“Pakistańska córka” to przejmująca historia dziewczyny, która wygrała pojedynek z islamskim fanatykami i dziś walczy o to, by świat poznał los zniewolonych kobiet.


Pakistańska córka„Nazywam się Maria Toorpakai Wazir. Pochodzę z jednej z najbardziej niebezpiecznych części Pakistanu. Mój dom to siedziba talibów. Kobiety wiodą tu bardzo nieszczęśliwe życie…”

Tam, gdzie się wychowała, dla kobiet wszystko jest haram – zakazane: edukacja, słuchanie muzyki, opuszczanie domu bez towarzystwa mężczyzny, wybór ubrania, własne poglądy… Od najmłodszych lat dziewczynki są uległe i posłuszne. Ale nie Maria.

Miała talent do gry w squasha i chciała być najlepsza na świecie, ale na terenach opanowanych przez talibów sport mogą uprawiać jedynie chłopcy. Podjęła więc gigantyczne ryzyko i zaczęła udawać jednego z nich: przebierając się, ścinając włosy, owijając piersi bandażem.

Rodzice wspierali Marię od samego początku. Ale nawet oni nie byli w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa, gdy zaczęto grozić jej śmiercią. Maria uciekła do Kanady, aby ocalić życie i… marzenia.

***

Czy mała dziewczynka może wygrać z talibami? Nie wojnę, ale własne życie? To wzruszający podręcznik walki o siebie samą. Bo siła niezależnej kobiecości jest tłamszona niemal na całym świecie, jakby była religią.
Manuela Gretkowska

Jak być wolną. Wbrew i na przekór wszystkiemu. Dla siebie. Tej lekcji Marii postaram się nigdy nie zapomnieć. Życie tej młodej kobiety to wielka inspiracja.
Katarzyna Montgomery

Inspirująca opowieść o walce ze stereotypami i dyskryminacją, które próbują pozbawić Marię prawa do bycia, kim chce.
Draginja Nadaždin, dyrektorka Amnesty International Polska

Walka o wolność, godność i bezpieczeństwo kobiet trwa. Jeśli po raz kolejny upadniesz, a wiara i nadzieja znów cię opuszczą, przeczytaj tę historię. Maria pokazała, że wygrywanie to proces, a porażka to szansa.
Joanna Scheuring-Wielgus

Maria Toorpakai
Pakistańska córka
Tłumaczenie: Robert Filipowski
Wydawnictwo SQN
Premiera: 14 czerwca 2017
 
 

