Bohaterowie powieści “Pocałunki składane na chlebie”, ukazani w codziennych sytuacjach i miejscach, przeżyją chwile solidarności i wzruszenia, ale też oburzenia i nienawiści.


Pocałunki składane na chlebieCo może się przydarzyć mieszkańcom wielkomiejskiej dzielnicy w trudnych czasach? Jak żyje się w oku cyklonu parom, osobom samotnym, rodzicom i dzieciom, młodym i starym? W jaki sposób dotyka ich kryzys?

To poruszająca opowieść o życiu kilku bohaterów: rodziny, która wraca z wakacji z postanowieniem, że w jej życiu nic się nie zmieni, mężczyzny opłakującego swój rozwód w czterech ścianach, babci, ubierającej przed czasem choinkę, by dodać otuchy bliskim, kobiety, która postanawia wrócić na wieś i uprawiać ziemię, odziedziczoną po przodkach.

Wszyscy oni ukazani są w codziennych sytuacjach i miejscach: salonie fryzjerskim, barze, biurze, przychodni, gdzie przeżyją chwile solidarności i wzruszenia, ale też oburzenia, nienawiści. I zrozumieją, dlaczego ich dziadkowie uczyli ich całować chleb.

***

„Autorka prowadzi swoich bohaterów inteligentnie i z uczuciem”.
El País

Almudena Grandes (ur. w 1960 roku w Madrycie) zadebiutowała w 1989 roku powieścią “Lulu”, za którą otrzymała nagrodę La Sonrisa Vertical. Od początku cieszy się dużą popularnością wśród czytelników i przychylnością krytyki. Jej powieści i opowiadania stały się jednymi z najbardziej znanych na świecie i najczęściej tłumaczonych dzieł współczesnej literatury hiszpańskiej. Wiele doczekało się filmowych adaptacji. Autorka została uhonorowana Nagrodą Fundacji Lary, Nagrodą Księgarzy (w Madrycie i Sewilli), Rapallo Carige i Prix Méditerranée.

Almudena Grandes
Pocałunki składane na chlebie
Przekład: Katarzyna Okrasko
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 17 maja 2017
 
 

