W książce “Prawdziwa historia” Delphine De Vigan po mistrzowsku pokazuje toksyczną relację między dwiema kobietami i stopniowe przejmowanie kontroli jednej nad drugą.


Prawdziwa historiaTo opowieść o pisarce bardzo przypominającej autorkę. Ona także napisała książkę, która stała się bestsellerem, a w której odmalowała portret swej matki samobójczyni, z osobowością typu borderline.

Po sukcesie następują spotkania z czytelnikami, po których pisarka czuje się całkowicie wyczerpana. W dodatku zaczyna otrzymywać anonimy, oskarżające ją, że zdobyła rozgłos dzięki śmierci matki i oszkalowaniu rodziny.

Pewnego dnia spotyka L., kobietę w swoim wieku. Między rówieśniczkami rodzi się przyjaźń. Delphine zwierza się L., która rozumie ją jak nikt inny. L. wprowadza się do Delphine, opiekuje się nią i wszystkim zajmuje. Odpowiada nawet na adresowane do niej maile.

Jak daleko posunie się L.? Zjawiła się po to, by zapełnić pustkę czy siać spustoszenie?

Vigan ukazuje po mistrzowsku toksyczną relację między obiema kobietami, polegającą na stopniowym przejmowaniu kontroli jednej nad drugą.

Delphine de Vigan – popularna francuska pisarka, autorka “Jours sans faim” (Dni bez głodu), którą wydała w 2001 roku pod pseudonimem Lou Delvig oraz nagrodzonej Rotary oraz Prix des libraires powieści “No et moi” (No i ja), która sprzedała się w nakładzie ponad 100 tysięcy egzemplarzy, została przetłumaczona na ponad dwadzieścia języków i przygotowywana jest jej filmowa adaptacja.

Delphine De Vigan
Prawdziwa historia
Przekład: Joanna Kluza
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 16 września 2016
 
 

Prawdziwa historia


Przestałam pisać kilka miesięcy po ukazaniu się mojej ostatniej powieści. W ciągu niemal trzech lat nie napisałam ani jednej linijki tekstu. Czasami utarte zwroty należy rozumieć dosłownie: nie napisałam listu urzędowego, podziękowania, pocztówki z wakacji, listy zakupów. Niczego, co wymagałoby jakiegokolwiek wysiłku redakcyjnego, co spełniałoby jakiekolwiek wymagania formalne. Ani jednej linijki, ani jednego słowa. Na widok bloku, notesu, fiszki z brystolu robiło mi się niedobrze. Stopniowo sam gest stał się okazjonalny, pełen wahania, niepozbawiony lęku. Już samo trzymanie pióra wydawało mi się coraz trudniejsze. Później wpadałam w panikę, ledwie otworzyłam zapisany w Wordzie dokument. Szukałam właściwej pozycji, optymalnego ustawienia ekranu, wyciągałam nogi pod stołem. A potem całymi godzinami trwałam w bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w monitor. Jeszcze później dłonie zaczynały mi drżeć, jak tylko zbliżyłam je do klawiatury.
Odrzucałam wszystkie składane mi propozycje bez wyjątku: artykuły, opowiadania na lato, przedmowy oraz innego rodzaju współpracę przy dziełach zbiorowych. Wystarczyło samo słowo „napisać” w liście lub w wiadomości, żeby ściskało mnie w żołądku. Pisać już nie byłam w stanie. Pisać, odpowiedź brzmiała „nie”.

Dzisiaj wiem, że w moim otoczeniu, w środowisku literackim i na portalach społecznościowych krążyły rozmaite plotki. Wiem, że mówiono, iż już nie będę pisać, że doszłam na skraj czegoś, że słomiany czy też papierowy zapał zawsze gaśnie. Ukochany mężczyzna ubzdurał sobie, że przebywając z nim, straciłam natchnienie lub wenę i że w związku z tym wkrótce go zostawię. Kiedy przyjaciele, znajomi, a czasem nawet dziennikarze odważyli się zapytać mnie o to milczenie, wymyślałam najróżniejsze powody albo przeszkody, wśród których znajdowały się zmęczenie, zagraniczne wyjazdy, presja związana z sukcesem czy wręcz koniec cyklu literackiego. Wymówiłam się brakiem czasu, niemożnością skupienia się, pobudzeniem, po czym wykręciłam się fałszywie pogodnym uśmiechem, na który nikt się nie dał nabrać. Dzisiaj wiem, że wszystko to jest tylko wymówką. Wszystko to jest niczym.
Wobec bliskich bez wątpienia zdarzyło mi się napomknąć o strachu. Nie przypominam sobie, żebym mówiła o przerażeniu, chociaż była to kwestia właśnie przerażenia. Teraz mogę to przyznać: pisanie, które pochłaniało mnie od tak dawna, które tak głęboko zmieniło moje życie i było mi tak drogie, przerażało mnie.

