“Nie opuszczaj mnie” to wzruszająca powieść o radości, smutku, nieobecności, pasji, emigracji i wygnaniu.


Nie opuszczaj mniePan Dominique prowadzi kwiaciarnię. To ulubione miejsce spotkań Mercedes i Tilde. Obie Hiszpanki już od ponad czterdziestu lat mieszkają i pracują w Paryżu. I obie czują się samotne. Mercedes została porzucona przez męża tuż po przekroczeniu granicy z Francją, a Tilde nigdy nikogo nie pokochała.

Pewnego dnia życie ich wszystkich wywraca do góry nogami młoda i nieokrzesana Violeta, uciekająca z Madrytu przed nieszczęśliwą miłością. Miłością, która nie daje jej jednak o sobie zapomnieć.

Wzruszająca powieść o radości, smutku, nieobecności, pasji, emigracji i wygnaniu. O i tym, że czasem zupełnie przypadkowe spotkanie każe nam spojrzeć inaczej na nasze pozornie stabilne życie. I dać powód do zmian.

***

Dominique Brulé lubi przychodzić do swojego sklepu jeszcze przed świtem. Otwiera drzwi kluczem zawieszonym na szyi i zawsze prawą stopą przekracza próg. Zanim zapali światło i podniesie żaluzje, zamyka na chwilę oczy. W milczeniu porozumiewa się z wszystkimi odmianami kwiatów i wyobraża sobie nadchodzący dzień. Zostawia im dość czasu, żeby wróciły na swoje miejsca, bo podejrzewa, że przez całą noc mieszały się ze sobą, i spodziewa się, że kiedy naciśnie włącznik, wszystkie będą tkwiły w swoich wazonach pełnych czystej wody. Nigdy jeszcze nie przyłapał ich na ruchu.

Ma siedemdziesiąt cztery lata i jest zodiakalnym Wodnikiem. Zdarza mu się, że kiedy otwiera sklep, chce zamknąć się w środku i umrzeć. Kiedy jednak przypomina sobie, że nieśmiałe rojniki potrafią przetrwać bez wody i opieki, porzucone i zapomniane w żałobnej ciemności, zrozumiał, że i on zdoła przeżyć bez swojej miłości.

***

Màxim Huerta Hernández (urodzony w 1971 roku w Utiel) jest dziennikarzem, członkiem hiszpańskiej Akademii Nauk i Sztuk Telewizyjnych (Academia de las Ciencias y las Artes de la Televisión), współpracuje z czasopismami „Vanidad” i „Divinity”. Po studiach na Uniwersytecie San Pablo CEU w Walencji pracował w lokalnym radiu i prasie, następnie w walenckiej telewizji Canal 9, a od 1999 roku zaczął pracować w Telecinco (kanale o zasięgu ogólnokrajowym) – stanął tam na czele zespołu wiadomości regionalnych dla wspólnoty autonomicznej Walencji. W tym samym roku awansował na stanowisko prezentera głównego serwisu informacyjnego Informativos Telecinco, którym był przez następne pięć lat. W tym czasie prowadził audycję La noche temática de los juegos de rol, a także programy informacyjne. W 2005 roku dołączył do grona prezenterów El programa de Ana Rosa, magazynu prowadzonego przez popularną dziennikarkę Anę Rosę Quintanę. Został też jednym z gospodarzy audycji Queremos hablar w Punto Radio.
Jest autorem książek “Sklep w Paryżu”, “Que se la última vez…” i “El susurro de la caracola” (dotychczas niewydane w Polsce), które odniosły duży sukces zarówno wśród krytyki, jak i czytelników.

Màxim Huerta
Nie opuszczaj mnie
Przekład: Agata Ostrowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 12 lipca 2017
 
 

Nie opuszczaj mnie


Trzeba samemu wymyślić sobie życie, a w końcu
okaże się prawdą.

Ana María Matute

Wiatr wieje tak… Może będzie deszcz.
Coś wisi w powietrzu, ktoś poczuł to też.
Nie wiem, co będzie, co przygna ten wiatr.
Powiem, co wiem na pewno: zna tę opowieść świat.