Pakistańska córka


Rozdział 1
Między górami

Mój rodzinny dom otoczony był zapierającymi dech w piersiach bezkresnymi łańcuchami górskimi znanymi jako Dom Boży, składającymi się z ogromnych, stromych skał wypełnionych światłem koloru ognia. Pomiędzy szczytami, skryte w łagodnych dolinach, płynęły rzeki, wzdłuż których wznosiły się wioski z błota i kamienia. Nad tym wszystkim rozpościerała się aż po horyzont wielka błękitna kopuła nieba. W dolinach, w których rosła kukurydza i pasły się owce, trudno było spotkać człowieka. Żadnych odgłosów. Można było iść przez kilka dni i nie natknąć się na żywą duszę, a mimo to wszędzie dało się wyczuć boską obecność.
Dla mnie ta cicha i piękna kraina jest niebem. A jednak gdy świat myśli o moich rodzinnych stronach, widzi w wyobraźni przedsionek piekła. Mający kształt siekiery Południowy Waziristan, zajmujący powierzchnię 6500 kilometrów kwadratowych przy spływającej krwią, niespokojnej granicy z Afganistanem w północno-zachodniej części Pakistanu, należy do Terytoriów Plemiennych Administrowanych Federalnie, lecz w rzeczywistości rządzi się sam za pomocą starożytnego systemu despotycznych plemiennych praw. Obecnie znajduje się tu główny matecznik talibów, przez co uznawany jest za najniebezpieczniejsze miejsce na świecie, ale w mojej pamięci zachował się jako mój dom i gdybym tylko mogła, powróciłabym do niego bez wahania – gdyby tylko nie żądano tam mojej głowy.
Popołudniami wiał tam ożywczy wiatr, na przemian przynosząc chłodne i ciepłe podmuchy powietrza. Ale gdy tylko pogoda zmieniała się przed burzą lub gdy jedna pora roku przechodziła w następną, z gór nadchodził inny wiatr, przeganiając wzdłuż szczytów długie pasma chmur i owijając je wokół nich ciasno niczym grube bandaże. Przynosił obce mi zapachy, przywołując – jak to sobie wyobrażałam – niewidzialne światy, pobudzające we mnie chęć, by ruszyć w podróż daleko od naszego spokojnego, skrytego między górami domu.
Ten sam wiatr wiał w dniu, w którym się urodziłam, 22 listopada 1990 roku, w wiosce takiej samej jak inne, cichej i małej, niewyróżniającej się plamce w rozległej zielonej dolinie. Moja matka, Yasrab, miała 26 lat i musiała urodzić mnie bez niczyjej pomocy – bez szpitala, bez lekarza, bez żadnego znieczulenia. Sąsiadki przyniosły kubki chłodnej wody i pasy czystych tkanin. Mężczyźni poszli modlić się do meczetu, jeść owoce mango zerwane z dziko rosnących gajów i ssać kostki cukru. Pokój, w którym rodziła, był ciemny, a zza zamkniętych drzwi nie mógł dobiec żaden dźwięk. Gdy było już po wszystkim, nikogo w klanie nie interesowało, czy mój płacz jest zdrowy, czy świadczy o niedomaganiu ani czy urodziłam się żywa czy martwa. Podobnie jak moja starsza o cztery lata siostra, Ayesha Gulalai, byłam dziewczynką, co stanowiło skazę na naszym plemieniu.
Mój ojciec, Shams Qayyum Wazir, nie miał jeszcze trzydziestki i był wyzwolonym mężczyzną o szlachetnym pochodzeniu, co oznaczało, że wśród Pasztunów uchodził za zdrajcę. Shams ani razu nie sprawił, że ja albo moja siostra czułyśmy się gorsze od starszego ode mnie o pięć lat brata, Taimura Chana, ani od bliźniaków Sangeena Chana i Babraka Chana, którzy przyszli na świat ku chwale naszej rodziny, kiedy miałam cztery lata. W przeciwieństwie do innych pasztuńskich rodzin, w których kobiety służyły mężczyznom, wszyscy żyliśmy w naszym wielkim, błotno-ceglanym domu jak równi sobie. Trzymaliśmy się naszej muzułmańskiej wiary, obchodząc wszystkie święta i przestrzegając postów, modląc się pięć razy dziennie, ale ojciec nauczył nas, że ludzie na świecie w różny sposób docierają do Boga. Moja rodzina składała się z wolnomyślicieli, przez co popadła w niełaskę w naszym konserwatywnym plemieniu, ale dzięki czemu mogła się także z niego wyzwolić.

