Mats Strandberg to autor znany szczególnie młodszym czytelnikom z poczytnego cyklu “Engelsfors”. Tym razem napisał powieść dla dorosłych – “Przeklęty prom” – horror, którego akcja toczy się na promie płynącym po Bałtyku ze Szwecji do Finlandii. Zamknięta przestrzeń, pustka dookoła, a na statku ludzie, którzy są atakowani przez siły zła…


Przeklęty promWitamy na pokładzie „Baltic Charisma”.

Poznacie tu samotną starszą panią, której marzy się przygoda życia. Przygasłą gwiazdę estrady zatrudnioną do prowadzenia wieczorów karaoke. Dawnego pracownika promu, który chce się oświadczyć ukochanej podczas rejsu. Przyjaciółki, które chcą zapomnieć o codzienności i przebalować całą noc.

Prom od lat kursuje codziennie tą samą trasą po Bałtyku. Gdy tylko wyjdzie z portu, personel otworzy bary, zabrzęczą butelki i przez kolejną dobę pasażerowie będą mogli zapomnieć o codziennym życiu i się wyszaleć.

Ten rejs jest jednak inny.

Na pokładzie czai się zło. Zło w czystej postaci. Zaczynają ginąć ludzie. I lać się krew. W środku nocy, na środku Morza Bałtyckiego, nie ma dokąd uciec. Nie da się nawiązać połączenia z lądem. Śmierć nadchodzi znienacka. Zwykli ludzie stają się bohaterami, ale ta noc może również wydobyć z nich to, co najgorsze.

Jeśli prom dotrze do Finlandii, świat już nigdy nie będzie taki sam.

***

Strandberg to szwedzki Stephen King. Potrafi stworzyć świat, który wydaje się zupełnie normalny, ale od początku wiadomo, że za sekundę coś nas zaskoczy. I ta niespodzianka będzie naprawdę bolesna.
„Weekendavisen”

Mats Strandberg wie, jak się pisze thrillery. Gryzę paznokcie. Płaczę i śmieję się. Już nigdy więcej nie wsiądę na prom.
Åsa Larsson

Nie ufajcie nikomu, zabarykadujcie się w kajutach. Z tego rejsu nie wszyscy wrócą żywi.
Adam Szaja, smakksiazki.pl

Najlepsze horrory to te, których akcja toczy się w zamkniętej społeczności. Mamy tu małą społeczność, motyw izolacji, złowrogo kołyszące morze i czające się w ukryciu potwory. I znów, jak w najlepszych horrorach, o wiele bardziej przerażające od polującego na ludzi zła okazuje się zło tkwiące w naszych sercach.
Robert Ziębiński, dzikabanda.pl

Mats Strandberg
Przeklęty prom
Przekład: Dominika Górecka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 24 maja 2017
 
 

