“Zaczarowani” to magiczna powieść o odkupieniu, poezji, która istnieje nawet tam, gdzie to nie mieści się w głowie i ludzkiej zdolności do wymykania się nawet najbardziej koszmarnej rzeczywistości. Piękna i zaskakująca, zapada w pamięć.


ZaczarowaniNawet potwory potrzebują spokoju. Nawet one potrzebują osoby, która pragnie słuchać – usłyszeć – abyśmy któregoś dnia mogli znaleźć słowa, którą są czymś więcej niż tylko pustymi frazesami. Może wtedy uda nam się powstrzymać ludzi takich jak ja od przyjścia na świat.

Mężczyzna osadzony w więzieniu o zaostrzonym rygorze na oddziale dla skazanych na śmierć. Jego jedyną ucieczką od okrutnej egzystencji są słowa, o których marzy, świat, który wyczarowuje dokoła za pomocą mocy języka. Bo prawdziwa rzeczywistość jest brutalna i surowa.

Więzień słucha. Słucha opowieści Yorka, osadzonego z celi obok, którego datę egzekucji już wyznaczono. Słucha Pani, która składa kawałek po kawałku przeszłość Yorka. Widzi, jak Pani zakochuje się w księdzu i zachodzi w głowę, czy miłość w ogóle jest możliwa w miejscu takim jak to. Widzi nieprawość i niebezpieczeństwo, pojawiające się w miarę jak narasta napięcie w tym „zaczarowanym miejscu”. I czeka. Bo nawet potwory mają historię do opowiedzenia…

„Zaczarowane miejsce” to starodawne kamienne więzienie. Odwiedzają je tylko dwie osoby z zewnątrz: kobieta, znana jako Pani, i upadły ksiądz. Pani pojawia się w więzieniu, gdy wymaga tego jej praca. Potrafi wynajdywać tajemnice, dzięki którym ratuje więźniów przed karą śmierci. Ten dar wystawia na szwank jej karierę – i komplikuje życie – gdy bierze sprawę Yorka, zabójcy, którego dzień egzekucji się zbliża. York różni się od poprzednich klientów Pani: chce umrzeć. Wbrew jego życzeniom, Pani zaczyna jednak swoje dochodzenie. To, co odkrywa na temat narodzin i dorastania Yorka, brzmi w jej uszach przerażająco znajomo. W jego szokującym dzieciństwie pani słyszy echa swojego własnego.

***

“Zaczarowani” zamknęli mnie w swoim pięknym i straszliwym uścisku od pierwszej strony i nie puścili aż do ostatniej. Cudowna powieść, która odkrywa transcendencję w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu, spowijając potworności w zasłonę fantazji ustami niezapomnianego narratora. Ponura i wyborna.
Erin Morgenstern

Rene Denefled jest genialna. W “Zaczarowanych” powołała do życia jedną z najbardziej ponurych scenerii – wilgotny i brudny oddział dla skazańców w przeżartym nieprawością więzieniu – i dała nam jedną z najpiękniejszych, rozdzierających serce i przykuwających powieści, jaką kiedykolwiek czytałem.
Donald Ray Pollock

Książka tygodnia. Przeplatając horror i suspens magicznym realizmem, Denfeld zabiera czytelnika w pełną koszmarów podróż, która podnosi kluczowe pytania o miłosierdzie i karę, śmierć i odkupienie… Porywające i mądre studium ludzkiej dysfunkcjonalności.
„The Lady”

Rene Denfeld
Zaczarowani
Przekład: Kinga Markiewicz
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
Premiera: 21 czerwca 2017
 
 

