“Rozmowa w «Katedrze»” to wielowątkowa powieść o życiu w kraju ogarniętym dyktaturą. Mario Vargas Llosa zawarł w niej panoramę społeczeństwa widzianą z perspektywy jednostek. Zdaniem krytyków literatury to najwybitniejsze dzieło peruwiańskiego noblisty.


Akcja “Rozmowy w «Katedrze»” rozgrywa się w Peru, w połowie XX wieku. Jej główny bohater, pochodzący z bogatej rodziny Santiago Zavala, obecnie pracujący jako dziennikarz brukowca, spotyka przypadkiem dawnego szofera swego ojca. Santiago i Ambrosio wdają się w długą rozmowę pełną wspomnień odległej i niedawnej przeszłości, a ta odbywa się w tytułowej „Katedrze” będącej, wbrew imponującej nazwie, podłą speluną.

Powieść ta porusza wiele wątków z trudnej historii Peru, opowiada o życiu w państwie totalitarnych i wyborach podyktowanych okolicznościami. Mario Vargas Llosa odsłania w niej mechanizmy władzy i pokazuje jak wpływa ona na życie zwykłych ludzi. Rozmaite postaci i ich doświadczenia stanowią elementy składające się na wielogłosowe dzieło dające czytelnikowi możliwość obserwowania panoramy społecznej w czasach, gdy garstka będących u władzy tuzów sprawuje kontrolę nad całym narodem.

Chociaż “Rozmowa w «Katedrze»” rozgrywa się w określonym czasie i miejscu, to jest uniwersalną, ponadczasową powieścią stawiającą pytania o uległość jednostek wobec reżimów i odpowiedzialność każdego z nas za kształt otoczenia, w którym żyjemy. Nikodem Maraszkiewicz

Mario Vargas Llosa, Rozmowa w «Katedrze», Przekład: Zofia Wasitowa, ,Wydawnictwo Znak, Premiera w tej edycji: 26 kwietnia 2017
 
 

Mario Vargas Llosa
Rozmowa w «Katedrze»
Przekład: Zofia Wasitowa
Wydawnictwo Znak
Premiera w tej edycji: 26 kwietnia 2017
 

Słowo wstępne

Lata 1948–1956 to w Peru czas dyktatury wojskowej, której przywódcą był generał Manuel Apolinario Odría. W ciągu tamtych ośmiu lat żyjące w nieustannym napięciu i strachu społeczeństwo pozbawiano praw obywatelskich: ocenzurowano prasę, za poglądy polityczne zamykano w więzieniach, setki osób musiało uchodzić z kraju. My, peruwiańska młodzież, byliśmy wówczas dziećmi. Potem rozstaliśmy się i dojrzewaliśmy. To było jeszcze gorsze od upokorzeń, których doznawaliśmy ze strony bezkarnego reżimu. Głęboka korupcja od środka toczyła wszystkie szczeble i instytucje władzy, upodlając całe nasze życie.
Kanwą do napisania tej powieści, odtwarzającej historię polityczną i społeczną tamtych ponurych czasów ze swobodą będącą przywilejem fikcji, była właśnie owa atmosfera cynizmu, apatii, uległości i zepsucia moralnego Peru sprzed lat.
Zacząłem ją pisać w Paryżu, czytając Tołstoja, Balzaka, Flauberta i zarabiając na życie jako dziennikarz, kontynuowałem swą pracę w Limie, w zaśnieżonym mieście Pullman w stanie Waszyngton, przy maleńkiej uliczce w kształcie półksiężyca, w Valle del Canguro, Queen Mary`s College i King`s College, a skończyłem ją w Puerto Rico w 1969 roku po wielokrotnych przeróbkach. Żadna inna powieść nie przysporzyła mi tak wiele trudu. Dlatego gdybym musiał kiedyś uratować coś z pożaru, wyniósłbym właśnie tę książkę.
Mario Vargas Llosa
Londyn, czerwiec 1998