Przeklęty prom

Marianne

Do wypłynięcia promu ma prawie godzinę. Ciągle jeszcze może się rozmyślić. Ciągle jeszcze może chwycić walizkę i pociągnąć ją najpierw przez terminal, a potem wzdłuż wybrzeża, zjechać do metra, wysiąść na Centralen i wrócić do domu, do Enköping. Spróbować zapomnieć o całym tym idiotycznym pomyśle. Być może kiedyś będzie się nawet potrafiła śmiać na wspomnienie wczorajszego wieczoru, kiedy to siedziała w kuchni, a głosy z radia nie były w stanie zagłuszyć tykania zegara na ścianie. Wypiła o jeden kieliszek riojy za dużo i stwierdziła, że ma dosyć. Wypiła jeszcze jeden i postanowiła, że musi coś zmienić. Chwytać chwilę. Przeżyć przygodę.
Być może kiedyś będzie się z tego śmiać, choć w tej chwili nie jest tego taka pewna. Trudno w samotności śmiać się z samej siebie. Skąd w ogóle ten pomysł przyszedł jej do głowy? Tamtego wieczoru zobaczyła reklamę w telewizji – elegancko ubranych ludzi, którzy wyglądali zupełnie zwyczajnie, tylko jakby bardziej radośnie niż inni. Ale to przecież żaden powód. To nie w jej stylu. Bilet zarezerwowała szybko, żeby się nie rozmyślić. Była tak podekscytowana, że ledwo udało jej się zasnąć, chociaż piła wino. To uczucie utrzymywało się przez całe przedpołudnie, kiedy farbowała włosy, i przez całe popołudnie, kiedy się pakowała, i jeszcze przez całą drogę tutaj. Tak jakby przygoda już się rozpoczęła. Tak jakby ona mogła uciec przed samą sobą, uciekając przed codziennością.
Teraz patrzy na swoje odbicie w lustrze, głowa jej ciąży, jakby była z ołowiu, dogonił ją niepokój jak zwielokrotniony kac. Pochyla się i wyciera resztki rozmazanego tuszu do rzęs. W niebieskawym świetle jarzeniówek damskiej toalety w terminalu worki pod jej oczami wyglądają okropnie. Robi krok do tyłu. Przeczesuje palcami ścięte na praktycznego pazia włosy. Ciągle jeszcze czuje zapach farby do włosów. Sięga do torebki po szminkę i wprawnym ruchem poprawia usta. Na koniec cmoka do swojego odbicia w lustrze. Odpycha ciemny obłok, który próbuje ją wypełnić i pochłonąć.
W jednej z kabin za jej plecami ktoś spuszcza wodę, otwierają się drzwi. Marianne prostuje się, wygładza bluzkę. Musi wziąć się w garść. Z kabiny wychodzi młoda ciemnowłosa kobieta w jaskraworóżowej bluzce bez rękawów i staje przy umywalce obok. Kobieta ma gładkie ramiona, mięśnie zarysowują się lekko pod skórą, kiedy myje ręce i sięga po papierowy ręcznik. Jest za chuda. Rysy twarzy są kanciaste, mało kobiece. Mimo to wiele osób prawdopodobnie powiedziałoby o niej, że jest piękna. Lub przynajmniej seksowna. Na jej przednim zębie połyskuje diamencik. Różowe cekiny mienią się na tylnych kieszeniach dżinsów. Marianne przyłapuje się na tym, że się gapi, i szybko odwraca wzrok, ale dziewczyna wychodzi z łazienki, nawet na nią nie spojrzawszy.
Zrobiła się niewidzialna. Zastanawia się, jak to możliwe, że ona też kiedyś była taka młoda. Wiele, wiele lat temu. W innym czasie, w innym mieście. Była wtedy mężatką, miała męża, który kochał ją, najlepiej jak potrafił. Dzieci były jeszcze małe i wciąż wydawało im się, że matka jest kimś w rodzaju półbogini. Miała pracę, w której codziennie dostawała potwierdzenie, że jest potrzebna. I zawsze mogła wpaść do jednego z sąsiadów na kawę. Może trudno w to uwierzyć, ale czasem Marianne marzyła tylko o tym, żeby pobyć sama. Kilka godzin spędzonych w samotności, by móc usłyszeć własne myśli, wydawało jej się szczytem luksusu. W takim razie teraz pławi się w luksusie. Luksus to właściwie jedyne, co ma.
Sprawdza, czy na zębach nie widać śladów szminki. Spogląda na stojącą obok niewielką walizkę, podarunek od klubu książki, do którego należy. Zarzuca na ramię puchowy płaszcz, chwyta mocno rączkę walizki i wychodzi z toalety.
