“Gotując dla Picassa” to opowieść o tym, jakie sekrety mogą ukrywać dziadkowie…


Gotując dla PicassaZastanawialiście się kiedyś, jakie sekrety mogą ukrywać wasi dziadkowie?

Céline wyruszając na Lazurowe Wybrzeże, pragnęła odnaleźć zaginiony obraz Picassa, należący do jej francuskiej babki. Nie wiedziała, że w Prowansji czekać będą na nią nie tylko pilnie strzeżone rodzinne tajemnice, ale i pewien mężczyzna…

Po nagłej śmierci ojca trzydziestoletnia Céline i jej matka zostają pozbawione dostępu do spadku po nim. Dziewczyna nie waha się ani chwili – postanawia wyruszyć do Francji śladem rodzinnych tajemnic i odnaleźć bezcenne arcydzieło, które w jednej z prowansalskich kafejek rzekomo ukryła jej babka, Ondine.

Ze zdumieniem odkrywa, że Ondine i Picassa łączyła bliższa znajomość…

C. A. Belmond
Gotując dla Picassa
Przekład: Małgorzata Koczańska
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 19 lipca 2017
 
 

Gotując dla Picassa


Prolog
Céline w Port Vauban — Lazurowe Wybrzeże, 2016

Matka znała pewne prowansalskie przysłowie, które radosnym, śpiewnym głosem powtarzała mi, gdy byłam dzieckiem: L’eau trouble est le gain du pêcheur sage. Powiedziała, że w tłumaczeniu znaczy to: wzburzone wody sprzyjają mądremu rybakowi. Zakładałam, że w ten sposób chciała dodać mi otuchy, utwierdzić w przekonaniu, że jeśli przetrwa się trudne czasy, wysiłki zostają nagrodzone. Później jednak – a w przypadku słów matki zdarzało mi się to nader często – odkryłam inne znaczenie tego przysłowia: kiedy wokół panuje chaos i wszyscy są zajęci burzą i wysoką falą, nadarza się wyjątkowa okazja, aby niepostrzeżenie zdobyć to, czego się pragnie.
Z jakiegoś powodu przypomniałam sobie o tym dzisiaj, gdy dostałam e-mail od człowieka, którego ledwie znałam: „Przybijam do Port Vauban o pierwszej, ale tylko żeby uzupełnić zapasy. Odpływamy, jak skończy się załadunek. Jeżeli chce pani popatrzeć, proszę przyjść. Załączam przepustkę na pokład”.
Poczułam ulgę. Prawie porzuciłam już nadzieję, że ten mężczyzna się do mnie odezwie. Zaraz jednak dostrzegłam z przerażeniem, że dochodziło już południe. Kiedy pośpiesznie tłumaczyłam francuskim znajomym ze studia filmowego w Nicei, że muszę zrezygnować z naszej imprezy składkowej, bo mam do załatwienia kilka spraw w Antibes, uznali, że wymykam się na romantyczną schadzkę, i gdy biegłam do samochodu, rzucili za mną: Americaine mystérieuse.
Jazda w porze lunchu oznaczała przepychanie się między autokarami, ciężarówkami i samochodami miejscowych, w piekielnym pędzie gnających na déjeuner. Zablokowana na jednym ze skrzyżowań uniosłam wzrok, żeby się trochę uspokoić.
Ten widok nieodmiennie zapiera mi dech w piersiach – dachówki w kolorze owoców granatu wieńczące cukierkowo pastelowe fasady kamiennych domów przycupniętych na tarasowych stokach, bujna zieleń sosen rozpostarta między brzegiem morza a górami, ale przede wszystkim bezkresny baldachim kobaltowego nieba nad moją głową i rozbijające się o brzeg fale akwamarynowego morza, a oba błękity stapiają się w rozmytych odcieniach fioletowoniebieskiego horyzontu. Promienie słońca Riwiery, intensywne, lecz miękkie, rozpalają każdą barwę do olśniewającej doskonałości.