JEDEN
I

Stojąc w drzwiach „Kroniki” Santiago patrzy z niechęcią w aleję Tacna: samochody, bezbarwne budynki, z których każdy jest inny, szkielety świetlnych reklam unoszące się we mgle, szare południe. W jakim to momencie Peru tak się skurwiło? Gazeciarze wykrzykując najświeższe wiadomości kręcą się pomiędzy pojazdami zatrzymanymi na skrzyżowaniu ulicy Wilsona i Santiago rusza powoli w stronę Colmena. On był jak to Peru, Zavalita, w jakimś momencie się skurwił. Myśli: kiedy? Przed hotelem Crillón pies chce mu polizać nogi: won, możesz być wściekły. Skurwione Peru, myśli, skurwiony Garlitos, wszyscy skurwieni. Myśli: nie ma wyjścia. Widzi długi ogonek na przystanku autobusowym w kierunku na Miraflores, przecina plac, a tam Norwin, cześć, bracie, przy stoliku w barze Zela, siadaj, Zavalita, porusza szklanką, z chilcano i każe sobie oczyścić buty, zaprasza na jednego. Wygląda, że jeszcze nie jest pijany, i Santiago siada dając znak czyścibutowi, żeby i jemu wyglansował obuwie.
– Służę, szefie, w tej chwileczce, szefie, będą jak lustra, szefie.
– Wieki cię nie widziałem, szanowny publicysto – mówi Norwin. – Lepiej się czujesz na pierwszej stronie niż w dziale miejskim?
– Mniej pracy – Santiago unosi ramiona, to jeszcze było tego dnia, kiedy go wezwał Naczelny, prosi o piwo z lodu „cristal”, czy chciałby pan, Zavalita, wejść na miejsce Orgambide? pan chodził na uniwersytet, mógłby pan pisać wstępniaki, no nie, Zavalita? Myśli: to wtedy się skurwiłem. – Przychodzę rano, mówią mi, o czym mam pisać, nabieram oddechu, w dwie, trzy godziny jestem gotów i mogę sobie iść.
– Ja tam bym za żadne skarby nie robił wstępniaków – mówi Norwin. – Jesteś z dala od aktualności, a dziennikarka to wiadomości dnia, masz pojęcie, Zavalita. Dla mnie tylko rubryka kryminalna, do samej śmierci. A propos, jak tam Garlitos? umarł?
– Jeszcze ciągle w szpitalu, w tych dniach go wypiszą – mówi Santiago. – Przysięga, że teraz już nie będzie pił.
– To prawda, że którejś nocy, jak się kładł spać, zobaczył karaluchy i pająki? – mówi Norwin.
– Podniósł prześcieradło i wylazły tysiące pająków i myszy – mówi Santiago. – Goły wybiegł na ulicę i zaczął wrzeszczeć.
Norwin się śmieje, a Santiago zamyka oczy: domy dzielnicy Chorrillos to okratowane śmietniki, jaskinie popękane od podziemnych wstrząsów, w ich wnętrzach mrowią się potworki i przysypane kurzem, gnijące staruszki, w kapciach, z żylakami na nogach. Pomiędzy bryłami domów biegnie maleńka postać, jej krzyki mącą oleisty nocny spokój i wzmagają wściekłość ścigających ją mrówek, pająków i skorpionów. Ukojenie w alkoholu, myśli, białe myszki w walce z powolną śmiercią. Miałeś rację, Garlitos, człowiek broni się jak może przeciw peruwiańskiej rzeczywistości.
– Ze mną też tak kiedyś będzie, może i mnie zaczną się pokazywać białe myszki – Norwin z ciekawością zagląda w swoje chilcano, uśmiecha się półgębkiem. – Ale wśród dziennikarzy nie ma abstynentów, Zavalita. Alkohol daje natchnienie, masz pojęcie. Czyścibut skończył z Norwiniem i teraz, pogwizdując, pastuje buciki Santiago. Co słychać w „Ostatnich Wiadomościach”, co mówią faceci z tej bandy? Skarżyli się na twoją niewdzięczność, Zavalita, żebyś chociaż wpadł czasami, tak jak dawniej. Chyba masz teraz kupę czasu, Zavalita, a może jeszcze gdzieś dorabiasz?
