W powieści “Góra bezprawia” młoda adwokatka i prawnik prowadzący jednoosobową kancelarię występują przeciwko wielkim firmom węglowym. Czy ten szaleńczy krok nie skończy się ich klęską?


Góra bezprawiaSamantha Kofer, młoda adwokatka, w wyniku kryzysu wywołanego upadkiem banku Lehman Brothers traci pracę w wielkiej korporacji prawniczej w Nowym Jorku i ląduje na dalekiej prowincji w miasteczku Brady w Wirginii.

Dla zachowania ubezpieczenia społecznego podejmuje bezpłatną pracę w Górskiej Klinice Pomocy Prawnej, gdzie służy pomocą prawną biednym mieszkańcom tamtejszej krainy węgla. Samantha, wyrwana z korporacyjnego środowiska prawniczego, po raz pierwszy w swej zawodowej karierze styka się ze zwykłymi ludźmi i ich problemami. Jej głównymi klientami są chorujący na pylicę górnicy, którym nieuczciwe kopalnie próbują odmawiać należnych im zasiłków.

W imieniu mieszkańców przeciwko wielkim firmom węglowym występuje również Donovan, prowadzący w Brady jednoosobową kancelarię prawniczą. Szykuje się wielki proces w obronie praw górnika cierpiącego na pylicę, którego pozbawiono należnego mu zasiłku. Przeciwstawienie się potentatom okazuje się jednak trudniejsze i bardziej niebezpieczne niż wydawało się na początku…

***

Nowa, ważna powieść. Pisarstwo Johna Grishama, które zawsze zapewniało najwyższej jakości rozrywkę, zaczyna ewoluować w stronę poważniejszej literatury o znacznie większej sile wyrazu, zdecydowanie bardziej godnej jego wyjątkowego talentu
„The Washington Post”

John Grisham
Góra bezprawia
Przekład: Lech Z. Żołędziowski
Kolekcja: John Grisham W świetle prawa
Wydawca: Ringier Axel Springer / Albatros
Premiera w tej edycji: 13 lipca 2017

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Pod tym adresem można zakupić online prenumeratę całej kolekcji lub pojedyncze tomy.