Kiedy wjeżdżam do Port Vauban, bez tchu i przerażona, że łódź, której szukam, już odpłynęła, parkuję na pierwszym miejscu, jakie udaje mi się znaleźć. Potem przebiegam przez park, gdzie przy rozkładanych stolikach pod drzewami siedzą starcy i grają w karty, spowici różowawą łuną, odbitą od kamiennego fortu, którego bastiony i blanki przez stulecia strzegły wybrzeża przed najeźdźcami. Na krańcu przystani znajduje się słynna „keja miliarderów”.
W tej luksusowej enklawie cumują największe jachty świata. Niektóre mają tak wiele pokładów i tak skomplikowaną architekturę, że przypominają bardziej stacje kosmiczne niż łodzie. Mrużę oczy, odczytując wymyślne nazwy na burtach. Właściciele tych jachtów są tutaj dobrze znani – arabski książę i jego liczni synowie, amerykański odludek, magnat komputerowy, ekstrawagancki Rosjanin, król ropy. W powietrzu aż iskrzy od władzy i pieniędzy. Na końcu doku znajduje się lądowisko i właśnie tam, precyzyjnie jak ważka, ląduje w tej chwili lekki helikopter.
Wreszcie udaje mi się znaleźć Troubadoura – trzypokładowy jacht z kadłubem w kolorze królewskiego błękitu i z błyszczącymi złotymi relingami. Jest tak imponujący, że podchodzę z obawą. Członkowie załogi w niebieskich uniformach przyglądają mi się czujnie, gdy ostrożnie wkraczam na passerelle, kładkę nad pluszczącymi falami łączącą jacht z lądem. Trap lekko się kołysze, a pod nim przepływają kaczki, gęś i nawet łabędź. Nie przejmują się moją obecnością. Mewy krążą, gotowe zanurkować, gdy tylko wypatrzą rybę pod powierzchnią morza.
Wyciągam komórkę i pokazuję przepustkę wysokiemu marynarzowi, a kiedy po nią sięga i widzi moją dłoń, rzuca mi podejrzliwe spojrzenie. Dopiero teraz dostrzegam, że pod paznokciami zostały mi czarne i niebieskie ślady wodoodpornego tuszu do rzęs, a na skórze smugi różu, bieli i czerwieni, których nie zdążyłam domyć. Cały ranek spędziłam w studiu filmowym, nakładałam makijaż stremowanym aktorom, aby starsi wyglądali młodziej, młodsi bardziej dystyngowanie, a ładni jeszcze bardziej olśniewająco.
Mogę sobie tylko wyobrazić, jak wyglądam – wysoka, nieco zmęczona kobieta z kasztanowym warkoczem opadającym na plecy, ubrana w czarne spodnium, podczas gdy większość tutejszych gości nosi jasne, przewiewne i eleganckie stroje, oraz ma doskonałą opaleniznę z Saint-Tropez, w odcieniu różowej moreli.
Mężczyzna przesuwa przepustkę pod mechanicznym nosem komputera ochrony i czeka, aż pojawi się odpowiedź, a gdy ją widzi, odstępuje i mówi z szacunkiem:
– Merci, madame. Entrez, s’il vous plaît.
Pomimo jego uprzejmości wyczuwam, że zarówno on, jak inni członkowie załogi to ledwie oswojone bestie, które mogłyby mnie łatwo wyrzucić za burtę, gdyby takie polecenie pojawiło się na ekranie komputera. Potem zostaję przekazana kapitanowi – Francuzowi w nieskazitelnym śnieżnobiałym mundurze ze złotymi epoletami. Skinąwszy oficjalnie głową, prowadzi mnie po tekowym pokładzie i spiralnymi schodami w dół do mahoniowych drzwi. Z kieszeni wyciąga pęk kluczy, otwiera, wpuszcza mnie do środka, po czym w milczeniu się wycofuje. Słyszę cichy trzask, który świadczy o tym, że zostałam zamknięta.