Zaczarowani


Rozdział pierwszy

To zaczarowane miejsce. Inni tego nie widzą, ale ja tak.
Dostrzegam każdy pustak, korytarz i drzwi. Widzę drzwi, które prowadzą do sekretnych schodów, schody prowadzące do kamiennych wież, wieże prowadzące do okien, a stamtąd okna rozpościerające się na szeroką, czystą przestrzeń. Widzę pokój, w którym na podłodze wiją się brudne medyczne przewody, puste i oczekujące na naciśnięcie palca strażnika na czerwone guziki. Widzę tajemny labirynt podziemnych piwnic, w którym pordzewiałe puszki kryją urny ze zmarłymi. Prochy z urn wysypują się na podłogę, po czym zmywa je woda z rzeki i zabiera na zewnątrz, gdzie stają się pokarmem gleby, na której rośnie trawa unosząca się do nieba. Widzę nocne ptaki czubate spadające z niebios. Widzę złote konie pędzące głęboko pod ziemią. Gorąco bije z ich grzbietów niczym falujący żar unoszący się znad rozgrzanego metalu. Widzę miejsca, w których ukrywają się małe ludziki z malutkimi młoteczkami, i jak tańczą szubienice w rytm miarowego tykania pieca.
Dzieją się tu cudowne, niewiarygodne rzeczy – najbardziej niewiarygodne jakie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Chcę ci o nich opowiedzieć, skoro jeszcze mam czas, póki nie opadnie czarna kurtyna, a ja nie ukłonię się po raz ostatni.
Słyszę ich, upadłego księdza i Panią. Ich kroki przypominają krople deszczu opadające miękko na kamienne podłogi. Rozmawiali niskimi i przyciszonymi głosami, które płynęły niczym rzeczny prąd zatrzymujący się tuż za moją celą. Gdy słyszę, jak rozmawiają, myślę o deszczu, wodzie i przejrzystych jak kryształ rzekach, a gdy milkną, przypomina to kaskadę wody rozbijającą się o skały.
Są tak bardzo świadomi siebie nawzajem, że nie muszą mówić pełnymi zdaniami.
– Idziesz już? – pyta on.
– Do pokoju – odpowiada ona.
– Trudno.
– A czy oni tacy nie są? – Znów słyszę deszcz w jej głosie.
Pani jeszcze tego nie straciła – dźwięku wolności. Gdy się śmieje, słychać wiatr w koronach drzew i wodę rozpryskującą się o chodnik. Można poczuć łagodną pieszczotę deszczu na twarzy i to jak śmiech brzmi na otwartej przestrzeni, wszystkie te rzeczy, których my w lochu nigdy nie poczujemy.
Upadły ksiądz również je słyszy. I właśnie to sprawia, że się jej boi. Do czego ta wolność może zaprowadzić? Do niczego dobrego, zdaje się mówić jego walące serce.
– Który? – pyta.
Pani jest jedną z nielicznych, która nazywa nas po imieniu. Wypowiada nazwisko nowego klienta. Wypada z jej ust niczym klejnot. Nie ma pojęcia jak cennie ono brzmi.
– York.
Mężczyzna w celi znajdującej się obok mojej.
Pozostali skazańcy mówią, że jego matka nazwała go tak po niewolniku podróżującym wraz z Lewisem i Clarkiem, lub po arystokratycznym, angielskim ojcu z jakiegoś baśniowego, zagranicznego miasta. Tak wielkie kłamstwo może ujść na sucho wyłącznie w więzieniu.
York wie, że prawda nie ma tu żadnego znaczenia. W więzieniu, kłamstwa, które opowiadasz, składają się na osobę, którą się stajesz. Na zewnątrz, słońce i rzeczywistość sprawiają, że ludzie na powrót kurczą się do właściwych rozmiarów. Tutaj powoli stajesz się własnym cieniem.
Przyciskam twarz do kruszącej się ściany. Miękkie skały wchłaniają ich głosy, ale nauczyłem się jak słuchać. Zbieram ich słowa z mchu i kamienia. Ostrzega ją, że ten przypadek będzie ciężki.
– Bądź przygotowana – słyszę, jak mówi.
– Wkrótce? – pyta ona.
W jej głosie słychać błaganie. Jak to możliwe, że on go nie słyszy? Ale tak właśnie jest. Za bardzo przejmuje go fakt, że się jej boi.
Upadły ksiądz nie słyszy chłosty we własnym głosie, gdy rozmawia z Panią. Nie słyszy tęsknoty ani pragnienia. Nie odczuwa cudownej dzikości świata. I choć żyje w tym zaczarowanym miejscu, nie dostrzega magii drzemiącej w Pani. Nie widzi jej ani tu, ani gdziekolwiek indziej.
W moim przypadku, strącenie do tego lochu było jak odnalezienie sanktuarium. Dla księdza okazało się jednak gorsze niż wygnanie. Zjawił się tutaj całkiem niedawno, z przygnębioną twarzą, odblaskowymi światłami lśniącymi w rzednących włosach i zmarszczkami zaschniętymi wokół oczu.
To miejsce zamraża. Aż któregoś dnia odmrażają cię i zabierają na tyły Bloku H, gdzie umierasz.
– Do zobaczenia później – mówi.
Odrywam głowę od ściany.