Prawda jest taka, że kiedy powinnam była zabrać się z powrotem do pisania, zgodnie z cyklem, w którym przeplatają się ze sobą okresy utajenia, wylęgania i redakcji w pełnym tego słowa znaczeniu, cyklem niemal chronologiczno-biologicznym, który testuję od ponad dziesięciu lat – kiedy więc zamierzałam zacząć książkę, do której sporządziłam pewną ilość notatek i zebrałam obfitą dokumentację, spotkałam L.

Dzisiaj wiem, że L. to absolutnie jedyny powód mojej niemocy. I że te dwa lata, w czasie których byłyśmy ze sobą blisko, o mało nie sprawiły, że zamilkłam na zawsze.

I
Oczarowanie

(…) sposób, w jaki się o tym dowiedział,
był wielce niepokojący – jakby dotyczyło to
postaci z jakiejś książki czy sztuki – postaci,
której przeszłość w gruncie rzeczy nie jest przeszłością,
a jedynie zwykłą fikcją literacką.

Stephen King Misery, przeł. Robert P. Lipski

Chciałabym opowiedzieć, w jaki sposób, w jakich okolicznościach L. wkroczyła w moje życie, chciałabym dokładnie opisać kontekst, który umożliwił L. przeniknięcie w moją sferę prywatną i cierpliwe jej przejęcie. To nie jest takie proste. W chwili zaś, gdy piszę zdanie: w jaki sposób L. wkroczyła w moje życie, uświadamiam sobie, ile jest w nim pompatyczności, lekkiej przesady, jak podkreśla dramatyzm, który jeszcze nie istnieje, ową chęć obwieszczenia punktu zwrotnego albo nieoczekiwanego wydarzenia. Owszem, L. wkroczyła w moje życie i powoli, zdecydowanie, podstępnie przewróciła je do góry nogami. L. wkroczyła w moje życie jak na scenę w teatrze, w samym środku przedstawienia, zupełnie jakby reżyser czuwał nad tym, żeby wszystko wokół się rozmyło, aby zrobić jej miejsce, jakby wejście L. zostało przygotowane, żeby wzmocnić jej znaczenie, aby dokładnie w tej chwili widz oraz pozostałe postacie obecne na deskach (akurat ja) patrzyły tylko na nią, aby wszystko wokół nas zastygło w bezruchu i żeby jej głos niósł się aż na koniec sali, jednym słowem: żeby wywarła wrażenie.
Lecz pędzę zbyt szybko.
Spotkałam L. pod koniec marca. W następne wakacje L. poruszała się w moim życiu niczym stara przyjaciółka, po znanym terenie. Po kolejnych wakacjach miałyśmy już nasze private jokes, wspólny język pełen niedopowiedzeń i podtekstów, spojrzenia, które wystarczały, abyśmy się zrozumiały. Nasze porozumienie opierało się na wspólnych tajemnicach, ale także na niedomówieniach i cichych komentarzach. Z perspektywy czasu i zważywszy na gwałtowność, jaką przybrała później nasza relacja, mogłoby mnie kusić, aby powiedzieć, że L. wdarła się w moje życie siłą, jako jedyny cel mając zagarnięcie mojego terytorium, tylko że byłaby to nieprawda. L. wkroczyła łagodnie, z niezmierzoną delikatnością, ja zaś spędziłam z nią chwile zaskakującej jednomyślności.

Tamtego popołudnia, które poprzedziło nasze spotkanie, oczekiwano mnie na targach książki w Paryżu. Natknęłam się tam na mojego przyjaciela Oliviera, który był gościem programu na żywo na stoisku Radio France. Wmieszałam się w publiczność, by go posłuchać. Następnie przegryźliśmy w kąciku po kanapce razem z jego starszą córką Rose, siedząc we trójkę na wytartej wykładzinie. O czternastej trzydzieści miałam podpisywać książki, zostało nam więc mało czasu. Olivier nie omieszkał zauważyć, że wyglądam na zmęczoną, naprawdę zmęczoną, zapytał z niepokojem, jak sobie z tym wszystkim daję radę, przy czym to wszystko oznaczało jednocześnie, że napisałam tak osobistą, tak intymną książkę i że ta książka zyskała taką popularność – popularność, której nie brałam pod uwagę nawet przez chwilę, wiedział o tym, i na którą w konsekwencji nie byłam przygotowana.
Później Olivier zaproponował, że mnie odprowadzi, toteż skierowaliśmy się ku stoisku mojego wydawcy. Minęliśmy gęstą, zbitą kolejkę oczekujących, spróbowałam dojrzeć, który autor znajduje się na jej drugim końcu, pamiętam, że podniosłam wzrok, by zobaczyć plakat z jego nazwiskiem, a wtedy Olivier szepnął: myślę, że to do ciebie. Rzeczywiście, kolejka ciągnęła się daleko, po czym zakręcała ku stoisku, przy którym na mnie czekano.
W innych czasach, a nawet kilka miesięcy wcześniej napełniłoby mnie to radością i bez wątpienia dumą. Spędziłam wiele godzin, wypatrując czytelników na rozmaitych targach, grzecznie siedząc za stosem własnych książek, chociaż nikt nie przyszedł, znałam to rozczarowanie, tę nieco wstydliwą samotność. Teraz doznałam zupełnie innego wrażenia, czegoś w rodzaju zawrotu głowy, przez moment zaświtała mi myśl, że to za dużo, za dużo jak dla jednej osoby, za dużo dla mnie. Olivier oznajmił, że zostawia mnie samą.