Pocałunki składane na chlebie


I. PRZEDTEM

Jesteśmy w jednej z centralnych dzielnic Madrytu. Jej nazwa nie ma znaczenia, mogłaby to bowiem być każda ze starych dzielnic, w granicach której znajdziemy i miejsca imponujące, i sypiące się ruiny. Nie ma w niej zbyt wielu zabytków, ale jest piękna, bo tętni życiem.
Ulice mojej dzielnicy są niezwykle różnorodne. Zdarzają się szerokie, porośnięte rozłożystymi drzewami, ocieniającymi balkony niższych pięter, ale więcej jest wąskich. Na nich też rosną drzewa, ale jakby bardziej ściśnięte, starannie przycinane, by nie zajmowały zbyt wiele miejsca, gdyż brakuje go tu nawet dla powietrza – drzewa zielone, delikatne na wiosnę, ale najwspanialsze w lecie, kiedy poranny spacer po dopiero co zroszonych chodnikach to bezcenny luksus i przyjemność, która nic nie kosztuje. Wiele tu placów, a raczej placyków, każdy z nich ma swój kościół i swój pomnik na środku, posąg bohatera lub świętego oraz ławki, place zabaw i wybiegi dla psów, wszystkie identyczne – to zapewne skutek jakiegoś zamówienia publicznego ratusza, o które lepiej nie dopytywać. W przeciwieństwie do nich zaułki – nieliczne, ale urocze, odwiedzane zwłaszcza przez sekretnych kochanków i nastolatki na wagarach – oparły się bohatersko, rok po roku, planom eksterminacji opracowanym dla nich w biurach urbanistycznych urzędu miasta. I żyją nadal, podobnie jak cała dzielnica.
Ale najbardziej wartościowym elementem tego pejzażu są ludzie, tak różnorodni i odmienni, uporządkowani bądź chaotyczni, jak zajmowane przez nich budynki. Wielu z nich mieszkało tu zawsze w solidnych mieszczańskich kamienicach – z portierami, windami i klatkami schodowymi wyłożonymi marmurem – stojących przy szerokich ulicach, a niekiedy także tych wąskich, lub w biedniejszych budynkach, ze zwykłą stróżówką albo nawet i bez niej. W tej dzielnicy zawsze występowały obok siebie marmurowe schody i ścianki z gipsu, byli bogaci i biedni. Najstarsi mieszkańcy przeżyli exodus lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy stały się modne przeprowadzki z centrum na peryferie; znieśli wrzenie lat osiemdziesiątych, gdy spadek cen przywiódł tu nowych kolonizatorów, przybyłych z regałami kupionymi na Rastro, plakatami z Che Guevarą i indyjskimi tkaninami, z których można było uszyć narzutę na łóżko, ozdobić nimi ścianę albo obić starą kanapę ocaloną ze śmietnika; i wytrzymali nową falę lat dziewięćdziesiątych, czasy początków bańki nieruchomościowej, gdy znów uznano, że mieszkanie w centrum miasta jest naprawdę cool.
Potem rzeczywistość zaczęła się sypać i odczuli to wszyscy. Na początku było to jakby drżenie ziemi osuwającej się spod nóg, ale sądzili, że to tylko złudzenie optyczne. Nic poważnego, powtarzali sobie, a jednak sprawa była poważna, i chociaż na pozór nic się nie zmieniło, to asfalt na ulicach pękał i ostry, duszący zapach zatruwał powietrze. Nikt nie dostrzegał tych szczelin, ale wszyscy czuli, że ucieka przez nie spokój, dobrobyt, przyszłość. Nie wszyscy zareagowali tak samo. Ci, którzy się poddali, już tu nie mieszkają. Pozostali walczą ze smokiem dostępną sobie bronią, każdy na swój własny sposób.
Starsi nie boją się tak bardzo.
Pamiętają, że jeszcze nie tak dawno temu, w mroźne zimowe poranki, służące biegały po ulicach Madrytu z rękami skrzyżowanymi na piersiach, by nie uronić ani odrobiny ciepła, jakie zapewniał cienki wełniany płaszcz; miały gołe nogi, cienkie buty i po prostu musiały biec, by nie zamarznąć. Pamiętają też posępnych mężczyzn, którzy chodzili powoli, z postawionymi kołnierzami kurtek i kartonowymi walizkami w dłoniach. My, dzieci, patrząc na nich, zastanawialiśmy się, czy nie jest im zimno, i chociaż podziwialiśmy ich niezłomność, powstrzymywaliśmy się od wścibskich komentarzy.
