“Kolacja dla wrony” to wybór krótkich utworów Jonathana Carrolla, który jest swoistą mapą po światach wyobraźni pisarza.


Kolacja dla wrony Pytanie jest proste, ale zasadnicze: co dodałeś do tego świata?

Wybór krótkich utworów Jonathana Carrolla jest swoistą mapą po światach wyobraźni pisarza. Składają się na niego fragmenty autobiografii, spostrzeżenia na temat związków międzyludzkich i chwytane na gorąco codzienne zdarzenia.

Bez względu na to, czy autor mówi o miłości, książkach, psach czy jedzeniu, zawsze odsłania przed nami kawałek siebie, zawsze jest otwarty na magiczne chwile, które przynosi życie.

Jonathan Carroll to jeden z najpopularniejszych w Polsce pisarzy amerykańskich. Wiedeńczyk z wyboru, twórca magicznych światów przelanych na karty książek. REBIS opublikował wszystkie jego powieści – m.in. najsłynniejszą “Krainę Chichów” (polecaną w Polsce przez Stanisława Lema; Carroll uczył w Wiedniu jego syna, Tomasza), a także “Dziecko na niebie”, “Śpiąc w płomieniu”, “Zakochanego ducha”, trzy zbiory opowiadań i jeden zbiór scenariuszy filmowych oraz książkę-blog “Oko dnia”.

Dowiedz się, jak życie uczynić sztuką

Jonathan Carroll
Kolacja dla wrony
Wybór i przekład: Jacek Wietecki
Seria: Salamandra
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 23 maja 2017
 
 

Kolacja dla wrony

Uratowany przez niewidzialne

Ile razy na dzień, tydzień, miesiąc ratuje nas to, co niewidzialne? Te drobne, nieznaczące obrazy, dźwięki, zapachy, zdarzenia, nad którymi przechodzimy do porządku, a które przytrafiają się nam w tak istotnych momentach życia, że trudno dać wiarę, iż to nie jakiś kosmiczny szachista stawia tę oto figurę na naszej drodze w określonym celu – czasem dobrym, a czasem złym.
Dziś rano sterczę na rogu ulicy, mając w głowie mokry żwir, i czekam, aż się zapali zielone światło. Nie zapala się. Z jakiejś nikczemnej przyczyny stanąłem oko w oko z sygnalizatorem ulicznym, który mnie nienawidzi i nie przepuści na drugą stronę. Mam ochotę przejść, ale zważywszy na prześladującego mnie dziś pecha, daję głowę, że ledwo bym to zrobił, zaraz by mnie obskoczyło pięciu policjantów z notesami w ręku. Szary żwir nabiera mrocznych odcieni. Stoję i czekam, i czekam…
Spoglądam na ukos przez ulicę i moim oczom ukazuje się następujący widok: przy kawiarnianym stoliku siedzi ubrany od stóp do głów na biało sędziwy mężczyzna i czyta wielką gazetę. Koło niego waruje równie stary golden retriever – nie tyle złoty, co siwy – z pyskiem pogodnym jak oblicze Buddy. W sumie oba te ziemskie anioły mają pewnie z setkę na karku. Zaczynam się uśmiechać, obserwując ich niezmącony spokój i piękno. Ale to jeszcze nie koniec. Pies bardzo wolno unosi łapę i kładzie ją na kolanach mężczyzny. Po dłuższej chwili tamten, nie odrywając wzroku od gazety, odłamuje wielki kawał ciasta leżącego przed nim na stoliku i podaje go swemu compañero, który przyjmuje poczęstunek z nieśpieszną godnością. Łapa usuwa się z kolana i obaj starsi panowie wracają do swoich zajęć.
Choć mój wróg-sygnalizator włącza w końcu zielone światło, ja wciąż tkwię w tym samym miejscu, uśmiechnięty i wdzięczny. Raz jeszcze uratowany przez niewidzialne…