Cóż, przynajmniej dotarłam aż tutaj. Głęboko nabieram powietrza, a potem rozglądam się po pokładowej bibliotece, urządzonej jak angielski klub – skórzane i obite jedwabiem fotele, wełniany perski dywan i zamykane regały z książkami, wszystko w nienagannym stanie, chronione przed skutkami działania słonego morskiego powietrza. Pomieszczenie jest klimatyzowane, a dodatkowo każdy regał ma osobny, skomplikowany termostat i regulator wilgotności, więc nic nie może zaszkodzić importowanym cygarom w humidorach ani delikatnym skarbom skrytym za szkłem w tym gabinecie osobliwości. Jedna z czterech kamer podwieszonych w rogach sufitu brzęczy cicho i metalicznie, gdy reguluje ostrość widzenia niczym drapieżnik obserwujący zdobycz. Tłumię przemożną chęć wykrzywienia się do obiektywu.
W tej głębokiej ciszy mam wrażenie, że słychać, jak mi serce łomocze po wysiłku włożonym w to, aby przybyć na czas. A teraz ten człowiek o manierach gangstera każe mi czekać? Skoro jednak dotarłam tak daleko, nie wyjdę, dopóki się nie upewnię. Dla mnie to koniec drogi – dzisiaj się dowiem, czy podjęłam właściwą decyzję. Rozglądam się podejrzliwie. Dopiero teraz przychodzi mi na myśl, że gospodarz zastosował takie środki ostrożności zapewne dlatego, że także mi nie ufa.
Światło w tym niesamowitym sanktuarium jest przyćmione, nikłe, promienie słońca nie mają tu dostępu, co przypomina mi, że Riwiera ma również swoją ciemną stronę. Słyszałam, że zamożni arystokraci i lubiące zabawę dziedziczki wielkich fortun znikali bez śladu z zatłoczonych ulic, a obrót ruletki w kasynie w jedną noc rujnował lub czynił sławnym kogoś, kto odważył się zagrać. Z niepokojem powracają do mnie słowa Somerseta Maughama, który uczynił Côte d’Azur swoim domem: „Słoneczne miejsce dla mrocznych ludzi”.
Zanim przybyłam do Francji, nigdy nie uważałam się za osobę mroczną czy podejrzaną. A jednak wszyscy tutaj zdają się mieć twarze jak z kubistycznych obrazów: wieloaspektowe i wielokątne. Kiedy przyleciałam na Lazurowe Wybrzeże dwa lata temu, zaraz po swoich trzydziestych urodzinach, poczułam, że i ja mam w duszy ślady rozdarcia.
Gdy mój wzrok przywyka do półmroku, świadoma, że każdy mój ruch bez wątpienia jest obserwowany, zbliżam się do wypolerowanej ławy, przymocowanej do podłogi, aby pozostała nieruchoma podczas kołysania fal. Tak bardzo przypomina ławę kościelną, że siadam z cichą, zamyśloną powagą prowansalskiej kobiety, która wślizgnęła się do pustej kaplicy, aby oprzeć głowę na złożonych dłoniach i modlić się do świętych w intencji bliskich albo prosić o przewodnictwo. Może moje przyjście tutaj jest świadectwem, że na swój sposób praktykuję kult przodków? Zwłaszcza że kiedy tak siedzę, wspominam matkę, kobietę nieśmiałą i tajemniczą, która wprowadziła mnie na tę nieprawdopodobną ścieżkę… Przekazała mi pałeczkę, zapewne tak samo jak niegdyś jej moja babka. Czy udało mi się spełnić ich skryte nadzieje, czy też je zawiodłam?
Niestety, nawet dzisiaj wciąż brakuje mi odpowiedzi, wskazówek i śladów. Szukając wsparcia w tym morzu niepewności, zamykam oczy i znowu wracam myślami do babki Ondine, która w młodości, wiele, wiele lat temu, mieszkała w skromnym domu o ścianach barwy miodu, przy na pozór zwyczajnej kafejce, w małym miasteczku niedaleko stąd…