W latach siedemdziesiątych XX wieku ciekawość była niebezpieczną przywarą nas, hiszpańskich dzieci, dorastających pośród fotografii – czasem stojących w ramkach na komodzie, czasem schowanych na dnie szuflady – młodych uśmiechniętych osób, których nigdy nie poznaliśmy.
– Kto to jest?
– To… – I byli to wujkowie, narzeczeni, kuzynki albo siostry, dziadkowie albo przyjaciele, i wszyscy bez wyjątku nie żyli.
– A kiedy umarł?
– Ojojoj… – I dorośli zaczynali się denerwować. – Bardzo dawno temu.
– Ale jak, dlaczego, co się stało?
– Podczas wojny albo tuż po wojnie, ale to smutna historia, lepiej o niej nie rozmawiać… – I na tym otoczonym tajemnicą konflikcie, o którym nikt nie chciał wspominać, chociaż uwierał dorosłych jak niezagojona rana, zainfekowana strachem lub poczuciem winy, kończyły się wszystkie rozmowy. – A odrobiłeś już lekcje? To idź się bawić. Albo nie, lepiej się wykąp, potem chcecie się myć wszyscy razem i nie starcza ciepłej wody…
W ten oto sposób, my, dzieci z lat siedemdziesiątych, nauczyliśmy się nie pytać, mimo że współcześni Hiszpanie nie lubią tego wspominać. Nie pamiętają również tego, że żyliśmy w biednym kraju, chociaż nie była to żadna nowość. My, Hiszpanie, zawsze byliśmy biedni, nawet w epoce, gdy nasi królowie panowali nad światem, a złoto z Ameryki pojawiało się na Półwyspie Iberyjskim i znikało z niego, nie pozostawiając śladu poza tumanami kurzu, który unosił się spod kół karoc jadących do Flandrii, żeby spłacić długi zaciągnięte przez Koronę. I w połowie XX wieku w Madrycie porządny płaszcz stanowił luksus, nie mogli sobie na niego pozwolić ani służące, ani robotnicy spacerujący po ulicach, żeby skrócić oczekiwanie na pociąg, który zawiezie ich bardzo daleko, do jakiejś niemieckiej fabryki albo na winobranie do Francji. Tak, bieda była przeznaczeniem wielu rodzin, jedynym dziedzictwem, jakie rodzice mogli zapisać w spadku dzieciom. Ale w tym dziedzictwie było coś jeszcze, pewien rodzaj bogactwa, którego my, Hiszpanie, nie utraciliśmy nigdy dotąd.
Dlatego najstarsi się nie boją. Przypominają sobie swoją młodość i pamiętają wszystko: chłód, inwalidów wojennych żebrzących na ulicach, przemilczenia, nerwowość ogarniającą ich rodziców za każdym razem, gdy mijali na chodniku policjanta, i stary zwyczaj, którego nie umieli, a może nie chcieli przekazać potomkom. Kiedy kawałek chleba spadał na podłogę, dorośli kazali dzieciom podnosić go i całować, zanim wracał na tacę. Ich rodziny bowiem, w czasach gdy zginęły te wszystkie osoby, o których nikt nie chciał rozmawiać, poznały, co to znaczy głód.
My, którzy jako dzieci nauczyliśmy się całować chleb, wspominamy nasze dzieciństwo i dostrzegamy ślady głodu, którego sami nigdy nie zaznaliśmy: te obrzydliwe pseudojajecznice, które smażyły nasze babcie, kiedy skończyły panierować rybę, a pozostało im jeszcze trochę jajka. Ale nie pamiętamy smutku.
Wściekłość, owszem, zaciśnięte szczęki kobiet i mężczyzn, którzy w swoim życiu doznali tylu nieszczęść, że mieli prawo załamać się kilka razy, ale trwali nadal, jakby byli z żelaza. Gdyż trzydzieści lat temu w Hiszpanii dziedziczyło się po rodzicach biedę, ale też godność, pozwalającą przeżywać tę biedę bez poczucia poniżenia, nie przestając walczyć o przyszłość. Mieszkali w kraju, w którym nędza nie była powodem do wstydu, a tym bardziej do tego, żeby dać za wygraną. Nawet Franco podczas trzydziestu siedmiu lat żelaznej dyktatury, rozpoczętej przez wojnę, którą sam rozpętał, nie zdołał sprawić, żeby jego nieprzyjaciele, nierzadko żyjący w koszmarnych warunkach, się poddali, zrezygnowali z zakładania rodzin, zrezygnowali ze szczęścia. Nie tak dawno temu szczęście było również sposobem na to, żeby przetrwać.