*

Każdy mieszkaniec Waziristanu, czy to Północnego, czy Południowego, nazywany jest Wazirem, ale słowo Wazir odnosi się także do plemienia Pasztunów, którzy licznie zamieszkują nasz region. Łączy ich język paszto, a kierują się kodeksem honorowym Pasztunwali, na który składają się rodowe prawa powodujące liczne niesnaski i rywalizację między rodzinami. Choć Wazirowie podzieleni są na klany, razem jesteśmy bardzo silni. Żadnej zewnętrznej władzy, jakkolwiek byłaby silna i choćby stosowała najnowocześniejszą broń, nie udało się podbić Wazirów ani nawet na jeden dzień zająć naszej ziemi. Doświadczeni w podbijaniu i kolonizowaniu brytyjscy imperialiści wpuścili do Waziristanu legiony żołnierzy, którzy zostali wyparci przez nieustraszonych miejscowych wojowników. Uśmiechając się z dumą, ojciec powiedział mi pewnego dnia, że Wazirowie w ciągu jednego popołudnia zmasakrowali 400 brytyjskich żołnierzy. Swoim gościom Pasztunowie oddadzą każdą cenną rzecz, jaką mają, ale wystarczy ich raz obrazić, a odetną wam głowę, zanim zdążycie mrugnąć.
W dzieciństwie nie znałam innych osób niż ludzie mojej krwi, których mogłam rozpoznać od pierwszego spojrzenia. Nawet jeśli turyści zapuszczali się w te rejony, nigdy nie docierali do mojego małego, odizolowanego świata. Cudzoziemcom nie udałoby się przeniknąć na nasze ziemie niepostrzeżenie. Wazirowie są masywni i wysocy, mają silne kończyny i szerokie dłonie. Kiedy wazirskie kobiety bronią potomstwa, są nieustraszone, a ich głosy huczą głęboko z wnętrza ich ciał. Mówią, że kiedy wazirska kobieta się odzywa, lepiej jej słuchać. Według legendy nasi ludzie są potomkami słynnego pasztuńskiego przywódcy Sulejmana i jego syna Wazira. Założyli wiele plemion, które zasiedliły obszerne połacie ziemi.
Na mapie Waziristan wygląda jak łata przyszyta do poszarpanych krawędzi Pakistanu, łącząca Afganistan z łańcuchem gór Preghal. Więzy krwi i wspólna przeszłość, której początków należy szukać w starożytnych dolinach Afganistanu, spaja ze sobą obie strony Przełęczy Chajberskiej. Żadna granica wyryta w kamieniu przez człowieka ze strzelbą ani namalowana na papierze krwią poległych wojowników nie rozerwie arrasów naszych więzów. Dokądkolwiek bym się udała, moja ziemia, moi ludzie, mój ojciec przypominali mi, że jestem pełnokrwistą Wazirką. Wazirką przede wszystkim.
Wszystkie wspomnienia naszego pierwszego domu, wzniesionego z cegieł pukka i błota, zaczynają się tak samo: najpierw cichy poranek, ciepło słońca ogrzewa wszystkie przedmioty. W moim domu narodziny dnia zdawały się magiczne, choć codziennie wyglądały tak samo, niczym rodzinna pieśń rozbrzmiewająca w każdym domu, w każdej wiosce. Pasztunki budzą się bardzo wcześnie, przed pierwszym pianiem koguta. Plemienna matka nie musi zastanawiać się, co robić danego dnia. Jej obowiązki – nadające rytm życia całej rodzinie – są tak święte i wrodzone, jak bicie jej serca, dzięki któremu otwiera oczy, niezależnie od tego, jak zmęczona może być po znoju poprzedniego dnia. Wszystko, co robi wazirska kobieta, wyryte jest w koleinach długiej ścieżki, którą przemierzała jej matka, babka i prababka. Nie wolno jej z niej zbaczać. Nie ma dostępu do telewizji, gazet ani magazynów, nawet radia są rzadkością. Wiedza traktowana była jak ktoś obcy, komu nie wolno ufać – nie mówiąc już o zapraszaniu do siebie.