Pani przechodzi obok mojej celi. Pełznę wzdłuż celi w kierunku krat, ostrożnie, tak by mnie nie zauważyła. Jeśli się odwróci, wskoczę na pryczę i schowam się pod kocem. Nie robi tego jednak i idzie dalej.
Podkradam się do krat, by móc obserwować, jak idzie. Dostrzegam fragment koszuli u dołu wąskich pleców, tył jej obcasa. Nabrałem już wprawy w tej grze, więc czasami udaje mi się zobaczyć coś więcej: pasmo lśniących, czarnych włosów, mignięcie przypominającego muszlę ucha.
Nasłuchuję uważnie, jak jej kroki milkną w dole korytarza, rozkoszując się każdym cichutkim, stłumionym stuknięciem i zostawiając je na później.
Upadły ksiądz również tu jest, po drugiej stronie mojej celi i patrzy jak odchodzi. Odwraca się powoli i odchodzi w przeciwnym kierunku. Jego kroki są ciężkie. Woła go jakiś współwięzień – mój sąsiad, Striker – a ksiądz podchodzi niechętnie do krat z gotowymi słowami pociechy na ustach. Rozmowa z Panią sprawiła, że cały się spocił pod swoją zapinaną na guziki koszulą. Krople potu spływają mu po łydce i kapią z gołej kostki w mokasynie na porowaty kamień. Ów pot przenika do podziemnych jaskiń, po których pędzą złociste konie, lecz nikt ich nie widzi.

