani strony. – Panna Soo skłoniła się lekko.
Miała chińskich przodków. Mae także. Nie powinno to robić żadnej różnicy, a jednak robiło. Te dwie kobiety wiedziały, czego się po sobie spodziewać.
Suknia została zapakowana w szary papier przewiązany sznurkiem, z wielką ostrożnością, by się nie pogniotła. Panie pożegnały się i Mae pośpieszyła z powrotem do fryzjerki, która właśnie skończyła pracować z Sunni, otoczoną obłokiem lakieru do włosów i zapachów.
– A oto sukienka. – Mae odgięła papier, ukazując tiul i piankę jej oraz fryzjerce.
– Och – westchnęły panie, jakby we śnie oglądały śnieżnobiałe obłoki.
Halat otrzymała należną zapłatę. Odbył się rytuał pożegnania: uśmiechy, skinienia głową, komplementy.
Gdy zamknęły się za nimi drzwi, Mae odetchnęła z udaną ulgą.
– Ach, żmija, żmija! Jest dobra, ale trzeba jej pilnować, trzeba ją zmuszać do pracy. Czy poświęciła ci wystarczająco wiele uwagi?
– Ależ tak, oczywiście, poświęciła mi całą swą uwagę. Jakie szczęście, że jesteś moją przyjaciółką. – Sunni zawahała się. – Pozwól, że wynagrodzę cię za twe wysiłki.
Mae syknęła przez zęby.
– Niczego mi nie zawdzięczasz. Nie chcę o tym słyszeć. – To była jakby część rytuału.
Opryskliwego męża Sunni, zaczerwienionego, na pół pijanego, znalazły w obskurnym klubie o surowych, niemalowanych ścianach, za to wyposażonym w telewizor. Nie była to już kraina marzeń.
– Wydajesz moje pieniądze – powitał je, patrząc na Mae.
– Moja przyjaciółka nie bierze ode mnie pieniędzy – zaprotestowała Sunni gwałtownie.
– Bierze procent od tego, co płacisz tym innym. – Pan Haseem pęczniał jak burzowa chmura.
– Dzięki niej płacę mniej, nie więcej – powiedziała Sunni. Twarz miała nieruchomą jak maska.
Przyjaciółki wymieniły spojrzenia. Oczy Mae mówiły: „Jak ty to znosisz? Kobieta o takiej kulturze”. Oczy Sunni odpowiadały ze wstydem: „To moja wielka tragedia”.
Gapiąc się w telewizor, czekały cierpliwie, aż pan Haseem wytrzeźwieje. Mae zastanawiała się, dlaczego potraktował ją z taką wrogością i co może się za tym kryć. A z ekranu przemawiała do nich dziennikarka – nazywają je „Talentami” – ubrana w czerwoną sukienkę z dużą złotą ­broszką. Z jej włosami zrobiono coś takiego, że opadały z boku prawie na oko, a dopiero potem do tyłu. Była bardzo zadbana, gładka i zimna jak lód. Mówiła coś szybko wysokim głosem, radośnie szczerząc tygrysie zęby.
– Ona też chodzi do Halat – szepnęła Mae do Sunni.
A w telewizji pogoda, mapy, czcigodny prezydent i wszyscy członkowie gabinetu, jeden po drugim, podejmujący decyzje wagi państwowej.
W klubie to mężczyźni decydowali, jaki film oglądać. Satelity dały im tę możliwość. Przez te satelity wizyty w mieście przestały sprawiać przyjemność. Przedtem bywało tak, że mężczyźni musieli godzić się z tym, co chciały obejrzeć dzieci lub całe rodziny, więc na telewizję wszyscy zbierali się razem. A kluby musiały sprzyjać mężczyznom. Teraz kobiety prawie nie oglądały telewizji, a w klubach wszyscy pili. Mężczyźni znowu wybrali film karate. Mae i Sunni znosiły to spokojnie, popijając coca-colę. Było boleśnie oczywiste, że pan Haseem nie kupi im nic do jedzenia.
I wreszcie, późnym popołudniem, załadował je do furgonetki. Musiały znieść naprawdę niebezpieczną podróż w góry. Samochód jechał drogą zygzakiem.
– Bardzo dobrze na tym zarabiasz – powiedział do Mae.
– Ja? Zarabiam. Trochę. Pilnuję, żeby w wiosce były utrzymywane pewne standardy. Nie chcę, żeby ludzie mieli nas za wieśniaków. Tylko dlatego, że żyjemy jak Bóg przykazał.
Mąż Sunni prychnął śmiechem.
– Przecież jesteśmy wieśniakami! A ty robisz to dla pieniędzy.
Zażenowana Sunni tylko westchnęła głośno. A Mae uśmiechnęła się pod nosem w ciemności i był to uśmiech tryumfu. Zdradziłeś się, wybranku Sunni. Chcesz ziemi mojego męża. Chcesz go od siebie uzależnić. Nie podoba ci się, że pieniądze twojej żony mogą ci w tym przeszkodzić. Chcesz, żebyśmy oboje, ja i mój mąż, stali się twoimi niewolnikami.
Dziwne to, jechać samochodem w ciemności, słuchając ryku silnika, kiedy za kierownicą siedzi mężczyzna, który chce cię zniszczyć.

***

 
Wesprzyj nas