Zgodnie z powszechnie akceptowanymi zasadami pasztuńskie kobiety miały siedzieć w domu, a na zewnątrz wolno im było wychodzić jedynie, gdy od stóp do głów okrywały je szaty zwane abajami lub burkami albo w wielkich chustach zwanych czadorami, i to tylko z mężczyzną – mógł nim być nawet mały chłopiec – u boku. Trzymanie kobiet w czterech ścianach i zakrywanie ich to praktyka zwana purdah – konserwatywny muzułmański zwyczaj, wedle którego przedstawicielki płci pięknej nie powinny być wystawiane na widok mężczyzn. Zwyczaj ten nigdy nie był kwestionowany, tak jak nie kwestionuje się kierunku wiatru albo wschodu słońca. Dla osób z zewnątrz wygląda to jak zniewolenie, ale dla mnie – przynajmniej wtedy – żadna z tych kobiet nie sprawiała wrażenia nieszczęśliwej. Wszystkie wiedziałyśmy, gdzie jest nasze miejsce. A nasze miejsce określała nasza pozycja w domu oraz pozycja naszej rodziny w plemieniu. Wierzyłam w to, dopóki nie utraciłam mojej pozycji.
Zawsze sobie wyobrażałam, że moja matka budzi w każdym, kto wstał po niej – czyli w moim ojcu, mojej siostrze, moich braciach i we mnie – ducha. Dopóki nie wstała, wokół nie było nic, tylko pustka – ani nieba, ani ziemi, ani rzeki, ani doliny. Budząc się, matka budziła słońce, tak jak podsycała ogień, układając drewna na palenisku.
W ciemnej błotnej lepiance, w pokojach nasyconych zapachem ziemi członkowie rodziny błądzili po omacku, budząc się kolejno. W domach, które często zamieszkiwane były przez wielopokoleniowe rodziny, najpierw z łóżka wstawały matki, potem dzieci, a mężczyźni, niczym bestie, drzemali najdłużej. Młodsi opiekowali się starszymi, goląc ich chropowate, wyżłobione przez czas twarze i układając ich ubrania oraz włosy. W Waziristanie wiele osób mieszka w ogromnych domach, gdzie pod jednym dachem żyją wielopokoleniowe rodziny – ciotki, wujkowie, kuzyni, dziadkowie i oczywiście dzieci. Rodzina zawsze wspólnymi siłami budowała dom i każdy miał swoje miejsce w hierarchii – najwyżej byli najstarsi – tak jakby każdy był trybikiem w maszynie.
Nawet ptaki, które szanowaliśmy, zajmowały wśród nas specjalne miejsce. Usunęliśmy jedną cegłę pukka ze ściany naszego ganku, żeby gołębie mogły w niej uwić gniazdo. Zawsze odnajdywał się tam jakiś ptak wiedziony instynktem, którego nigdy nie potrafiłam pojąć, stając się członkiem naszej rodziny. Na jednym z nas spoczywał obowiązek kruszenia czerstwych resztek chleba i karmienie gołębia, żeby się zadomowił.
W mojej wiosce każde dziecko miało proste obowiązki. Dziewczynki opiekowały się najmłodszymi, zanim te nauczyły się same jeść. Ktoś chodził z pełnymi wiadrami wielkości połowy jego wzrostu srebrną ścieżką od strumienia, niosąc chlupoczącą chłodną wodę. Czasami biegłam z moim metalowym wiadrem, uderzając w niego złamanym patykiem i wzbijając obutymi w sandały stopami tumany kurzu z rozpalonej ziemi. W gorące letnie popołudnia udawaliśmy się małymi gwarnymi grupkami do górskiego źródła, gdzie taplaliśmy się w pomarszczonej wodzie, po której powierzchni pływały kwiaty przypominające lotosy.
Zanim wróciłam do domu z wypełnionym po brzegi, ciężkim wiadrem, matka zdążyła już przygotować na śniadanie jogurt ze świeżego mleka. Pachniało chlebem naan, posiekaną miętą i parzoną czarną herbatą. Gdy tylko wstał ostatni mężczyzna, cała rodzina zbierała się razem z hałaśliwymi i radosnymi dziećmi. Ojcowie siadali w ciszy na jedwabnych matach pod ścianą. Kobiety przemykały pomiędzy resztą domowników niczym strumień, z którego właśnie czerpałam zimną wodę, podając świeże, proste posiłki, na przykład małe miseczki krojonych owoców – wszystko to w przestronnej, ciepłej kuchni, która była sercem naszego domu.