1
Ondine w Café Paradis — wiosna 1936

Słony wiatr z południowego zachodu uroczyście szumiał nad falami Morza Śródziemnego, rozbijał spienione bielą fale o skały i kołysał łodziami rybackimi na przystani Juan-les-Pins, by wreszcie zawirować w ogródku za Café Paradis, gdzie Ondine obierała warzywa.
W ten słoneczny kwietniowy poranek uciekła z pracą na zewnątrz, ponieważ w kuchni panowała nieznośna duchota. Niewielkie ogródkowe patio ocieniała majestatyczna sosna alepska. Ondine siedziała na niskim kamiennym murku otaczającym pień. Z dużą wprawą operowała nożem, starannie sortując prowansalskie nowalijki – młode marchewki, groszek i karczochy tak miękkie, że można je było podawać na surowo z cieniutkimi plasterkami limonki. Nie ociągała się z pracą, a cienka warstewka potu na skórze sprawiła, że Ondine łatwo wyczuła tę nagłą zmianę wiatru, targającego gałęziami sosny. Wierzyła w pomyślne znaki i ostrzeżenia natury, tak ją wychowano. Odłożyła więc nóż, zamknęła oczy i uniosła głowę, wystawiając twarz na działanie bryzy przesyconej orzeźwiającą wonią morza.
Rzadko miała dla siebie takie chwile ciszy na rozmyślanie, kiedy więc mgliste przeczucie bardziej podniecającej przyszłości pojawiało się w jej umyśle, próbowała je zapamiętać, zanim zniknie.
– Ondine! – zawołała z kuchni matka. – Gdzie ona jest? Ondine!
Dziewczyna wzdrygnęła się, słysząc swe imię odbite echem od ścian pobliskich domów. Podniosła głowę i w obramowaniu okna zobaczyła matkę; wyglądało to jak portret udzielnej władczyni. Wprawdzie było za późno na śniadanie i za wcześnie lunch, ale w kuchni nigdy nie brakowało prac, które należało wykonać, aby sprostać wysokim standardom restauracji.
Każdy, kto pracował w Café Paradis, znał swoje obowiązki, nawet pręgowany kot, który pilnował, aby żadna nadmiernie śmiała mysz nie podkradła się za blisko, a także buldog, warujący w drzwiach i straszący włóczęgów, gotowych capnąć jedzenie przez uchylone okno lub drzwi. A Ondine, już siedemnastoletnia, miała robić wszystko, co każe matka.
Madame Belange wyjrzała przez kuchenne okno i wreszcie znalazła córkę.
– Co ty wyprawiasz? Obijasz się i siedzisz w ogrodzie jak jakiś basza!
– Właśnie skończyłam, maman! – zapewniła Ondine, po czym zerwała się z murku, oparła koszyk z warzywami o biodro i pobiegła do kuchni.
Przygodny wiatr pomknął własną, tajemniczą drogą, już bez dziewczyny. Jego miejsce zajęły zwykłe zapachy smażeniny, kopcia i palonego na polach drewna. Coś jeszcze unosiło się w powietrzu – rodzice Ondine zachowywali się od rana dziwnie i wciąż tajemniczo do siebie szeptali.
Gdy dziewczyna podeszła bliżej, czułym węchem wychwyciła zmieszane wonie potraw z menu – pissaladières, czyli placków z cebulą i czarnymi oliwkami, wieprzowiny w czerwonym winie z mirtem, a także ryby… Czyżby to…?
Podbiegła od razu do starego czarnego pieca stojącego w kącie, na którym od dziesięcioleci przygotowywano wszystkie te smakowite dania. Zapachu unoszącego się z dużego garnka nie można było z niczym pomylić.
– Bouillabaisse! – wykrzyknęła radośnie.
Zastanawiała się, dlaczego zamiast prostszej i mniej kosztownej zupy bourride matka wybrała właśnie to wyjątkowe danie, które wymagało pół tuzina różnych ryb. Ondine podniosła pokrywkę i głęboko zaciągnęła się aromatem. Seler, cebula, czosnek, pomidor, koper, pieprz, pietruszka, tymianek, liść laurowy, charakterystyczny zapach skórki pomarańczowej, używanej na południu Francji, i coś jeszcze rzadkiego i wyjątkowo cennego, co zmieniło kolor bulionu na złoty.