– Czytam, śpię po obiedzie – mówi Santiago. – Może znowu się zapiszę na prawo.
– Odsuwasz się od aktualności i już ci się zachciało tytułów naukowych – Norwin patrzy na niego ze smutkiem. – Wstępniaki to koniec, Zavalita. Zostaniesz adwokatem, rzucisz dziennikarkę. Już widzę, jak się z ciebie robi mieszczuch.
– Skończyłem trzydzieści lat – mówi Santiago. – Już za późno, żeby się stać mieszczuchem.
– Dopiero trzydzieści? – Norwin zamyśla się. – Ja mam trzydzieści sześć i można by mnie wziąć za twojego ojca. Rubryka policyjna to istny młyn, masz pojęcie.
Męskie twarze, zmętniałe, zagubione oczy nad stolikami baru Zela, ręce wyciągnięte ku popielniczkom i szklankom z piwem. Jacy odrażający są ci ludzie, Garlitos miał rację. Myśli: co mnie dzisiaj naszło? Czyścibut macha ręką odpędzając dwa psy, które kręcą się pomiędzy stolikami.
– Jak długo jeszcze będzie trwała ta akcja przeciwko wściekliźnie? – mówi Norwin. – To już nudne, dziś była znowu cała strona.
– To ja robiłem wszystkie wstępniaki o wściekliźnie – mówi Santiago. – Co tam, wolę to niż pisać o Kubie albo Wietnamie. No, już nie ma ogonka, spróbuję złapać mikrobus.
– Chodź ze mną na obiad, ja stawiam – mówi Norwin. – Zapomnij o żonie, Zavalita. Chodź, jak za dawnych dobrych czasów.
Świnki morskie na gorąco i piwo z lodu, „Rinconcito cajamarquino” w Bajo el Puente, leniwe wody Rimacu pomiędzy skałami koloru smarków, ziemista kawa haiti, gra w karty u Miltona, chilcanos i tusz u Norwina, ukoronowanie wieczoru o północy z Becerritą, któremu zawsze udawało się coś załatwić po obniżonej cenie, kwaśny smak snu, a rankiem mdłości i długi. Dawne dobre czasy, być może, że to było wtedy.
– Anna zrobiła chupe z krewetkami, nie przepuszczam takiej okazji – mówi Santiago. – Kiedy indziej, bracie.
– Boisz się swojej żony – mówi Norwin. – Ech, Zavalita, zszedłeś na psy.
Tak, ale nie dlatego, bracie. Norwin upiera się, że on zapłaci za piwo i za czyszczenie butów, i podają sobie ręce. Santiago wraca na przystanek, mikrobus, w który wsiada, to chevrolet, w środku gra radio, inca-cola najlepiej orzeźwia, potem walc, śmiechy, trzaski, dawny znajomy głos Jesusa Vasqueza, to było moje Peru. W śródmieściu jeszcze kroki, ale ulice República i Arequipa są wolne i wóz może jechać szybko, znowu walc, mieszkańcy Limy są przywiązani do tradycji. Dlaczego każdy kreolski walc jest taki kretyński? Myśli: co mnie dzisiaj naszło? Siedzi z opuszczonym podbródkiem i przymkniętymi oczyma, jak gdyby podglądał własny brzuch: psiakrew, Zavalita, usiadłeś i zaraz ci rośnie bandzioch pod marynarką. Kiedy to pierwszy raz poszedłem na piwo? Piętnaście, dwadzieścia lat temu? Już cztery tygodnie nie widziałem mamy i Teté. Kto by to powiedział, Zavalita, że Popeye zostanie architektem, a ty skończysz na wypisywaniu anonimowych artykułów przeciwko psom w Limie. Myśli: jeszcze trochę, a będę miał brzuszek. Pójdzie do tureckiej łaźni, pogra w tenisa w Terrazas i brzuch będzie płaski jak u piętnastolatka. Oczyścić się, zebrać w kupę, otrząsnąć się. Myśli: sport, sport to właściwe wyjście. Już park Miraflores, Quebrada, Malecón, poproszę na rogu Benavides. Wysiada, idzie w stronę Porta z rękami w kieszeniach, z opuszczoną głową: co się dzisiaj ze mną dzieje? Niebo ciągle zachmurzone, jeszcze bardziej