Góra bezprawia


Rozdział 1

Najgorsze było czekanie – poczucie niepewności, bezsenne noce, wrzody żołądka. Koledzy wzajemnie się nie zauważali i kryli za zamkniętymi na klucz drzwiami. Sekretarki i asystenci dzielili się szeptem ostatnimi plotkami, nie patrząc sobie w oczy. Wszyscy byli spięci i trawili czas i nerwy na wieczne domysły: „Kto następny?”. Wspólnicy – szefowie działów – chodzili jak struci, unikając podwładnych. W każdej chwili mogli dostać polecenie, że mają zwolnić ludzi.
Plotki nie oszczędzały nikogo. Dziesięciu prawników z działu procesowego do zwolnienia (tylko częściowo prawda, zwolniono siedmioro). Dział nieruchomości – łącznie ze wspólnikami i całym personelem – do likwidacji (prawda). Ośmiu wspólników z działu antytrustowego przechodzi do innej firmy (nieprawda, na razie).
W pracy panowała tak duszna atmosfera, że gdy tylko się dało, Samantha uciekała z biura i siadała z laptopem w którejś z kawiarni na dolnym Manhattanie. Pewnego pogodnego dnia – ściśle mówiąc, dziesiątego dnia po upadku Lehman Brothers – usiadła na ławce w parku i zapatrzyła się na górujący kawałek dalej wieżowiec. Stał przy Broad Street 110, a jego górne piętra dzierżawiła Scully & Pershing, największa firma prawnicza na świecie. Jej firma, choć przyszłość w niej trudno było nazwać pewną. Dwa tysiące prawników w dwudziestu krajach, z tego ponad połowa w samym Nowym Jorku, z czego tysiąc w tym jednym budynku, od trzydziestego do sześćdziesiątego piątego piętra. Ciekawe, ilu z nich chciałoby teraz wyskoczyć? Nie umiała tego zgadnąć, ale nie jej jednej przychodziły do głowy takie myśli. Największa firma prawnicza na świecie zapadała się w sobie i kurczyła, podobnie zresztą jak jej konkurencja. Wielka Prawnica, jak ją przezywano w branży, wpadła w taką samą panikę jak fundusze hedgingowe, banki inwestycyjne i waszyngtońskie konglomeraty ubezpieczeniowe, a na niższym poziomie łańcucha pokarmowego – banki komercyjne przy głównych ulicach miast.
Dziesiąty dzień minął bez rozlewu krwi, podobnie jak następny. W dwunastym zabłysła nawet iskierka nadziei, gdy Ben, kolega Samanthy, przyniósł do biura wiadomość, że ciśnienie na rynkach kredytowych w Londynie nieco opadło i, być może, znajdą się dodatkowe fundusze dla kredytobiorców. Już po paru godzinach jednak pogłoski zostały zdementowane: nic takiego się nie dzieje. Więc czekali dalej.
Działem nieruchomości komercyjnych w Scully & Pershing kierowali dwaj wspólnicy. Jeden zbliżał się do wieku emerytalnego i został już wypchnięty ze stanowiska, drugim był Andy Grubman, czterdziestoletni biurokrata, który w życiu nie widział sali sądowej od środka. Jako wspólnik miał piękny gabinet z widokiem na płynący w oddali Hudson, którego też od lat nie widział. Na półce za biurkiem, pośrodku jego Ściany Próżności, stała kolekcja miniaturowych drapaczy chmur, które lubił nazywać „swoimi domami”. Po skończeniu budowy jednego z „jego” wieżowców zaangażował rzeźbiarza i zlecił mu wykonanie kilku miniatur budynku. Największa stanęła u niego w gabinecie, mniejsze we wspaniałomyślnym geście sprezentował pozostałym członkom „swojej drużyny”. W ciągu trzech lat pracy w S&P kolekcja miniatur Samanthy urosła do sześciu sztuk, jednak teraz wyglądało na to, że przestanie rosnąć.