W terminalu panuje gwar. Niektórzy ustawili się już w kolejce przy barierkach; czekają, by wpuszczono ich na pokład. Marianne się rozgląda. Cielista bluzka i sięgająca kolan spódnica, które ma dziś na sobie, są chyba zbyt sztywne na tę okazję. Większość kobiet koło sześćdziesiątki ubrała się albo jak nastolatki – w dżinsy, bluzy z kapturem, sukienki z głębokim dekoltem – albo schowała w bezkształtnych tunikach i sukienkach przypominających namiot. Ona nie należy do żadnej z tych grup. Wygląda jak sztywna emerytowana sekretarka medyczna, którą zresztą jest. Próbuje dostrzec, że wiele z tych kobiet jest starszych i brzydszych od niej. Ona też ma prawo tu być.
Zauważa bar na końcu korytarza. Kółka walizki hałasują, jakby prowadziła walec po brukowanej nawierzchni. Przy barze przebiega wzrokiem po błyszczących butelkach i kranach do piwa. Na czarnych tablicach wypisano kredą ceny. Zamawia kawę z baileysem. Na promie ceny chyba będą niższe. Czy bary są również w strefie wolnocłowej? Powinna była to sprawdzić. Dlaczego tego nie zrobiła? Dziewczyna z połyskującymi kawałkami metalu w wargach i brwiach nie patrzy na nią, podając jej wysoką szklankę z duralexu. Dlatego Marianne bez większych wyrzutów sumienia odchodzi, nie zostawiwszy napiwku.
Zauważa wolny stolik w głębi pomieszczenia pod krótszą ścianą jego przeszklonej części. Przechodzi ostrożnie między stolikami, ciągnąc za sobą walizkę i niosąc płaszcz podobny do wielkiej puchowej kołdry. Szkło parzy ją w palce. Torebka zsuwa się z ramienia i zatrzymuje na wysokości łokcia. Wreszcie dociera do stolika. Odstawia szklankę. Naciąga torebkę z powrotem na ramię i jakimś cudem zajmuje miejsce, niczego nie strąciwszy. Opada wycieńczona na oparcie krzesła. Ostrożnie wypija pierwszy łyk – kawa nie jest wcale aż tak gorąca jak szklanka, więc Marianne pije łapczywie. Czuje, jak alkohol, cukier i kofeina rozchodzą się powoli po jej ciele.
Podnosi wzrok na wyłożony lustrami sufit. Lekko się prostuje. Z perspektywy ptaka nie widać fałd na szyi, skóra na żuchwie naciąga się, dzięki czemu podbródek staje się mniej obwisły. W odbiciu w barwionym na czerwono szkle jej spojrzenie wydaje się żywsze, a twarz niemal opalona. Marianne przesuwa palcami po kości szczękowej i dopiero po chwili dociera do niej, że ktoś może patrzeć, jak się dotyka. Osuwa się na krześle, wypija kolejny łyk. Ciekawe, ile jeszcze brakuje jej do tego, żeby ktoś nazwał ją skończoną dziwaczką. Przypomina jej się, jak kiedyś dopiero na przystanku autobusowym zorientowała się, że ma na sobie spodnie od piżamy. Czarna chmura znów wygląda, jakby miała ją pochłonąć. Marianne zamyka oczy. Docierają do niej śmiechy i urywki rozmów.
Po prawej stronie słyszy głośne siorbanie, a kiedy spogląda w tamtym kierunku, zauważa małego Azjatę pochylającego się nad szklanką, w której zostały same kostki lodu. Obok niego siedzi czerwony na twarzy mężczyzna, pewnie ojciec. Przyciska do ucha telefon i wygląda, jakby nienawidził całego świata. Przez chwilę Marianne żałuje, że rzuciła palenie. Mogłaby teraz wyjść na nabrzeże i zapalić papierosa, miałaby czym zająć ręce. No ale przynajmniej jest tutaj. Pośród tych wszystkich dźwięków. I już wie. Nie, nie jest sobą. Ale ma już serdecznie dosyć bycia sobą. Nie może wrócić do domu. Przez całe lato siedziała sama w mieszkaniu, nasłuchując śmiechów, głosów i muzyki dobiegających z sąsiednich mieszkań, z balkonów wokół dziedzińca, z ulicy, na którą wychodzą okna kuchni. Dźwięków życia pulsującego wokół. Właśnie w tej chwili w jej mieszkaniu tyka ten cholerny zegar ścienny, a kalendarz ze zdjęciami wnuków, których prawie nie widuje, odlicza dni do świąt. Gdyby teraz wróciła do domu, na zawsze zostałaby sama. Nigdy już nie odważyłaby się na coś takiego.