Pani nie spogląda na upadłego księdza. Odchodzi z wyprostowanymi plecami. Wraca do niego myślami i odpędza je od siebie. Na spotkanie z nowym klientem potrzebuje jasności umysłu.
Mężczyźni przyglądają się jej w milczeniu. Nikt nie odważy się gwizdnąć za Panią.
Na samym końcu korytarza, z mroku wyłaniają się wiekowe, wąskie schody. Jesteśmy zakopani w lochu, głęboko pod znajdującymi się nad nami blokami więziennymi. Tutejsze cele nigdy nie widziały światła słonecznego, a żarówki na klatkach schodowych są stare i rzucają migotliwe światło.
Wąskie schodki rodem z lochu to mroczne zakamarki i miejsca oplute śliną, których każdy mądry człowiek unika. Pani bierze głęboki wdech i wbiega na górę. Od zawsze dręczyła ją klaustrofobia. Wiele lat zajęło jej przyzwyczajenie się do wchodzenia na teren więzienia z zatrzaskiwanymi bramami, szokującego szczęku zamków i własnych wspomnień, które sprawiały, że wiedziała, jak to jest być uwięzionym. Przezwyciężyła strach w sposób, w jaki przezwyciężyła wszystko inne – udając, że nie istnieje.
Mimo to, schody naszego więzienia wzbudzają w niej niepokój. Któregoś razu zerknęła na ścianę i zobaczyła wyrwany paznokieć zwisający ze szpary w kamieniu. Wie o zbrodniach jakie dzieją się w naszym zaczarowanym miejscu.
O aktach brutalności, o których świat zewnętrzny nigdy nie słyszy. O wydłubywaniu oczu, gwałtach i morderstwach. Wie, że te zbrodnie nie przytrafiają się wyłącznie współwięźniom, ale także strażnikom i ludziom takim jak ona.
Schody są tak stare, że opadają na środku. Kamień jest porowaty i wchłania krew. To prawda, dawne rozlewy krwi pozostawiły po sobie różowe plamy. Pani uważa, że plamy wniknęły w brzegi starych kamieni.
Dociera do szczytu schodów i z ulgą wypuszcza powietrze z płuc. Za drzwiami znajduje się pogrążony w ciszy korytarz. Nareszcie udało jej się dotrzeć na parter. Przemierza kolejny wąski korytarz i ponownie wspina po krótkich, stromych schodkach.
W końcu, u szczytu starej wnęki, znajduje się pokój, który nazywają Biblioteką Strażników.
To wielka, przestronna sala pełna półek z ogromnymi, wiekowymi księgami w skórzanych oprawach. To rejestry zmarłych, prowadzone w czasach, gdy jeszcze nie było komputerów. Czasami strażnicy zdejmują stare tomy dla gości, by pokazać im dawne nazwiska i pajęcze pismo. Choć nigdy bym się do tego otwarcie nie przyznał, w jednym z nich znajduje się nazwisko mojego dziadka stryjecznego. Elbert James Knowles, jak głosi wyblakłe, odręczne pismo, plus data jego śmierci. Moja własna śmierć będzie pewnie zapisana niewidzialnym atramentem, wpleciona w tajemne korytarze ścian, za którymi mali człowieczkowie wspinają się ze swoimi młoteczkami. Co do komputerów, to nie wiem. Nigdy żadnego nie widziałem.
Pośrodku Biblioteki Strażników stoi stare, odrapane biurko. Ponury strażnik siedzi w za małym krześle. Jest wielki i wygląda na spiętego. Jest w trakcie przerwy na lunch. Zjada zawartość niebieskiego, plastikowego pudełka, który mają wszyscy strażnicy, z przesuwaną pokrywką i sekcjami, które z łatwością można otworzyć w poszukiwaniu kontrabandy. Co jakiś czas przyprowadzają psa, który obwąchuje zawartość pudełek z posiłkami, choć tak naprawdę nie ma żadnego sposobu na zatrzymanie kontrabandy. Przynajmniej nie w więzieniu, gdzie pokusa jest zbyt wielka, stres zbyt wysoki, a korupcja powszechna. Gdy strażnik jest w stanie sprzedać paczkę papierosów za sto dolarów, możesz się założyć, że pokusa jest wszechobecna.
Strażnik macha do Pani zgniecioną kanapką. Może bez przeszkód przejść przez drzwi w dalekim krańcu pomieszczenia.
Za tymi drzwiami znajduje się pokój odwiedzin dla więźniów z cel śmierci. Skazańcy określają go żartobliwie salą warunkowych zwolnień.
Pokój odwiedzin jest mały. Z sufitu zwisa piękny, stary, żółty, szklany klosz – nie żadna tam żarówka w metalowym koszyku, tylko prawdziwy szklany klosz rzucający ciepłe światło. Stoi tu również stół z prawdziwego drewna. Można udawać, że wydziela słaby zapach cytryny, nawet gdy się wie, że do sprzątania używa się tu wyłącznie szarej wody z mydlinami.
Ważną częścią pokoju jest okno w ścianie. Jeśli współwięźniowie wytężą wzrok wystarczająco mocno, mogą dostrzec przez nie niebo. Jednego dnia chmury mogą być pierzaste i białe, drugiego zabarwione na różowo i fioletowo, albo oświetlone blaskiem zachodzącego słońca.
Okno jest powodem, dla którego więźniowie z celi śmierci udają się na spotkanie ze swoimi prawnikami i oficerami śledczymi. Prawnikom się wydaje, że ich klientom zależy na spotkaniu z nimi. Otóż nie. Oni chcą zobaczyć okno. Gdy wizyta dobiega końca, a oni wracają w łańcuchach do podziemnego lochu, gdzie spędzają dni uwięzieni w sześciometrowych celach bez okien i świeżego powietrza, z płaskimi pryczami i otwartymi klozetami, w muszlach których wiruje niekończące się pasmo w kolorze ciemnego brązu, i z mrugającą żarówką w metalowym koszyku, przypominają sobie ten strzęp nieba. Mogą tak siedzieć miesiącami, a nawet latami, które upływają od jednej wizyty do drugiej. Jednak w te rzadkie dni, gdy są wzywani do pokoju odwiedzin, wiedzą, że zobaczą niebo.
Po powrocie do lochu, mogą opowiedzieć o tym innym. „Dzisiaj było czerwonawe, a chmury miały kolor śliwek”, powiedzą. Albo „Widziałem ptaka… był taki piękny”. Nikt nie będzie się z nimi spierał. Są pewne rzeczy, na temat których ludzie tutaj kłamią – no dobrze, kłamią na temat większości z nich. Istnieje jednak pewna rzecz, co do której żaden z więźniów z celi śmierci nie kłamie, i to jest właśnie to co zobaczyli w tych skrawkach nieba.