– Dodałaś szafranu père Jacques’a? – Ondine była pod wrażeniem.
Krzątająca się matka zatrzymała się i zerknęła na córkę.
– Tak – odpowiedziała i sięgnęła po małą fiolkę, którą z nabożeństwem uniosła do światła. – Obawiam się, że to już koniec, została tylko ta szczypta. Nie potrafię się z nią rozstać.
Matka i córka spojrzały z zachwytem na purpurowe pręciki rośliny, dodające tajemniczego smaku, który père Jacques opisywał jako „muśnięcie świeżo skoszonego siana i orzechowego miodu”. Sam uprawiał szafran i podarował trochę przyprawy Ondine, gdy ta skończyła szkołę z internatem prowadzoną przez zakonnice na nicejskich wzgórzach. Łagodny i zamyślony mnich nadzorował kuchnię w opactwie i należał do tych nielicznych starych ludzi, których nie irytowała ciekawość Ondine, a wręcz ich cieszyła. Père Jacques wiedział, że rodzina Ondine ma restaurację, dlatego zwalniał dziewczynkę ze zwykłych obowiązków w klasztorze, by pomagała mu w spokojnej, refleksyjnej pracy w ogrodzie, gdzie zdradzał jej stare sekrety kulinarne.
– Nie ma na świecie niczego, co przypominałoby francuski szafran – powiedział z dumą i pokazał Ondine pole fioletowo-różowych krokusów, które cierpliwie pielęgnował, aż do dwóch wyjątkowych dni w październiku, gdy kwitły.
Wtedy wszyscy mnisi zbierali delikatne pręciki – tylko trzy z każdego kwiatu – i ostrożnie suszyli, a gdy zmieniały się w kruche czerwone włókna, père Jacques zamykał je w małych szklanych fiolkach. Ondine i jej matka używały tego szafranu wyłącznie na specjalne okazje, żeby wystarczył na dłużej, więc dodawały go właściwie tylko do kremów na święta Bożego Narodzenia albo do macarons.
– Co to za okazja? – zapytała zaintrygowana Ondine.
– Mamy bardzo ważnego nowego klienta na lunch – odpowiedziała matka zajęta krzątaniną.
Ondine zanurzyła łyżkę w garnku i spróbowała bouillabaisse.
– Mmm, pyszne! Ale przydałoby się więcej pieprzu – stwierdziła.
Madame Belange pokręciła stanowczo głową.
– Nie, jest dobre. Wolę być ostrożna, niż przesadzić.
Ondine ogarnęło współczucie dla matki, która w przeciwieństwie do père Jacques’a żyła na krawędzi – nerwy miała napięte, gdy nieustannie ścigała się z czasem, szukała składników albo targowała się, bo nie miała ani jednego franc i ani chwili do stracenia. Jednak mimo że madame Belange prosiła o pomoc, wciąż niecierpliwie odsuwała córkę z drogi, jakby było oczywiste, że mała, ciasna kuchnia nie pomieści dwóch dorosłych kobiet.
Madame Belange uniosła rękę przyprószoną mąką i odgarnęła kosmyk włosów za ucho.
– Vite, vite, weź się do pracy!
Zaraz jednak krzyknęła ostrzegawczo: Attention!, gdyż tylne drzwi się otworzyły i wszedł miejscowy chłopak na posyłki z wielką skrzynką jaj, sera i śmietany. Ondine odskoczyła w samą porę.
Matka zapłaciła chłopakowi, a tymczasem Ondine wypakowała skrzynkę na wielki stół na środku pomieszczenia. Była na nogach od świtu, zrobiła gorącą czekoladę do szybkiego śniadania, które zjadła z rodzicami, a potem podawała wczesnym klientom brioche i kawę. Dorzuciła do pieca i wyszła obierać warzywa, a właśnie nadszedł czas, aby przygotować sałatki na lunch.
Matka miała jednak zupełnie inne zadanie dla córki.
– Przygotuj tylko jedną doskonałą sałatkę, odpowiednią dla naszego nowego klienta. I zapisz każdy składnik, którego użyłyśmy do lunchu. – Madame Belange biodrem zamknęła szufladę kredensu. – Ten człowiek będzie naszym stałym gościem, nie możemy mu podać takiego samego lunchu dwa razy z rzędu. Wpisz składniki, tout de suite… Ach, i włóż ten swój zakonny mundurek, wreszcie na coś się przyda!

 
Wesprzyj nas