Nagle orientuje się, że jeden z mężczyzn siedzących przy stoliku obok uśmiecha się do niej przyjaźnie, próbując uchwycić jej spojrzenie, więc udaje, że szuka czegoś w torebce. Mężczyzna ma wychudłą, zniszczoną twarz i wielkie oczy. I, jak na jej gust, zdecydowanie za długie włosy. Powinna była wziąć ze sobą jakąś książkę. Próbuje znaleźć coś do czytania, wyjmuje kartę pokładową i udaje, że dokładnie ją ogląda. Logo towarzystwa żeglugowego w prawym górnym rogu: nieokreślonego gatunku biały ptak z fajką w dziobie i czapce kapitana.
– Hej, maleńka, siedzisz tu całkiem sama?
Marianne odruchowo podnosi wzrok. Ich oczy się spotykają. Zmusza się, żeby nie odwrócić spojrzenia. Nie przywidziało jej się, jest zniszczony. Jego jasna dżinsowa kamizelka wygląda na brudną. Kiedyś jednak był przystojny. Marianne potrafi to dostrzec w jego twarzy i ma nadzieję, że ktoś inny potrafiłby to dostrzec u niej.
– Tak – odpowiada i odchrząkuje. – Miałam jechać z koleżanką, ale właśnie się dowiedziałam, że pomyliły jej się dni. Myślała, że chodzi o przyszły czwartek, a ja… pomyślałam, że skoro już mam bilet, to mogę…
Traci wątek i kończy wzruszeniem ramion. Ma nadzieję, że wygląda to nonszalancko. Głos zrobił się skrzekliwy. Pewnie dlatego, że przez ostatnie dni prawie nic nie mówiła. Kłamstwo, które przygotowała sobie w nocy na wypadek sytuacji takiej jak ta, nagle zabrzmiało niewiarygodnie. Mimo to mężczyzna uśmiecha się do niej.
– Przyłącz się do nas, będziesz miała z kim wznieść toast!
Chyba jest trochę wstawiony. Zresztą wystarczy spojrzeć na jego kumpli, żeby stwierdzić, że są w jeszcze gorszym stanie. Dawniej Marianne nawet przez chwilę nie zastanawiałaby się nad odrzuceniem propozycji od kogoś takiego. Jeśli się zgodzę, stanę się jedną z nich, myśli. Tyle tylko, że mnie nie stać na wybrzydzanie. Zresztą czy „wybrzydzanie” to nie jest po prostu zawoalowane tchórzostwo? Przecież to tylko jedna doba, upomina się w myślach. Za jakieś dwadzieścia cztery godziny prom dobije z powrotem do portu w Sztokholmie. I jeśli ta wycieczka okaże się pomyłką, będzie mogła ukryć wspomnienie o niej w głębi swojej duszy, tam gdzie ukryła wiele innych wspomnień, których nie sposób nazwać drogocennymi.
– Dobrze – mówi. – Dobrze. Dziękuję. Z przyjemnością.
Krzesło szura głośno o podłogę, gdy przysuwa się do ich stolika.
– Na imię mi Göran.
– Marianne.
– Marianne – powtarza mężczyzna, lekko cmokając. – No, pasuje do ciebie. Jesteś słodka jak cukiereczek.
Na szczęście nie musi na to odpowiadać. Göran przedstawia ją pozostałym. Marianne kiwa głową do każdego po kolei; zapomina ich imiona zaraz po tym, gdy tylko je usłyszy. Są do siebie łudząco podobni. Te same, rozciągnięte na brzuchach, koszule w kratę. Zastanawia się, czy znają się z czasów młodości. Czy Göran zawsze był tym najprzystojniejszym, tym, który przyciągał do nich dziewczyny?
Kawa wystygła i zrobiła się mdła. Zanim Marianne zdążyła ją dopić, jeden z kolegów Görana przyniósł piwo dla wszystkich, również dla niej. Piją. Ona niewiele mówi, ale chyba nikomu to nie przeszkadza. Przestaje wreszcie rozmyślać i znów czuje coraz silniejszy dreszcz ekscytacji. W końcu musi się bardzo pilnować, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem jak jakaś wiejska baba. Gdy jeden z kumpli Görana rzuca kiepski żart, Marianne postanawia spróbować – śmiech brzmi frywolnie i stanowczo za głośno. Smutne, że tęskniła za czymś tak prostym jak to, by posiedzieć z kimś przy stoliku, być częścią grupy, za niewymuszonym zaproszeniem.
Göran pochyla się ku niej.
– Szkoda, że koleżanka nie dotarła, za to ja miałem niezłego farta – szepcze jej do ucha, a jego oddech jest ciepły i wilgotny.

 
Wesprzyj nas