Mary Poppins
(przeł. Artur Warski)

Nad Paryżem leci ptak, który przed kilkoma minutami uciekł z klatki. Szuka sobie miejsca na dachach Saint-Germain-des-Prés. Z niektórych kominów wydobywa się dym, a wiatr bawi się nim i tworzy najróżniejsze kształty. Kobieta wygląda przez okno, żeby sprawdzić pogodę. Szaro – jak zwykle. Ptak przysiada na markizie nad wejściem do Café de Flore i obserwuje wchodzących i wychodzących. Gdzieś dalej zaczyna się życie. Otwiera się brama, młoda dziewczyna podnosi walizkę, dwóch mężczyzn zapala papierosy, policjant poprawia marynarkę, kobieta zamyka okno, a kiedy przewraca się krzesło przed Café de Flore, ptak, który uciekł z klatki, umyka spłoszony i szuka innego, bardziej gościnnego miejsca.
W kwiaciarni zawsze ładnie pachnie.

L’É toile Manquante to jedno z miejsc, przed którymi warto się zatrzymać i poczekać, aż otworzą się drzwi i ktoś wejdzie albo wyjdzie. Dziś wchodzimy. Pierwsza klientka to emigrantka z Hiszpanii. Tuż po przyjeździe autobusem do Grenoble świeżo poślubiony małżonek porzucił ją dla opartej o bar w kafejce Francuzki z rozpiętym górnym guzikiem bluzki. Mercedes uznała, że skoro już musi od niego uciec, to najlepiej do Paryża. I tam już została, bez znajomości języka i bez męża.
Od tamtej pory mieszka pod numerem 14 w starej kamienicy przy rue Visconti, o bramie w kolorze błękitu pruskiego prowadzącej na wewnętrzny dziedziniec, ze spękanymi ścianami, posadzkami z piaskowca i dozorcą o nienagannych manierach, w towarzystwie pieska. Niemal tak stary jak jego pani, prawie nie szczeka i całe dnie przesypia pod oknem. Okno się nie domyka. Myślę, że pies jest już jedną łapą w grobie. Jego pani ma dwa pokoiki, marmurowy kominek, na posadzce częściowo terakotę – mocno zniszczoną tysiącami stóp, które deptały płytki na przestrzeni wieków – a częściowo parkiet, przez co powstał niebezpieczny występ. Nic dziwnego: pierwszy dokument dotyczący tego budynku sporządzono 7 marca 1580 roku, kiedy to Sé dille Martin sprzedał go Louisowi Claude’owi Bertrandowi z małżonką. Po licznych perypetiach spadkowych dom trafi a w ręce kuzynów i pod koniec 1691 roku zostaje ponownie sprzedany przez jednego z nich, Jeana-Baptiste’a Hallora de Serranville albo Ferranville (nie wiadomo na pewno). Kilka lat później kupuje go radca parlamentarny, właściciel numeru 16 przy tej samej ulicy. Z Louvencourtów. Budynek zostaje wówczas przekształcony w hotel dla pierwszej kompanii muszkieterów gwardii królewskiej, tak jak inne budynki w dzielnicy. Po śmierci właściciela, około roku 1772, zaczyna się walka o schedę pomiędzy jego dziećmi, aż 9 maja 1777 roku dom kupuje Pierre Elie Barraux Desgranges. I tak budowla przechodzi z rąk do rąk, od spadkobiercy do spadkobiercy, sprzedawana i kupowana, zamieszkana i niezamieszkana przez malarzy i marszandów. Ostatni właściciele zasłyną skąpstwem, mimo posiadania nieprzebranych bogactw. Do pana Frémonta, zarozumiałego snoba, należała kiedyś niemal cała miejscowość Bormes-les-Mimosas, zaś pani Fré mont dekoruje katedry, przyjaźni się z wielkimi malarzami i nigdy nie zapomina, że w tej okolicy mieszkał Delacroix. Wbrew temu, czego można by się po tej parze spodziewać, żałowali każdego grosza na budynek.
Zdarzało im się na przykład wyjmować ze śmietnika zwiędłe kwiaty i sadzić je w ogródku.Tak mijały lata, aż do dziś.
Pod tym niedomykającym się oknem, przez które widać dachy i kominy Paryża, doña Mercedes ulokowała okrągły stolik i ustawiła na nim wazon na kwiaty. Dziś jest pusty. O tej porze bukiet suchych liści i płatków spoczywa już w worku w kuble na dziedzińcu, a dozorca wepchnął go na dno kijem od szczotki.