– Siadajcie – powiedział Grubman, zamykając za nimi drzwi.
Samantha usiadła obok Bena, który zajął miejsce obok Izabelle. W oczekiwaniu na wyrok wszyscy troje spuścili głowy i wpatrzyli się w swoje buty. Samantha, czując się trochę jak skazaniec przed plutonem egzekucyjnym, miała nawet ochotę chwycić Bena za rękę. Andy opadł na fotel i unikając ich wzroku, zwięźle przedstawił sytuację, w jakiej się znaleźli.
– Jak wiecie, bank Lehman Brothers padł czternaście dni temu.
No coś takiego, Andy! Kryzys finansowy i zapaść kredytowa postawiły świat na krawędzi katastrofy i wszyscy o tym wiedzieli, ale Andy rzadko miewał coś oryginalnego do powiedzenia.
– Aktualnie mamy w obróbce pięć projektów finansowanych przez L.B. Odbyłem długie rozmowy z pięcioma inwestorami i wszyscy się wycofali. Mieliśmy jeszcze trzy następne w przygotowaniu, dwa finansowane przez Lehmana, jeden przez Lloyda, i te trzy kredyty też zostały zamrożone. Bankierzy pochowali się po sejfach i boją się pożyczyć choćby dolara.
Tak, Andy, to też wiemy. Można o tym przeczytać na pierwszych stronach wszystkich gazet. Więc przejdź do rzeczy, zanim wyskoczymy przez okno.
– Wczoraj zebrał się komitet wykonawczy i dokonał pewnych cięć. Zwalniamy trzydziestu prawników z jednorocznym stażem pracy. Niektórzy odchodzą natychmiast, inni dostają miesięczne wypowiedzenie. Zostaje też bezterminowo wstrzymana rekrutacja nowych pracowników. No i, mówię to z ciężkim sercem, cały nasz wydział ulega likwidacji. Zostaje zamknięty. Zlikwidowany. Nie wiadomo, kiedy inwestorzy znów zaczną budować, jeśli w ogóle. Firma nie może was trzymać na liście płac, podczas gdy świat będzie czekał na pojawienie się dostępnych kredytów. Cóż, całkiem możliwe, że wchodzimy w okres głębokiej depresji. Niewykluczone, że to dopiero pierwsza runda zwolnień. Przykro mi, kochani. Naprawdę, bardzo mi przykro.
Ben pierwszy odważył się odezwać:
– Czyli my należymy do tych wyrzucanych w trybie natychmiastowym, tak?
– Nie. Stoczyłem o was walkę, wierzcie mi. Rzeczywiście początkowo zamierzali zwolnić was ze skutkiem natychmiastowym. Nie muszę przypominać, że dział nieruchomości jest najmniejszy w całej firmie i chyba został najmocniej trafiony przez obecny kryzys. Namówiłem ich, żeby was wysłać na urlop bezpłatny. Oznacza to, że przestajecie pracować, ale może później będziecie mogli wrócić.
– Może? – powtórzyła Samantha. Izabelle otarła z twarzy łzę, ale poza tym dzielnie się trzymała.
– Tak, i to wielkie „może”. Samantho, w tej chwili nie ma rzeczy pewnych, rozumiesz? Kręcimy się w kółko za własnym ogonem. Za pół roku wszyscy możemy wylądować na zasiłku dla bezrobotnych. Widziałaś na zdjęciach kryzysu z tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku kolejki bezrobotnych po talerz zupy?