poszarzało i zaczyna siąpić: czuję na skórze muśnięcia skrzydełek komara, pajęcze pieszczoty. Nie, nie to; coś jeszcze bardziej nieuchwytnego i wstrętnego. Nawet deszcz jest parszywy w tym kraju. Myśli: żeby przynajmniej zaczęło porządnie lać. Ciekawe, co grają w kinach, w „Colina”, w „Monte-carlo”, w „Marsano”? Zje obiad, potem rozdział z Kontrapunktu, który będzie się ciągnął powolutku, aż ukołysze go do lepkiej sjesty, a może dadzą kryminał, jak Rififi, albo western, jak Rio Bravo. Ale Anna już sobie pewno wynalazła jakąś szmirę, już ją ma zaznaczoną w gazecie; co się dziś ze mną dzieje. Myśli: gdyby cenzura nie puszczała tych meksykańskich melodramatów, mniej by było sprzeczek z Anną. A po wermucie? Spacerek przez Malecón, papieros pod murem Parque Necochea i szum morza dobiegający z ciemności; potem trzymając się za ręce wrócą do Quinty, do mieszkania krasnoludków; miłosna walka, miłosna kłótnia i znowu ziewamy nad Huxleyem. Oba pokoje napełnią się dymem i zapachem oliwy, bardzo głodny, skarbie? Budzik dzwoni przed świtem, zimny tusz, mikrobus, truchcik do Colmena razem z tłumem urzędników, głos Naczelnego.
Co wolisz, Zavalita, strajk w bankowości, kryzys rybny czy sprawy Izraela? Może warto by się pogłowić i wymyślić jakiś tytuł. Myśli: cofnąć się. Widzi chropowate pomarańczowe ściany, czerwone dachówki, okienka z czarnymi kratami. Quinta, domki krasnoludków. Drzwi od mieszkania są otwarte, ale na powitanie nie wybiega Batuque, hałaśliwy kundelek, nie skacze, nie okazuje swojej radości. Kochanie, dlaczego zostawiasz otwarte drzwi, kiedy idziesz do sklepu? Ale nie, Anna jest tutaj, co ci się stało, oczy ma opuchnięte i zapłakane, nieuczesana: złapali Batuque, kochanie.
– Wyrwali mi go z rąk – szlocha Anna. – Obrzydliwi Murzyni, kochanie. Wpakowali go na ciężarówkę. Ukradli go, ukradli.
Całuje ją w czoło, uspokój się, kochanie, głaszcze ją po twarzy, jak to się stało, bierze ją pod ramię i prowadzi do domu, nie płacz, głuptasku.
– Dzwoniłam do „Kroniki” i nie było cię – Anna w kuchni przygotowuje mięso. – Bandyci, Murzyni z twarzami dzikusów. Prowadziłam go na smyczy, wszystko jak trzeba i w ogóle. To mi go wyrwali, wrzucili na ciężarówkę i zabrali.
– Zjem obiad i idę do rakami, wyciągnę go stamtąd – Santiago znów ją całuje. – Nic mu się nie stanie, nie bądź niemądra.
– Tak się rzucał, tak kręcił ogonkiem – Anna wyciera oczy fartuchem, wzdycha. – Jakby rozumiał, kochanie. Biedulek, mój biedulek.
– Wyrwali ci go z rąk? – mówi Santiago. – Łobuzy, już ja im pokażę.
Bierze rzuconą na krzesło marynarkę i rusza do drzwi, ale Anna go zatrzymuje: najpierw zjedz obiad, kochanie. Głos ma łagodny, dołki w policzkach, smutne oczy, jest blada.
– Chupe wystygnie – uśmiecha się, usta jej drżą. – Z tego wszystkiego zapomniałam o obiedzie, skarbie. Mój biedny Batuquito.
Jedzą w milczeniu przy stoliku pod oknem wychodzącym na patio od strony Quinty: ziemia koloru cegły, jak korty tenisowe w Terrazas, kręta alejka wysypana żwirem i obsadzona geranium. Chupe wystygło, tłusta obwódka barwi brzegi talerza, krewetki mają smak blachy. Szła do chińskiego sklepu na San Martin, po ocet, rozumiesz, skarbie, i nagle zahamowała tuż koło niej ciężarówka i wyskoczyło dwóch czarnych, bandyci, dzikusy albo coś jeszcze gorszego, jeden ją popchnął, a drugi wyszarpnął jej smycz i zanim się obejrzała, już go zawieźli do rakami, już odjechali. Biedaczek, biedne stworzonko. Santiag wstaje: to jest nadużycie, oni go jeszcze popamiętają. No widzisz, no widzisz? – Anna znów szlocha; on też się bał, że go zabiją, kochanie.