York jest już w klatce, czekając na Panią.
Klatka jest wystarczająco duża, by pomieścić jednego człowieka. Jest wysoka na prawie dwa i pół metra i wykonana z toczonych, drewnianych krat równie twardych co żelazo. We wczesnych latach XIX wieku, przedsiębiorstwo z Luizjany o nazwie Dugdemona Holdings wykonało te klatki z drewna importowanego z Afryki na statkach dla niewolników. Niewolnicy budowali te klatki, a czasami w nich umierali. Sprzedawano je do małych miasteczek, gdzie strażnicy więzienni potrzebowali ich do przetrzymywania wichrzycieli albo szaleńców, oraz na plantacje, których właściciele potrzebowali cel dla zbiegów. Klatki Dugdemona stały się popularne wśród strażników więziennych w zakładach karnych i rewolucjonistów, jako cele dla więźniów i narzędzia tortur. Wielu ludzi poniosło w klatkach Dugdemona śmierć głodową.
W całym państwie znajduje się zaledwie garstka owych słynnych klatek. Jedna jest własnością naszego zaczarowanego miejsca. Wykorzystuje się ją do przetrzymywania skazańców na czas odwiedzin. To właśnie tam York czeka na Panią.
Pani siedzi na samotnym krześle stojącym naprzeciwko klatki. Jej ruchy są przemyślane i swobodne.
Pani i York przyglądają się sobie nawzajem.
Oczy Yorka są ciemne i podłużne, jak u ptaka drapieżnego. Ma wysokie kości policzkowe osadzone w wychudłej twarzy i wąską czaszkę pokrytą cienkimi, ciemnymi włosami. Pomimo lat spędzonych pod ziemią, jego skóra ma ciemną barwę żywicy. Zazwyczaj mężczyźni pracujący z Panią wyglądają na wyblakłych po latach życia pod powierzchnią ziemi. Biali mężczyźni nabierają dziwnego, przezroczystego odcienia podobnego do przejrzystej galaretki, a
czarni zmieniają kolor na smutną barwę bakłażana. York na przekór wszystkiemu zachował swój kolor.
Pani widzi Yorka jako niskiego człowieka, garbiącego się i o dziwnej posturze, zupełnie jakby jego kości rosły każda w inną stronę. Nawet stojąc w klatce, prezentuje coś na kształt pełnej opanowania siły.
Jego kostki nad papierowymi kapciami są skute łańcuchem. Do jednej z kajdan przy kostce przytwierdzony jest gruby łańcuch, który przechodzi między drewnianymi kratami do wielkiej śruby w ścianie. Łańcuch jest na wypadek, gdyby próbował jakichś numerów. Z moich obserwacji wynika, że robienie numerów nigdy nie kończy się dobrze.
Pani zauważa, że przednie zęby Yorka zdobią pośrodku dziwne, małe rowki – zupełnie jakby Bóg, albo sam diabeł, chciał go dźgnąć. Te pobrużdżone zęby są zadziwiająco czyste. Szczotkuje je trzy razy dziennie. Nitkuje fragmentami włókien, które wyciąga z pościeli. Czterysta razy, mówi, rechocząc, każdemu kto akurat słucha pod drzwiami jego celi. York podtrzymuję tą niekończącą się litanię. Czasami całymi dniami powtarza ten sam monolog, aż strażnicy przysięgają, że zaraz oszaleją od jego wysłuchiwania, po czym wycofuje się w głąb celi i wpatruje we własne dłonie.

 
Wesprzyj nas