– Bonjour madame.
– Bonjour Julien. Piękny dziś dzień.
– Ostatnie promienie letniego słońca. Ale proszę uważać na wodę przy wejściu, przed chwilą podlewałem wężem. To nie deszcz, to ja.
– Tak, widzę… Miłego dnia.
Dwa ptaki pijące wodę z kałuży wzbiły się do lotu, kiedy doña Mercedes wyszła przez bramę na ulicę. Pewna kobieta kupowała czasem kwiaty w kwiaciarni Dominique’a Brulégo i wychodziła z nosem zanurzonym w bukiecie. Z początku Brulé zastanawiał się, kim może być i czy kwiaty do kogoś trafią. Teraz jej nieobecność stała się jedną z wielu niewiadomych, jakie wypełniają każdy dzień w kwiaciarni. Gdzie podziały się kwiaty? A kobieta? Skoro śmierć nierozerwalnie wiązała się z tym zawodem, to uważał, że robi coś więcej niż tylko wiązanki. To wszystko, jak powie potem Violeta, to „tajemnicza rozgrywka między bólem a życiem”.
Dzwonek nad wejściem zabrzmiał dwukrotnie. Dominique klęczał na podłodze, jakby się modlił, do reszty pochłonięty nagietkami. Mercedes weszła do kwiaciarni obładowana torbami zakupów i utkwiła w nim wzrok, jakby mogła spojrzeniem wyrwać go z transu, odciągnąć od wymagającego niezwykłej precyzji zadania. Postanowiła jeszcze raz otworzyć i zamknąć drzwi, żeby znów zabrzęczały metalowe rurki. Nic. Spróbowała głośniej się odezwać.
– Proszę… Proszę pana, może mnie pan obsłużyć? Dzień dobry!
– Ach, oczywiście, przepraszam! Właśnie pani weszła?
Klientka skinęła głową, ale na jej usta wypełzł złośliwy uśmieszek.
– Przepraszam, najmocniej przepraszam… – powtórzył i odłożył nożyce na ladę. – Długo pani czekała? Boże, ale ze mnie cham! I do tego głuchy! Zaczynam się zajmować podlewaniem, przycinaniem łodyg, i w końcu zapominam o najważniejszym: że po coś tu jestem.
– Mówiłam już przecież w zeszłym tygodniu, że powinien pan częściej wymieniać baterie w aparacie, bo w końcu ktoś wejdzie i coś ukradnie, kiedy pan będzie zajęty kwiatami. Nawet pan nie zauważy, kiedy otworzą kasę, zabiorą pieniądze i uciekną z całym utargiem… Zresztą, żeby tylko z utargiem! Po drodze zwiną jeszcze bukiet stokrotek… A pan się nie zorientuje.
– Że co?
– Że wejdą… Że pana okradną! O-krad-ną!
– Jeśli nie zauważę, że ktoś mnie okradł, to tak, jakby mnie nie okradł.
– Na miłość boską!
– Większość problemów pojawia się tylko wtedy, kiedy zdajemy sobie z nich sprawę. Gdyby więc ktoś wszedł i mnie okradł, a ja bym tego nie zauważył, to widocznie to, co skradziono, nie było dla mnie nic warte.
– Zobaczymy! Rozgłoszę wszystkim, że tutaj wolno kraść!
– Tylko to, za czym tęsknimy, sprawia nam ból. Zgadza się pani ze mną, pani Mercedes?
– Chodzi o to, że… – Poddała się. – Boję się o pana.
– Nie ma się czego bać. Nie jestem groźny.
– Nie boję się pana. W naszym wieku dla nikogo nie jesteśmy już groźni. Ale boję się, co z panem będzie. Wiecznie zajmuje się pan tymi swoimi kwiatami… Nieraz widziałam już, jak młodzi chłopcy wynosili stąd bukiety.
– Pewnie zakochani.
Sapnęła z frustracją i przewróciła oczami:
– Niepoprawny romantyk! – zawołała.
– Tak to jest z miłością… Nie sądzi pani? Nigdy nie zerwała pani polnych kwiatów dla ukochanej osoby?
– Owszem, z pola czy łąki, ale nie kradłam ich ze sklepu.