– Nic mu nie zrobią, skarbie – całuje Annę w policzek, przez moment czuje smak jej skóry i sól. – Zaraz go przyprowadzę, zobaczysz.
Biegnie do apteki na San Martin, pyta, czy może zadzwonić w pilnej sprawie, i nakręca numer „Kroniki”. Odbiera Solórzano, ten od rubryki sądowej: cholera wie, gdzie może być rakarnia, Zavalita.
– Hycle złapali panu psa? – Aptekarz z troską nachyla się ku niemu. – Rakarnia jest koło Mostu Wojskowego. Niech pan tam szybko idzie, mojemu szwagrowi zabili jego chihuahua, to strasznie drogi pies.
Biegnie w stronę Larco, łapie mikrobus, ile może kosztować taksówka z Paseo Colón do Mostu Wojskowego? W portfelu ma sto osiemdziesiąt solów. W niedzielę nie będą mieli ani grosza, szkoda, że Anna już nie pracuje w klinice, lepiej zrezygnować z kina wieczorem, biedny Batuque, ani słowa więcej o wściekliźnie, nigdy więcej. Wysiada przy Paseo Colón, na placu Bolognesi łapie taksówkę, kierowca nie wie, gdzie jest rakarnia, señor. Lodziarz na placu Drugiego Maja objaśnia: jeszcze dalej, nad rzeką, jest wywieszka, Miejska Przechowalnia Psów, to tam. Wielki plac ogrodzony zmurszałym płotem z belek sraczkowego koloru – kolor Limy, myśli, kolor Peru – a po bokach budy, których dalej jest coraz więcej, coraz gęściej ustawione, istny labirynt, maty, trzcina, dachówki, blacha. Dalekie, przytłumione warczenie. Przy wejściu chwiejąca się budowla, na tabliczce napis Administracja. Mężczyzna w koszuli, w okularach, łysy, drzemie na zawalonym papierami biurku i Santiago wali ręką w stół: ukradli mi psa, żona go prowadziła, a oni wyrwali go jej z rąk, mężczyzna podnosi się z przestrachem, do cholery, on, Santiago, nie puści tego płazem!
– Co mi pan tu włazi do biura i choleruje – łysy przeciera ogłupiałe oczy i krzywi się. – Trochę uprzejmiej proszę.
– Jeśli mojemu psu coś się stało, to ja tego nie puszczę płazem – wyjmuje dziennikarską legitymację i znowu wali pięścią w stół. – A te typy, co napadły na moją żonę, jeszcze pożałują, może pan być pewny.
– Spokojnie, spokojnie – przegląda legitymację, ziewa, z jego twarzy, pełnej niesmaku, przebija teraz znudzenie. – Pieska złapali przed kilkoma godzinami tak? No to będzie razem z tymi, co je właśnie przywieźli ciężarówką.
I niech pan nie będzie taki w gorącej wodzie kąpany, kochany redaktorze, nikt tu nie zawinił. Jego głos jest odrażający, senny tak jak jego oczy, pełen goryczy, podobnie jak fałdy koło ust: też skurwiony. Hyclom płaci się od sztuki, często nadużywają swoich praw, co robić, walka o codzienny chleb. Na placu słychać głuche uderzenia, wycie dochodzące jak gdyby spoza korkowej ściany. Łysy uśmiecha się półgębkiem i bez wdzięku, niechętnie wstaje z miejsca, mrucząc pod nosem wychodzi z biura. Idą przez plac, wchodzą do baraku, gdzie śmierdzi moczem. Dwa rzędy klatek, zapełnionych zwierzętami, które ocierają się o siebie, skaczą, obwąchują druciane siatki, warczą. Santiago pochyla się przed każdą klatką, sprawdza, czy nie ma jego psa, wpatruje się w rozfalowaną masę pysków, grzbietów, ogonów opuszczonych i merdających, nie, tu też nie.