Talerz zupy? Andy, nie wygłupiaj się. Jako wspólnik w zeszłym roku zainkasowałeś dwa miliony osiemset tysięcy dolców, co w S&P stanowiło normę i co, nawiasem mówiąc, dawało firmie zaledwie czwarte miejsce pod względem zarobków wspólników. A czwarte miejsce nie było powodem do dumy, w każdym razie nie w czasach przed upadkiem Lehman Brothers, załamaniem się Bear Stearns i pęknięciem bańki kredytów hipotecznych podwyższonego ryzyka. Teraz to czwarte miejsce nagle wyglądało całkiem atrakcyjnie, przynajmniej dla niektórych.
– Na czym ma polegać ten urlop bezpłatny? – zapytał Ben.
– Propozycja jest taka: przez następne dwanaście miesięcy formalnie pozostajecie pracownikami firmy, ale nie dostajecie żadnego wynagrodzenia.
– Cudownie – bąknęła Izabelle.
Ignorując ją, Andy ciągnął:
– Zachowujecie swoje ubezpieczenie zdrowotne, jednak tylko pod warunkiem podjęcia stażu w odpowiedniej instytucji dobroczynnej non profit. Dział HR już pracuje nad ich listą. Nie przychodzicie do pracy, zajmujecie się zbawianiem świata i żarliwie się modlicie, żeby gospodarka znów stanęła na nogi. Za jakiś rok wracacie do firmy na tych samych warunkach i bez utraty stażu pracy. Nie będzie to już praca w dziale nieruchomości, ale firma znajdzie dla was odpowiednie zajęcie.
– Czy po skończeniu tego urlopu mamy gwarancję zatrudnienia? – spytała Samantha.
– Nie, nikt niczego nie gwarantuje. Szczerze mówiąc, nikt nie potrafi przewidzieć, co się wydarzy za dwanaście miesięcy. Trwa kampania wyborcza, Europa stanęła na głowie, Chińczykom odbiło, banki padają, rynki się zwijają, nikt nic nie buduje ani nie kupuje. Koniec świata.
Przez chwilę wszyscy trwali w ponurym milczeniu, zmagając się z wizją końca świata. W końcu Ben zapytał:
– A ty, Andy? Ty też odchodzisz?
– Nie, przenoszą mnie do podatków. Wyobrażacie sobie? Nienawidzę podatków, ale miałem do wyboru albo to, albo jeżdżenie taksówką. Mam dyplom z prawa podatkowego, więc uznali, że mogę się przydać.
– Gratulacje – rzekł Ben.
– Przykro mi, kochani.
– Nie, mówię szczerze. Naprawdę ci gratuluję.
– Za miesiąc mnie też może tu nie być. Kto to może wiedzieć?
– Kiedy mamy odejść? – spytała Izabelle.
– Zaraz. Procedura przewiduje złożenie przez was wniosku o bezpłatny urlop, spakowanie rzeczy i opuszczenie budynku. Dział HR prześle wam mailem wykaz organizacji non profit i wasze papiery. Przykro mi, kochani.
– Przestań to w kółko powtarzać – burknęła Samantha. – Nie mówisz nic, co by nam pomogło.
– To prawda, ale mogło być gorzej. Większości pracowników w waszej sytuacji nie proponują urlopu bezpłatnego. Po prostu z miejsca zwalniają.
– Przepraszam, Andy – powiedziała. – Wszyscy dajemy się ponieść emocjom.
– W porządku, ja to rozumiem. Macie prawo być źli i podenerwowani. Pomyślcie tylko: wszyscy macie dyplomy uniwersytetów z Ivy League, a wyprowadzają was z budynku jak złodziejaszków. Wysyłają was na zieloną trawkę jak zwykłych roboli. To wstrętne, po prostu wstrętne. Niektórzy wspólnicy zaproponowali nawet obcięcie sobie poborów o połowę, byle do tego nie dopuścić.
– Założę się, że wielu takich nie było – mruknął Ben.
– Tak, bardzo niewielu, niestety. Ale decyzja została już podjęta.