Potem ktoś nam powiedział, że powinniśmy zapomnieć, bo przyszłość wymaga, by puścić w niepamięć to, co było wcześniej. Że jeśli chcemy zbudować demokrację, musimy patrzeć w przód, jakby tu nigdy nic się nie stało. I zapominając o tym, co złe, my, Hiszpanie, zapomnieliśmy też o tym, co dobre. Nie zważaliśmy na to, bo byliśmy piękni, nowocześni, podążaliśmy za modą. Po co wspominać wojnę, głód, setki tysięcy zabitych, całą tę nędzę?
Tak oto, wypierając ze świadomości kobiety bez płaszczy, mężczyzn z kartonowymi walizkami i pocałunki składane na chlebie, mieszkańcy tej dzielnicy, jedynej w swoim rodzaju, a zarazem podobnej do wielu innych dzielnic jakiegokolwiek hiszpańskiego miasta, utracili więź z własną tradycją, a ona mogłaby im teraz pomóc zwalczyć tę niespodziewaną nędzę, która zaatakowała ich znienacka, z samego serca Europy, mającej uczynić z nich bogaczy. Zostali pozbawieni skarbu, którego nie można kupić za pieniądze.
Dziś mieszkańcy tej dzielnicy czują się bardziej bezbronni niż zrujnowani, pogrążeni w paraliżującym poczuciu bezradności, zdezorientowani jak rozpieszczone dziecko, któremu zabrano zabawki i które nie wie, jak ma zaprotestować, jak domagać się tego, co do niego należy, zgłosić kradzież i złapać złodziei.
Gdyby zobaczyli nas nasi dziadkowie, umarliby najpierw ze śmiechu, a potem z żalu. Bo dla nich nie byłby to żaden kryzys, najwyżej drobne przeciwności losu. Bo my, Hiszpanie, którzy przez tyle stuleci potrafiliśmy żyć w biedzie i zachować godność, nigdy wcześniej nie byliśmy tak potulni.
Nigdy, aż do dziś.
To historia spleciona z wielu historii, historia pewnej madryckiej dzielnicy starającej się przetrwać w oku cyklonu, w samym środku kryzysu, który zagroził, że wywróci wszystko do góry nogami, ale jeszcze nie zdołał tego dokonać.
W tej dzielnicy mieszkają rodziny; pary z psami lub bez psów; z dziećmi i bez nich; i osoby samotne: młode, dojrzałe i starsze; Hiszpanie i cudzoziemcy; ludzie czasem szczęśliwi, a czasem nie, najczęściej jednak szczęśliwi od czasu do czasu. Niektórzy się załamali, ale większość daje sobie jakoś radę, samodzielnie albo z pomocą innych, próbując zachować dawne rytuały, dawne zwyczaje, aby pozostać tym, kim do tej pory byli, aby sąsiedzi mogli ich rozpoznać i zawołać po imieniu.
Salon fryzjerski Amalii był o krok od katastrofy, kiedy otwarto naprzeciwko chiński salon piękności, ale klientki pozostały jej wierne. Niestety, Amalia nie miała wyjścia, musiała obniżyć ceny.
Przetrwał też bar Pascuala, chociaż coraz mniej przypomina bar, a coraz bardziej siedzibę rozmaitych stowarzyszeń: stowarzyszenia sąsiadów usiłujących zachować mieszkania komunalne, które ratusz po cichu sprzedał funduszowi spekulacyjnemu; organizacji kobiecej, gdyż nie dostała dofinansowania i straciła siedzibę; szkolnych kółek zainteresowań: im też obcięto fundusze i nie mają pieniędzy na wynajem szkolnych sal. Właścicielowi to nie przeszkadza. Pascual jest pogodnym, spokojnym mężczyzną, prosi tylko, żeby przynajmniej co trzeci członek którejkolwiek z organizacji coś zamówił. Pozostałej dwójce, jeśli nie ma innego wyjścia, podaje z uśmiechem szklankę wody.
Wiele dawnych sklepów zniknęło. Otwarto nowe, zwykle prowadzą je Chińczycy, handlujący od świtu po późną noc podstawowymi produktami spożywczymi. Cukiernia, apteka, sklep papierniczy i targ nadal znajdują się w tym samym miejscu – to ważne punkty dzielnicy, tak dawniej, jak i dziś.
Poza tym we wrześniu rozpoczyna się rok szkolny, w grudniu są święta Bożego Narodzenia, w kwietniu rozwijają się liście, w lecie nadchodzą upały, a życie dzielnicy toczy się dalej swoim trybem.
Chodźcie ze mną przyjrzeć mu się z bliska.