– Niech pan spojrzy, już nie ma gdzie ich trzymać – odzywa się nagle łysy. – A potem pańska gazeta dobierze się nam do skóry, to niesprawiedliwość. Zarząd miejski prawie nic nam nie daje, musimy dokonywać cudów.
– Cholera – mówi Santiago. – Tu też nie ma.
– Cierpliwości – wzdycha łysy. – Jeszcze cztery baraki. Znowu wychodzą na otwartą przestrzeń. Zryta ziemia, zarośla, ekskrementy, cuchnące zarazą stawy. W drugim baraku w jednej z klatek jeszcze większy ruch niż w innych, druciana siatka cała się trzęsie, a wewnątrz biały kłębek wełny rzuca się, wyskakuje ponad skotłowaną masę zwierząt i zapada się w nią z powrotem: to dobrze, to nieźle. Mały pyszczek, kawałek przyciętego ogona, dwoje zaczerwienionych, płaczliwych oczu: Batuquito.
Ma nawet smycz, oni nie mieli prawa, co za świństwo, ale łysy uspokaja, uspokaja, zaraz załatwi, żeby go wypuścili. Oddala się opieszałym krokiem i po chwili wraca z niskim Murzynem w granatowym dresie: spróbuj no wyciągnąć tego białasa, Paneras. Murzyn otwiera klatkę, odsuwa inne zwierzaki, chwyta za kark Batuque i podaje dziennikarzowi. Biedny pies, cały drży, ale Santiago wypuszcza go i cofa się o krok, otrząsając się.
– Zawsze się obrzygają – śmieje się Murzyn. On w ten sposób mówi jak to dobrze, że wyszedłem z więzienia.
Santiago przyklęka przed Batuquitem, drapie go w głowę, pozwala mu się lizać po rękach. Pies drży, posikuje, zatacza się jak pijany i dopiero na dworze zaczyna skakać, drapie pazurami ziemię, biega.
– Niech pan pójdzie ze mną, zobaczy pan, w jakich warunkach pracujemy – łysy bierze Santiago pod ramię, uśmiecha się kwaśno. – Może pan coś napisze w swojej gazecie, niechby nam zwiększyli dotacje.
Śmierdzące, rozwalające się baraki, stalowoszare niebo, fale wilgotnego powietrza. O pięć metrów od nich ciemna sylwetka z workiem w ręce; usiłuje poradzić sobie z jamnikiem, który protestuje głosem zbyt mocnym jak na jego maleńkie rozmiary i skręca się histerycznie: Paneras, pomóż mu. Niski Murzyn biegnie, rozchyla worek, tamten wrzuca jamnika do środka. Zaciągają otwór worka rzemieniem, kładą go na ziemi i Batuque warczy, co ci jest, patrzy z przerażeniem, szczeka ochryple. Mężczyźni już wzięli kije, już, raz-dwa, zaczynają walić i wrzeszczą, worek tańczy, rzuca się, wyje oszalały, raz-dwa wrzeszczą mężczyźni i walą. Santiago ogłuszony zamyka oczy.
– My w Peru żyjemy w epoce kamiennej, przyjacielu – słodkokwaśny uśmieszek ożywia twarz łysego. – Proszę spojrzeć, w jakich warunkach tu się pracuje, no niech pan powie, czy w ogóle jest jakie prawo.
Worek leży spokojnie, mężczyźni tłuką jeszcze trochę, po czym rzucają kije, osuszają sobie twarze, rozcierają ręce.
– Przedtem zabijaliśmy je, jak Pan Bóg przykazał, teraz nie ma pieniędzy – skarży się łysy. – Niech pan napisze artykulik, kochany redaktorze.
– A wie pan, ile tu się zarabia? – wpada mu w słowa Paneras; odwraca się do tego drugiego – ty panu powiedz, ten pan jest z prasy, niech coś napisze w swojej gazecie.
Ten drugi jest wyższy, młodszy od Pancrasa. Robi kilka kroków w ich stronę i Santiago wreszcie może zobaczyć jego twarz: czego chce? Wypuszcza z ręki smycz, Batuque rzuca się naprzód ze szczekaniem, a on otwiera i zamyka usta: czego?

 
Wesprzyj nas