“Góra Synaj” to kryminał retro, który przenosi czytelników do dawnego Glogau (Głogowa). Początek serii, w której historyczne wydarzenia są tłem dla ludzkich dramatów i namiętności.


Góra SynajAnton Habicht za psie pieniądze pracuje w policji porządkowej Glogau (Głogowa). Gdy na jego drodze staje śledczy Matzke z policji kryminalnej i proponuje, żeby pracował razem z nim, Habicht nie może uwierzyć we własne szczęście. Pomaga Matzkemu przy śledztwie w sprawie śmierci chłopca, którego zwłoki znaleziono w zoo, na wybiegu dla niedźwiedzi.

Tymczasem w oddalonej o 35 km Neusalz (Nowej Soli) znaleziono zwłoki utopionego chłopca. Tamtejsza policja zajęła się śledztwem, a na własną rękę prowadzi swoje pewna hrabina.

Czy zgony młodych chłopców są ze sobą powiązane, a jeśli tak, to kto za nimi stoi?

Dochodzenie w Glogau zatacza coraz szersze kręgi i wreszcie podejrzenie pada na pewnego obywatela pochodzenia żydowskiego, ale czy na pewno jest to sprawca, czy może kozioł ofiarny? W jaką grę sekretarz kryminalny Matzke wplątał Habichta i czy prowadząca na własną rękę śledztwo hrabina jest tylko znudzoną panią domu?

Krzysztof Koziołek
Góra Synaj
Wydawnictwo Muza
Premiera: 17 maja 2017
 
 

Góra Synaj


Rozdział 1

Niedziela, 30 października 1938

Mimo późnej pory i zapadającego zmroku na dworze było przyjemnie ciepło, do okrycia się w zupełności wystarczył lekki płaszcz. Jedynym minusem był fakt, iż hrabinie Franzisce von Häften nie miał kto służyć ramieniem. Męża Aleksandra zatrzymały na budowie obowiązki służbowe, a z pomocy innego mężczyzny – będąc w towarzystwie śmietanki mieszkańców Neusalz[1] i okolic – wolała nie korzystać. A że do szatniarza ustawiła się długa kolejka, obsłużyła się sama, co oczywiście spotkało się z kąśliwymi uwagami niektórych matron trzymających swych mężów za łokcie, jakby bały się, że wykorzystają pierwszą nadarzającą się okazję, aby główną salę zamienić na dużo bardziej kameralną winiarnię.
Nie musiały jednak stać na straży, właściciel hotelu Pod Koleją Żelazną – położonego przy Freystädterstrasse[2] 51, blisko dworca kolejowego – hołdował bowiem zasadzie, że najpierw należy posilić ducha, a dopiero potem pofolgować ciału. Nie mógł tego zmienić nawet fakt, iż dawny gościniec szczycił się obecnie mianem oficjalnego lokalu miejscowej komórki NSDAP, co zresztą od razu można było poznać po flagach ze swastykami łopoczącymi nie tylko na wietrze po obu stronach wejścia, ale rozwieszonymi także wewnątrz budynku.
Między innymi z tego powodu Franziska nie czuła się zbyt swobodnie, dyskomfort potęgowały dodatkowo puste krzesła po obu stronach, jedno wykupione przez męża, dwa pozostałe przez małżeństwo von Hellmich. Wbiła wzrok w kurtynę na scenie, zza której co chwila ktoś wystawiał głowę. Na plecach czuła pytające spojrzenia, w środku wzbierający gniew: Aleksander był usprawiedliwiony, ale przyjaciółka z mężem nie!
– Czyż nie pięknie przystrojono salę? – Tubalny głos należał do Richarda Unglaubego, dyrektora gimnazjum.
– Tak, przepięknie – odpowiedziała, zmuszając się do uśmiechu i chowając nogi, aby przepuścić żonę dyrektora, której imienia nie mogła sobie przypomnieć. – Przepięknie. – Jedną dłoń przyłożyła do ust, aby stłumić nadciągające kichnięcie, drugą odsunęła ptasie pióra z kapelusza dyrektorowej. Kto to widział, żeby pojawiać się z tak niemodnym już dodatkiem? – pomyślała. – Dobrze przynajmniej, że nie usiądzie przede mną, bo nic bym nie widziała!
– Nie mogę się doczekać spektaklu – kontynuował Unglaube, pomagając małżonce zająć miejsce, co wziąwszy pod uwagę jej słuszną tuszę, nie było zadaniem najłatwiejszym. – A pani, hrabino?
– Ja również. – Franziska zerknęła ukradkiem na kupiony kilka tygodni wcześniej zegarek firmy Eterna z limitowanej edycji, potężny metalowy kwadrat. Reklamowano go jako idealny chronograf dla współczesnego mężczyzny, co zupełnie jej nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie: z lubością chwaliła się w towarzystwie jego surową formą. Wskazówki były bezlitosne: do rozpoczęcia zostały już tylko minuty, a jej towarzystwa wciąż nie było widać!
– Wyjątkowo trudno było o bilety na dobre miejsca. – Dyrektorowa włączyła się do rozmowy. – Gdyby nie mąż… Ale komu, jak komu, dyrektorowi szanowanej szkoły należą się pierwszorzędne miejscówki, prawda?
– Oczywiście – potaknęła uprzejmie. – Miejmy tylko nadzieję, że akustyka będzie dobra…
– Z pewnością. – Unglaube wykonał energiczny gest. – W zeszłym tygodniu młodzież miała tutaj próbę, wypadła znakomicie. Muszę z całą świadomością podkreślić, że nie ma lepszego miejsca w całym mieście na takie wydarzenie.
Franziska skinęła delikatnie głową, gotując się w środku. Odkąd Pod Koleją Żelazną zawłaszczyło NSDAP, czuła się tutaj źle. Wolałaby, aby teatr z Glogau[3] na miejsce występów wybrał choćby malowniczo położoną restaurację Most Odrzański przy Brückenallee[4], jednak lokal na świeżym powietrzu był odpowiedni tylko latem. Z kolei restauracja Henninga przy Berlinerstrasse[5] – z salą estradową, kręgielnią i równie pięknym ogrodem koncertowym – została wykupiona przez hutę Krausewerk i urządzono w niej stołówkę dla pracowników. Był co prawda jeszcze zakład gastronomiczno-rozrywkowy Hala Rzeszy Niemieckiej – restauracja z wielką salą zabaw, kręgielnią, pawilonem muzycznym oraz ogrodem tanecznym – ale najwyraźniej jej właściciel przegrał wyścig z pupilkiem partyjnych kacyków.
– Jestem! – Zdyszany głos bez wątpienia należał do Margarete von Hellmich.
– Wreszcie! – Franziska nie kryła radości na widok przyjaciółki. – Zaraz się zacznie – przeszła do szeptu, widząc gasnące światła na sali. – A gdzie Gustaw?
– Wyobraź sobie, że kończyliśmy właśnie proszony obiad u doktorostwa Primke, gdy do Gustawa dotarła wiadomość, że jakiś chłopiec utopił się na Vogelsberg[6]. Powiedział, że musi tam jechać i że mam iść na przedstawienie sama. Uwierzysz?
Franziska otworzyła usta, ale nie zdążyła niczego powiedzieć.
– Biedne dziecko… – Margarete westchnęła. – Ale żeby kąpać się o tej porze roku? Brrr…
– Ciszej, drogie panie! – Z tyłu dało się słyszeć ostry męski głos. – Ciszej!
Franziska złapała przyjaciółkę za rękę i znacząco ścisnęła.
– Jaka jestem podekscytowana! – szepnęła Margarete.