***

Moja książka ukazała się pod koniec sierpnia, ja zaś od kilku miesięcy jeździłam od miasta do miasta, ze spotkania na podpisywanie, z czytania na debatę, po księgarniach, po bibliotekach, po mediatekach, gdzie czekało na mnie coraz więcej czytelników. Czasami pochłaniało mnie to uczucie, że idealnie się wstrzeliłam, że pociągnęłam ze sobą, za sobą tysiące czytelników, to, bez wątpienia zwodnicze, przeświadczenie, że mnie usłyszano. Byłam szczęśliwa, spełniona, oszołomiona. Dumna i nadal pełna niedowierzania.

Napisałam książkę, lecz nie spodziewałam się, jakie będzie miała znaczenie. Napisałam książkę, której długofalowe oddziaływanie miało być odczuwalne wewnątrz mojej rodziny i wokół mnie, której szkodliwych skutków ubocznych nie przewidziałam, książkę, która miała wkrótce obnażyć niezniszczalnych sprzymierzeńców, ale również fałszywych przyjaciół, i której spóźnione efekty miały jeszcze długo być widoczne.
Nie wyobrażałam sobie efektu zwielokrotnienia przedmiotu i jego następstw, nie wyobrażałam sobie wizerunku matki, powielonego w setkach, później w tysiącach, tej fotografii na obwolucie, która mocno przyczyniła się do upowszechnienia tekstu, fotografii, która bardzo szybko się od niej oddzieliła, teraz zaś nie była już moją matką, lecz postacią z powieści, mglistą i zwichrowaną. Nie wyobrażałam sobie, że czytelnicy będą wzruszeni, onieśmieleni, nie wyobrażałam sobie, że niektórzy będą przy mnie płakać ani jak trudno będzie mi nie zapłakać wraz z nimi.

Całkiem pierwszy raz wydarzył się w Lille, kiedy to pewna młoda kobieta, wątła i wyraźnie osłabiona licznymi pobytami w szpitalu, wyjaśniła, jak to powieść dała jej szaloną, niedorzeczną nadzieję, że pomimo choroby, pomimo tego, co jej się przytrafiło i czego nie da się naprawić, pomimo tego, na co je skazała, być może dzieci mogłyby ją kochać…
A potem, innym znów razem, w Paryżu, pewnego niedzielnego poranka jakiś mężczyzna u kresu wytrzymałości opowiadał mi o spojrzeniach rzucanych przez ludzi na niego, na tych, którzy budzą tak wielki strach, że wszystkich, dwubiegunowych, schizofreników, tych z depresją, wpycha się do jednego worka, przyklejając etykietki niczym kurczakom w celofanie, w zależności od tego, jakie akurat obowiązują tendencje i co widać na okładkach czasopism, Lucile zaś, moja nietykalna bohaterka, wszystkim przywraca godność.
W Strasburgu, w Nantes, w Montpellier byli jeszcze inni ludzie, których czasami miałam ochotę wziąć w ramiona.

***

Stopniowo, w miarę możliwości wznosiłam niewidzialny szaniec, kordon sanitarny, który pozwalał mi to ciągnąć, trwać, zachować właściwy dystans, wypracowałam ruch przepony, który zatrzymywał powietrze na wysokości mostka, tworząc maleńką warstwę izolującą, niewidoczną poduszkę powietrzną, następnie wydychałam je powoli ustami, gdy tylko niebezpieczeństwo minęło. Mogłam więc słuchać, mówić, rozumieć narastającą wokół książki otoczkę, owe wzajemne relacje między czytelnikiem a tekstem, przy czym niemal zawsze i z powodów, których nie potrafię wyjaśnić, książka odsyłała czytelnika do jego własnej historii. Była rodzajem zwierciadła, którego głębia obrazu ani kontury już do mnie nie należały.

Wiedziałam jednak, że pewnego dnia wszystko to mnie dopadnie, liczba, owszem, liczba czytelników, komentarzy, zaproszeń, liczba odwiedzonych księgarni i godzin spędzonych w pociągach TGV, a wtedy coś pęknie pod ciężarem moich wątpliwości i sprzeciwów. Wiedziałam, że pewnego dnia nie dam rady się przed tym ustrzec i że będę musiała spojrzeć trzeźwo na wszystko, nie mogąc się od tego uwolnić.

 
Wesprzyj nas