– Jako mały chłopak zawsze zrywałem kwiaty z doniczek dozorczyni mojego budynku, hodowała piękne. Ale najczęściej kręciłem się po targu kwiatowym i tam, podczas gdy mama kupowała nasiona, ja kradłem, tak szybko i niezdarnie, że kwiatki nie nadawały się na bukiet. Rozpadały mi się w dłoni. – Poruszył palcami w geście sypania opadających płatków. – W końcu przekonałem dozorczynię, żeby posadziła róże. Cała ulica jej zazdrościła, ludzie przystawali je podziwiać, kiedy zostawiała uchyloną bramę, żeby pozamiatać czy przynieść wodę. No i stało się to, co musiało się stać: wszyscy zaczęliśmy podkradać jej kwiatki.
– Biedaczka. Złapała was?
– Skąd! Była dumna ze swoich kwiatów, które pięły się po ścianie aż do trzeciego piętra. A jeśli czasem nas przyłapywała, przymykała ogromne, wyłupiaste oczy i udawała, że zagląda do skrzynek na listy.
– I widać, co z pana wyrosło…
– To nie takie proste, ukształtowały mnie różne okoliczności… Ale faktycznie, kwiaty pozostały częścią mojego życia, na dobre i na złe.
Brulé wiedział, że może brzmieć to nieco dziwnie. I tak rzeczywiście było, ale wiedział też, że Mercedes sama wiele przeszła w życiu i nic jej nie zdziwi.
– Czego to dzieci nie wyczyniają… – powiedziała, żeby przerwać ciszę.
– Musiałem blednąć jak ściana, kiedy dozorczyni wbijała we mnie te swoje wielkie, wytrzeszczone niebieskie oczy. Nieco niespokojne, tak jak my. Tak się śpieszyłem, że zawsze kłułem się kolcami i musiałem dusić w sobie krzyk, żeby nie wyszła z bramy i dalej patrzyła na te skrzynki.
– Kobiety zawsze udają, że nie widzą.
– Ach tak?
– Jestem przekonana.
– Zazwyczaj zdawała sobie sprawę, że kradliśmy jej te róże, ale wiedziała, że to z miłości. A w miłości wszystko jest dozwolone. Ta dobra kobieta poucinała w końcu wszystkie kolce, żeby żaden chłopak się nie pokłuł… I proszę, gdyby ta biedaczka wiedziała, że dziś nie czuję żadnego ukłucia… Nigdy. – Westchnął, aż zadźwięczały dzwonki przy drzwiach. A może w ruch wprawił je trzepot skrzydeł anioła? – Co to ja mówiłem? – Pstryknął palcami. – Zgubiłem się.
– Na pewno chciał mi pan powiedzieć, że ból jest nieodłączną częścią życia. Ale nie mamy teraz czasu ani ochoty na bolera.
– No dobrze, słucham.
– Przyszłam po prostu po kwiaty.
– Domyślam się, że nie po to, by prosić mnie o rękę.
– Na miłość boską, zawsze się przez pana rumienię. Jak tak dalej pójdzie, znajdę sobie inną kwiaciarnię. Gdyby nie to…
– Gdyby nie to, że czytam klientom w myślach i zawsze wiem, jakich kwiatów potrzebują i z jakiej okazji. Słucham.
Dominique Brulé lubi przychodzić do swojego sklepu jeszcze przed świtem. Otwiera drzwi kluczem zawieszonym na szyi i zawsze prawą stopą przekracza próg L’É toile Manquante. Zanim zapali światło i podniesie żaluzje, zamyka na chwilę oczy. W milczeniu porozumiewa się z wszystkimi odmianami kwiatów i wyobraża sobie nadchodzący dzień. Zostawia im dość czasu, żeby wróciły na swoje miejsca, bo podejrzewa, że przez całą noc mieszały się ze sobą, a on oczekuje, że kiedy naciśnie włącznik, wszystkie będą tkwiły w swoich wazonach pełnych czystej wody. Nigdy jeszcze nie przyłapał ich w ruchu, ale nadejdzie taki dzień. Jego kwiaciarnię, najpiękniejszą w Saint-Germain-des-Pré s, wielokrotnie nagradzano – zawsze za piwonie. Ma siedemdziesiąt cztery lata i jest zodiakalnym Wodnikiem, a w dniu, w którym otworzył sklep, chciał zamknąć się w środku i umrzeć. Kiedy jednak zobaczył, jak nieśmiałe rojniki potrafią przetrwać wiele tygodni bez wody i opieki, porzucone i zapomniane w żałobnej ciemności, zrozumiał, że i on zdoła przeżyć bez swojej miłości. Julie umarła, niech żyje L’É toile Manquante.
– Nagietki. Dziś wyjdzie stąd pani z bukietem nagietków. Zapraszam. Dobrze pani zrobią. Podobno potrafią zmienić nastrój.

 
Wesprzyj nas