Anioł pod wodą

Kiedy miałem dwanaście lat, siostra zatrudniła się w teatrze letnim w naszym mieście. Wystawiali właśnie nową sztukę i chcieli to rozgłosić. Zaproponowała, że zapłaci mnie i mojemu kumplowi Joemu po pięć dolarów na łebka, jeśli pójdziemy rano na dworzec kolejowy i rozdamy pasażerom ulotki reklamujące nowy spektakl.
Stacja leżała niedaleko rzeki Hudson. Gdy skończyły nam się ulotki, Joe i ja poszliśmy nad rzekę i – jak to chłopcy – zaczęliśmy puszczać „kaczki” na wodzie. Po jakimś czasie rzeką przemknęła łódź motorowa, wzbijając fale idące w stronę brzegu. Coś kolebało się na wodzie nieopodal miejsca, gdzie staliśmy. Natychmiast zorientowaliśmy się, że jest to nagie ramię w kształcie odwróconej litery „V”. Joe pobiegł zadzwonić na policję, a ja wszedłem do rzeki, aby przyholować to ludzkie V do brzegu. Przez lata ludzie pytali mnie, czy się bałem, ale prawdę mówiąc, byłem wtedy podekscytowany. Dorastałem w miasteczku, w którym nic się nie działo, a tutaj proszę – brodząc w rzece, idę po martwe ciało.
Unosiła się tuż pod powierzchnią – ubrana tylko w biały biustonosz i majtki, które jarzyły się jak fosfor w mętnej, zielonkawej wodzie. Bez wahania chwyciłem to zgięte ramię i pociągnąłem je powoli do brzegu. Dopiero wtedy mogłem jej się tak naprawdę przyjrzeć. Twarz okrywała lepka biała błona, podobna do czepka noworodka, przesłaniająca jej rysy. Starłem ją najdelikatniej, jak umiałem. Śmierć dodała jej spokoju i urody, jakby przez cały czas drzemała pod wodą. Przykucnąłem obok niej i czekałem na pojawienie się policji.
W policyjnym aucie, który zabrało Joego i mnie na przesłuchanie, było włączone radio. Gdy ruszaliśmy znad rzeki, ciało dziewczyny wkładano właśnie do ambulansu. Prowadzący program disc jockey zapowiedział podnieconym tonem, że zaraz puści NOWIUTKĄ PIOSENKĘ BEATLESÓW! Po chwili rozległ się pierwszy ogłuszający akord A Hard Day’s Night. Od tamtego czasu, mimo upływu lat, ilekroć słyszę ten wspaniały, seksowny kawałek, zaraz nasuwa mi się na myśl scena nad rzeką, gdy przepływająca łódź posyła fale w stronę brzegu i odsłania pierwszy raz czaszkę pod skórą mojego życia.
To doświadczenie, nie licząc paru zmian, stanowi jądro powieści Całując Ul. Jeśli kiedykolwiek pisarz powie wam, że jego dzieło nie jest ani trochę autobiograficzne, to prawdopodobnie kłamie. Uwierzcie mi na słowo.

Roznosiciele bólu

Dzikie zwierzę może zranić twoje ciało, ale zły przyjaciel zrani ci umysł
– przysłowie zen

Nie mam żadnych wątpliwości, że są ludzie, którzy roznoszą ból. Nie chodzi mi o ludzi pokroju Hitlera ani innych wielkich złoczyńców. Zwykle są to tacy sami ludzie jak ty i ja, próbujący żyć po swojemu. Ale tak się jakoś dziwnie składa, że „roznosiciele bólu” są naznaczeni mrocznym talentem do obracania wszystkiego w zło, że zostawiają po sobie wściekłe złamane serca, zniszczone marzenia, pokrzyżowane plany… Świadomie czy nie – ciągle uprzykrzają innym życie, utrudniają najprostsze zadania, wprowadzają zamęt tam, gdzie można by go uniknąć, tworzą zadziory tam, gdzie sprawy idą gładko. Brużdżą na małą skalę i na wielką skalę. Gdy wkroczą w czyjeś życie, zaraz nanoszą coś w rodzaju psychicznego błota; trudno potem wyczyścić te plamy, czasem jest to wręcz niemożliwe. Bywa, że zachowują się podle albo egoistycznie, ale nie musi to być regułą. Podobnie jak nieszczęśnicy, którzy z jakiegoś tajemniczego powodu zostają wielokrotnie porażeni piorunem, tak roznosiciele bólu sprawiają – zbyt często, aby był to zwykły przypadek – że rzeczy, z którymi mają do czynienia, zaczynają się psuć i iść w złym kierunku.
Dużo o tym myślałem i mogę wymienić trzech znanych mi ludzi, którzy należą do tej kategorii. Nie sposób przy tym rozpoznać ich na oko. Często są przekonujący, namiętni, zabawni, zdolni, pociągający, atrakcyjni, a nawet szczodrzy wobec innych. Ale jeśli nawiążesz z nimi głębszą więź, możesz być niemal pewien, że uderzy cię ich piorun – i że ponad wszelką wątpliwość osmali i oszpeci twoją psychikę/życie /serce/pracę/zaufanie/wartości/przekonania/duszę…