II. TERAZ

Rodzina Martínez-Salgado wraca z wakacji w tym samym czasie co większość madryckich rodzin. Dzielnica powoli się zapełnia.
Trzy samochody wjeżdżają do miasta jeden za drugim, w tej samej kolejności, w jakiej wyruszyły tego ranka z nadmorskiej miejscowości, odległej od stolicy o czterysta kilometrów.
W pierwszym, który przeszedł już wprawdzie dwa obowiązkowe przeglądy, ale jest duży i zadbany, wraca Pepe Martínez z rodzicami i córką Marianą.
W drugim, nieco skromniejszym, bez widocznych nalepek i tak brudnym, jakby jego właścicielka postanowiła przywieźć ze sobą pół plaży, wraca Diana Salgado z matką i młodszym synem Pablem, który urozmaicał im podróż, zadając co dwa, trzy kilometry to samo odwieczne pytanie: „Daleko jeszcze?”.
Trzeci samochód należał kiedyś do Pepego, potem do Diany, a kolekcja kolorowych nalepek na prawym krańcu przedniej szyby powiększała się na nim przez lata. Teraz prowadzi go Jose, najstarszy syn Pepego i Diany, obok niego siedzi jego dziewczyna, a z tyłu, w piekielnym narzędziu tortur zwanym transporterem, kot Tygrys.
– No i znowu w domu – wzdycha Pepe, wkładając ostatnią walizkę do windy w domu rodziców. – Wakacje zawsze mijają tak szybko! Jaka szkoda!
– Tak. – Matka wiesza mu się na szyi i całuje w policzki ze smutną miną. – Tak świetnie się bawiliśmy.
– Dziękujemy za wszystko, synku. – Ojciec przytula go delikatnie, bo od czasu gdy Pepe skończył dziesięć lat, wstydzi się objąć go mocno. – Ale idź już, żeby nie wlepili ci mandatu za złe parkowanie.
Pepe wraca do samochodu, czeka jeszcze chwilę, aż ojciec wyjdzie na balkon, pomacha mu, dając znać, że wszystko w porządku, a potem odjeżdża. Nie wie, że podczas gdy ojciec macha, jego własna matka wykrzykuje z entuzjazmem:
– Co za ulga, mój Boże! Wiesz, co mam zamiar teraz zrobić?
– Oczywiście. – Podchodzi do żony i obejmuje ją. – Zdejmiesz stanik.
– Nie, to za chwilę. Najpierw wyjdę kupić największe ucho świni, jakie tylko znajdę, a potem namoczę soczewicę…
– Oj, tak! – Potakuje i aż cieknie mu ślinka. – Koniec z sałatkami ze szpinaku i surowych pieczarek.
– I piersi indyka na kolację. Dziś zrobię tortillę z chorizo, szynką i groszkiem.
– Wspaniale! Puszczę Bambino, by to uczcić.
– Świetnie! – Ona się śmieje, unosi jedną ręką spódnicę i tańczy rumbę w rytm muzyki, która rozbrzmiewa tylko w jej głowie. – Starczy już tych wakacji!
Chwilę później, głucha na protesty matki, Diana odprowadza ją do samych drzwi.
– No cóż, wszystko, co dobre, kiedyś się kończy – mówi, kładąc ostatnią torbę w korytarzu swojego rodzinnego domu. – Szkoda, prawda, mamo? Wakacje zawsze mijają za szybko!
Jednym zwinnym ruchem matka obejmuje ją, całuje i popycha delikatnie w kierunku schodów.
– Tak, ale idź już, mały został sam w samochodzie, niczego nie potrzebuję, naprawdę…
Potem zamyka drzwi, zdejmuje sandały i odrzuca je za siebie, wychodzi na balkon, by pomachać wnukowi, a kiedy samochód córki znika jej z pola widzenia, rozkłada ramiona, odwraca się na pięcie i wzdycha:
– Mój Boże, co za ulga!
Potem otwiera walizkę, wsuwa do niej rękę, jakby doskonale wiedziała, gdzie znaleźć to, czego szuka, wyjmuje paczkę papierosów i zaciąga się trzy razy z zamkniętymi oczami. Zanim pociągnie czwarty raz, idzie do kuchni, a gdy wydmuchuje dym po raz piąty, parzy sobie kawę, dokładnie taką, jak lubi, a jakiej córka nie pozwala jej pić: czarniejszą niż dusza samego szatana. Z filiżanką w ręku wchodzi do swojego gabinetu, włącza komputer, porusza myszką, naciska na ikonkę z żołnierskim hełmem i wzrusza się trochę na dźwięk muzyczki, za którą tak bardzo tęskniła.