Ale w naszych porankach w Waziristanie najbardziej lubiłam cichą ceremonię, którą dziś postrzegam niemal jak świętą powinność; rozpoczynała się, kiedy wywiązawszy się z mojego obowiązku, przekazywałam matce świeżą wodę. Moja matka zwilżała nią ziemistą podłogę naszego domu, zanurzając ręce w wiadrze i strząsając z koniuszków palców wielkie srebrne krople. Gdy podłoga zmiękła od chłodnej górskiej wody, przecierała ją i ubijała, wydobywając z niej słodki zapach wilgotnej gliny. Słodkie perfumy rozchodziły się po całym domu, swym niewidzialnym pięknem oznajmiając nam, że rozpoczął się kolejny długi dzień.
Zanim w ogóle się dowiedziałam, że istnieje jakiś zewnętrzny świat, musieliśmy rozstać się z naszą idyllą. Moja rodzina wyprowadziła się z tego wielkiego domu z przewiewnymi pokojami, porzucając stabilność naszych zwyczajów i wysoką pozycję w plemieniu – wszystko przez to, że ojciec stanął w obronie swoich ideałów, pozwalając żonie i córkom żyć we względnej wolności. Chciał, żebyśmy wszyscy odebrali dobrą edukację, i wiedział, że za samo marzenie o tym będzie musiał uciec z naszej małej wioski. Moja rodzina nie wstydziła się swoich wielkich ambicji. Gdy moja siostra Ayesha miała sześć lat, brała udział w debatach konkursowych i pisała przemówienia na temat praw kobiet, demokracji, pracy dzieci i środowiska. W wieku czterech lat wolno mi było ubierać się jak chłopiec i z procą biegać po wiosce. Moja matka, na którą wołaliśmy Aami, pragnęła zdobyć stopień naukowy. A mój ojciec, nasz Baba, nie wymagał od matki noszenia burki; znajdował się w samym środku tego wszystkiego, niczym prowodyr zrywający ze starodawnymi zasadami z uporem krewkiego Wazira.
Wówczas nie zwracałam uwagi na żaden z tych szczegółów, ale dla naszej starszyzny były one poważną zniewagą. Zniewagą całego plemienia. Zniewagą Boga. Starszyzna już wcześniej dwukrotnie zamknęła ojca za jego liberalne poglądy. Dążenie do oświecenia wiązało się z karami – więzieniem, a w najgorszym wypadku śmiercią. Jeśli wszyscy chcieliśmy się uczyć, to nie mieliśmy wyboru i musieliśmy odejść. Ale nawet w takim otoczeniu nie znaliśmy strachu. Na tym polegała wspaniałość bycia Wazirką i córką mojego ojca. Nie baliśmy się niczego. Po prostu się przeprowadziliśmy i żyliśmy dalej.
W kolejnych latach przenosiliśmy się wielokrotnie, każde nowe miasto pociągało mnie nowymi przygodami i dziwnymi postaciami – zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi – czyniąc ze mnie kobietę, jaką miałam się stać. Nawet dziś jedna z tych historii się wyróżnia: to dzięki niej zrozumiałam, że mój świat jest jak kocioł pełen niebezpieczeństw, nie tylko dla mnie, ale dla każdego, kto w nim żył. Było to dla mnie przełomowe odkrycie: jego okropieństwo, pomimo wszystkiego, co przydarzyło mi się wcześniej i później, do dziś nie opuściło mojej sponiewieranej psychiki. Wspominając moje dzieciństwo w Pakistanie, często myślę o chwili, kiedy na dobre przestałam być dzieckiem.
Miałam siedem lat i żyłam już jak chłopiec. Ojciec pracował jako nauczyciel w koledżu w Miramshah, nowoczesnym mieście z gęstą betonową zabudową, które leżało w dolinie przylegającej do stromych szczytów pasma gór Hindukusz. Każda nowa przeprowadzka rozpoczynała się tak samo: ojciec i matka załadowywali na wóz niezbędne rzeczy, jak naczynia, materace wypełnione uschłymi liśćmi, zakurzone podręczniki ojca oraz para gdaczących kurczaków, i ruszaliśmy w drogę. Zmierzaliśmy w stronę Północnego Waziristanu, trasa była wyboista i długa, prymitywny pojazd wiózł naszą rodzinę przez góry wyłaniające się z pyłu unoszącego się nad suchą drogą. Podróż zapamiętałam jako ciąg powoli przesuwających się krajobrazów, gdy mijaliśmy wioski i gdy zatrzymywaliśmy się, by kupić owoce mango i morele z rozklekotanych stoisk. Drogi były kamienne i wąskie, a z jasnego nieba lał się żar. Dotarcie z Południowego Waziristanu na północ musiało nam zająć dużo czasu.

 
Wesprzyj nas