Najsamotniejszy dzień w roku

Gdybym miał bar albo restaurację, byłyby one otwarte i w wieczór wigilijny, i w Boże Narodzenie. Prawie wszystko w Wiedniu jest wtedy pozamykane na cztery spusty. Wielu ludzi przyjeżdża tu specjalnie na święta; smutno się robi na widok turystów i samotników łażących po mieście w poszukiwaniu miejsca, w którym mogliby coś przekąsić albo pobyć z innymi ludźmi, podczas gdy reszta wiedeńczyków siedzi w domowych pieleszach i świętuje zgodnie z tradycją.
Kilka lat temu wybrałem się na drinka z przyjacielem, który przyjechał na Wigilię z innego miasta. Początkowo mieliśmy ponure wrażenie, jakbyśmy trafili do jakiegoś horroru; wokół ciemność i zamknięte sklepy, ani żywego ducha, kilka samochodów na krzyż. Czynne były tylko chińskie restauracje, zresztą kompletnie opustoszałe i podejrzanie wyglądające. W końcu po dłuższej wędrówce natknęliśmy się w zaułku na mały, jasno oświetlony bar, który na dodatek był otwarty. Weszliśmy tam. I wydało nam się nagle, że znaleźliśmy się w telewizyjnej reklamie piwa. Gdy tylko otworzyliśmy drzwi, uderzył nas tętniący życiem gwar i wszyscy zwrócili się w naszą stronę z wielkimi uśmiechami na twarzach. Wydaje mi się nawet, że niektórzy niczym starych przyjaciół zachęcali nas gestem do wejścia. Zupełnie jak byśmy byli rozbitkami, którzy podobnie jak oni wyratowali się ze świątecznego sztormu i dopłynąwszy do brzegu, znaleźli bezpieczną przystań. Cały bar emanował niesamowitym ciepłem i… wesołością. Nigdy tego nie zapomnę. Ludzie stawiali sobie drinki. Aż się nie chciało stamtąd wychodzić. I nie wychodziliśmy.

Miłość z oddali

Zakochani to zjawisko jedyne w swoim rodzaju. Widuje się ich na ulicach, jak obściskują się i całują, śmieją się i przytulają do siebie, próbując pożreć się nawzajem po kawałku. Uśmiechasz się, ale zarazem czujesz ukłucie w sercu, jak gdybyś jedząc pyszną rybę, natrafił nagle na twardą ość. Natychmiast przestajesz jeść i gmerasz palcami w ustach, żeby się nie zadławić. Tak samo rzecz się ma z zakochanymi: uśmiechasz się wprawdzie na ich widok, ale też budzi się w tobie pewna antypatia. Nie podoba ci się ich absolutna radość, spełnienie, „ważność-tej-właśnie-chwili”. Masz na głowie tysiące spraw, pozbawionych jednak większego znaczenia. Zakochani myślą tylko o jednym i jest to dla nich ważniejsze niż cokolwiek innego. Osoba, którą obejmują, to cały ich świat, bez reszty przesłaniający im widok za przednią szybą. Ty też tego pragniesz: łakniesz tej ich namiętności tak, jak łaknie się powietrza, będąc zanurzonym głęboko pod wodą. Można śmiało założyć, że dawno już nie szalałeś za nikim, za niczym tak gwałtownie. Widok kochanków dowodzi, że takie szczęście, choć rzadko, jest przecież możliwe. Korci cię, by zwolnić kroku i przyglądać się ich szczęściu. A zarazem chcesz jak najszybciej się oddalić, zanim następne wierzgnięcie duszy przypomni ci, jak cudowne bywa niekiedy życie – w tym momencie nie dla ciebie.

 
Wesprzyj nas