– Przeklęci Achajowie! – mamrocze, uruchamiając grę Niech spłonie Troja w trybie multiplayer. – Andromacha wróciła! – I zapala kolejnego papierosa, wybierając kampanię, której nie zdążyła dokończyć przed wyjazdem. – Achillesie, twoje dni są policzone.
Pepe wraca do domu wcześniej niż żona i zastaje na wycieraczce biednego Tygrysa, nadal w transporterze.
– Cholerny smarkacz – mruczy Pepe, uwalniając zwierzaka z więzienia. Po chwili ma całą koszulę w wilgotnej sierści woniejącej klasycznym aromatem kociej szczyny. – Do czego mu się tak spieszy?
– Tato… – wzdycha Mariana, bardzo dojrzała jak na swój wiek siedemnastolatka, która mija go w korytarzu, szybka jak strzała, i odwraca się na chwilę w progu swojego pokoju, zanim zamknie za sobą drzwi na klucz. – Ty czasem nic nie rozumiesz.
– Jasne…
A jednak kiedy stawia kota na podłodze i rozgląda się wokół, przychodzą mu do głowy te same słowa, które wykrzykuje Mariana, włączając swój superkomputer, ze wszystkimi możliwymi ustrojstwami świata i ultraszybkim Internetem, dzięki któremu strona Google’a włącza jej się w mgnieniu oka.
– O mój Boże, co za ulga!
Nie musi już się bić z pozostałymi członkami rodziny o dostęp do jedynego laptopa ani dzielić z nikim sypialni, ani czekać na swoją kolej, żeby wziąć prysznic po powrocie z plaży, ani kąpać się w morzu z dwiema babciami trzymającymi ją za rękę, jak wtedy, kiedy miała pięć lat.
– Co za ulga! – powtarza ciszej, jakby chciała upewnić się w swoim szczęściu, porusza myszką, gładzi pieszczotliwie klawiaturę, wpatruje się w monitor w przypływie miłosnego uniesienia, potem wchodzi na Facebooka i znów znajduje to imię, które wyprowadza ją z równowagi: Andromacha. Ciągle ta Andromacha. Co za nudziara! Nie chce się odczepić…
Próbuje wyrzucić ją ze wszystkich swoich kontaktów, ale zaproszenie do grona znajomych pojawia się znowu, jak uparta plama ropy na wybrzeżu Morza Śródziemnego.
Kto to może być?, zastanawia się Mariana.
Pepe tymczasem umówił się z dwoma przyjaciółmi, że pójdą następnego dnia na mecz, pierwszy mecz na własnym boisku, i to jeszcze z przeciwnikiem, który dopiero co awansował do pierwszej ligi, prezent powitalny, małe piwko przed meczem, kilka głębszych po nim, a w poniedziałek z powrotem do pracy, och tak, pójdzie do niej z wielką ochotą, on sam we własnym gabinecie z klimatyzacją, gdzie może w spokoju projektować silniki samolotowe, czyli robić to, co doskonale potrafi, a nie rozstawiać parasole, które przewraca wiatr, ani grillować mięso, które mu się przypala, ani organizować wycieczki dla dziadków, których wszystko nudzi, ani stać pół godziny w kolejce do kasy w supermarkecie, a w dodatku potem wysłuchiwać pretensji córki, że jogurty zaraz się przeterminują, poza tym prosiłam o jogurty z błonnikiem, nie sojowe, sojowe je mama, mógłbyś się wreszcie nauczyć…
– Mój Boże, co za ulga! – wzdycha w końcu, a potem wyciąga z lodówki piwo, by wprawić się w dobry nastrój przed meczem.
I z okna w kuchni widzi samochód żony, która musi zaparkować na ulicy, bo on wprowadził swoje auto do garażu.
Pablo z oczywistych względów nie czeka, aż matka znajdzie wreszcie wolne miejsce.
Znika natychmiast, gdyż czekają na niego koledzy, wybiegają na widok samochodu, by go porwać, Felipe z piłką do kosza, Alba z otwartymi ramionami. Wszyscy troje obejmują się w przedpokoju, jakby nie widzieli się od lat, a nie od trzech tygodni. Potem Pablo idzie do pokoju, otwiera drzwi, rzuca torbę na podłogę, popycha ją nogą i znika na schodach, krzycząc na odchodnym:
– Tatooooo, wychodzę!
To jedyny członek rodziny Martínez-Salgado, który tego popołudnia nie mówi: „mój Boże, co za ulga”, ale na klatce schodowej wygłasza podobne zdanie:
– Super być z powrotem w domu! Nie mogłem się doczekać. Nie da się z nimi wytrzymać, mówię wam.

 
Wesprzyj nas