* * *

W boksie dzielonym przez Samanthę z trzema innymi osobami, z których jedną była Izabelle, czekała na nią pracownica ochrony w czarnej spódnicy, czarnym żakiecie i czarnym krawacie. Biurko Bena znajdowało się kawałek dalej. Ze sztucznym uśmiechem kobieta powiedziała: „Jestem Carmen, czy mogę w czymś pomóc?”. W rękach trzymała pusty karton bez logo, by nie można było poznać, że to firmowy pojemnik Scully & Pershing na dobytek pracownika wysyłanego na przymusowy urlop, wyrzucanego z pracy lub żegnającego się z biurem z innego powodu.
– Nie, dziękuję – odrzekła Samantha. Udało jej się to powiedzieć w miarę grzecznie. Mogła odwarknąć i być niemiła, ale w końcu Carmen wykonywała tylko swoją pracę. Samantha przystąpiła do wyciągania szuflad i wyjmowania rzeczy osobistych. W jednej z nich leżało kilka teczek z dokumentami S&P. – A co z tym? – spytała.
– Proszę zostawić – odrzekła Carmen. Nie spuszczała z niej wzroku, jakby się bała, że Samantha może chcieć wynieść jakąś bezcenną własność firmy. Prawda była taka, że wszystkie istotne dokumenty były przechowywane na dyskach komputera stacjonarnego na jej biurku i laptopa, z którym praktycznie się nie rozstawała. Laptop jednak należał do Scully & Pershing i jak ze wszystkim innym musiała się z nim teraz pożegnać. Do plików w obu komputerach mogła wprawdzie wejść z prywatnego laptopa, ale do tego był potrzebny kod dostępu, a ten na pewno został już zmieniony.
Poruszając się jak w lunatycznym transie, Samantha opróżniła szuflady oraz ostrożnie zdjęła z półki i spakowała sześć miniaturek wieżowców, choć właściwie miała ochotę wyrzucić je do kosza. Gdy przyszła Izabelle, też dostała karton na swoje rzeczy. Reszta personelu – prawnicy, sekretarki, asystenci – miała coś pilnego do załatwienia w innych częściach biura i zniknęła. Przyjęło się, że kiedy ktoś opróżniał swoje biurko, nie należało mu w tym przeszkadzać. Żadnych świadków, żadnego rozczulania się, żadnych wymuszonych pożegnań.
Izabelle miała podpuchnięte i zaczerwienione oczy; widać przepłakała ten czas w toalecie.
– Zadzwoń do mnie – szepnęła. – Spotkajmy się wieczorem na drinka.
– Jasne. – Samantha kiwnęła głową. Skończyła upychać wszystko w kartonie, aktówce i swej wielkiej designerskiej torbie, po czym, nie oglądnąwszy się za siebie, ruszyła za Carmen do holu na czterdziestym ósmym piętrze. Czekając na windę, ani razu się nie obejrzała, by obrzucić biuro ostatnim spojrzeniem. Drzwi się rozsunęły i na szczęście winda okazała się pusta.
– Może ci to ponieść? – zaproponowała Carmen, wskazując karton, który zrobił się całkiem ciężki.
– Nie – mruknęła Samantha i weszła do windy. Carmen weszła za nią i nacisnęła przycisk poziomu zero.
Właściwie dlaczego kazali jej wyprowadzić mnie z budynku? Im dłużej Samantha o tym myślała, tym większa ogarniała ją złość. Zbierało jej się na płacz, miała ochotę nawrzeszczeć na tę kobietę, ale najbardziej chciała zadzwonić do matki i wyżalić się. Winda stanęła na czterdziestym trzecim piętrze i wsiadł elegancko ubrany młody mężczyzna. W rękach trzymał identyczny karton, przez ramię miał przewieszoną torbę podróżną, pod pachą ściskał skórzaną aktówkę i patrzył takim samym pustym, otępiałym wzrokiem jak ona. Samantha widywała go w windzie, ale nigdy oficjalnie się nie poznali. Taka to była firma. Moloch, którego pracownicy podczas koszmarnego przyjęcia biurowego z okazji Bożego Narodzenia musieli nosić identyfikatory z imieniem i nazwiskiem. Mężczyźnie towarzyszyła kobieta w identycznym czarnym uniformie i czarnym krawacie. Carmen ponownie wcisnęła przycisk poziomu zero. Samantha stała ze spuszczoną głową, zdecydowana milczeć, nawet gdyby ktoś się do niej odezwał. Na trzydziestym dziewiątym piętrze winda znów stanęła i wsiadł Kirk Knight wpatrzony w wyświetlacz swojej komórki. Winda ruszyła, Knight uniósł wzrok, zobaczył dwa kartony pełne drobiazgów i zesztywniał. Był starszym wspólnikiem z działu fuzji i przejęć oraz członkiem komitetu wykonawczego. Stał twarzą w twarz z dwiema ze swych ofiar, z trudem przełykając ślinę i nie odrywając wzroku od drzwi windy. A potem nagle wcisnął przycisk dwudziestego ósmego piętra.
Samantha czuła się zbyt zgnębiona, by chcieć go zaatakować. Mężczyzna z kartonem miał zamknięte oczy i był nieobecny duchem. Winda stanęła i Knight bez słowa wysiadł. Gdy drzwi się zasunęły, Samantha uprzytomniła sobie, że przecież firma dzierżawi piętra od trzydziestego do sześćdziesiątego piątego. Więc co Knighta nagle przypiliło, by wysiąść na dwudziestym ósmym? A tam, co ją to obchodzi?
Carmen poprowadziła ją przez hol do wyjścia na Broad Street i w drzwiach bąknęła potulne „przykro mi”, ale Samantha nie zareagowała. Włączyła się w strumień przechodniów i obładowana jak muł ruszyła przed siebie bez konkretnego celu. A potem stanęła jej przed oczami fotografia w gazecie, na której grupki pracowników Lehman Brothers i Bear Stearns wychodziły z pudłami pełnymi osobistych rupieci, jakby w popłochu uciekały z pożaru. Na dużym kolorowym zdjęciu, które trafiło na pierwszą stronę części „Timesa” poświęconej biznesowi, widać było pracownicę Lehman Brothers, jak z policzkami mokrymi od łez stoi bezradnie na chodniku przed budynkiem firmy.
Ale takie zdjęcia już się opatrzyły i Samantha nie zauważyła żadnych wycelowanych w siebie obiektywów. Postawiła karton na chodniku na rogu Broad i Wall i zaczęła się rozglądać za taksówką.

 
Wesprzyj nas