*

Anton Habicht wsuwał łyżkę do talerza coraz bardziej energicznie, próbując wyłapać co większe kawałki ziemniaków i licząc po cichu, że być może trafi się marchewka albo chociaż kawałek cebuli. Dawniej – kiedy jeszcze im się powodziło – Fryda wkładała do zupy ogonowej nie tylko pół kilo mięsistych wieprzowych ogonów, ale i pięćdziesiąt deka surowej szynki! Do braku tej drugiej zdążył się już przyzwyczaić, ale tym razem próżno było szukać choćby skrawka mięsa. Wstał od stołu, szurając głośno krzesłem, podszedł do kuchenki, zaczął kręcić chochlą w garnku. Był tak głodny, że nie przeszkadzałoby mu, gdyby znalazł najbardziej owłosiony świński ogon w całym Glogau.
Jedyne, na co trafił, to dwie kości praktycznie całkowicie pozbawione mięsa. Oblizał je łapczywie, wyssał szpik, po czym napełnił talerz wodą – ziemniaków już nie było – i wrócił do stołu.
Parzył usta pierwszą porcję dokładki, kiedy Fryda westchnęła. Popatrzył na nią, jadła powoli z pustym spojrzeniem wbitym w talerz. Dopiero teraz zauważył, że w jej zupie próżno było szukać jakichkolwiek kawałków kartofli czy cebuli. Jak zwykle, najlepsze oddała jemu.
Kiedy załkała cicho drugi raz, przygryzł wargę i spojrzał przez jedyne okno w izbie, za którym widać było tylko brudną ścianę stojącej naprzeciwko kamienicy. Kątem oka dostrzegł ruch, zareagował błyskawicznie i rozpłaszczył muchę na ścianie, dziwiąc się, co robiła tu o tej porze roku. Płomień świecy zamigotał od pędu powietrza, kładąc na zawilgoconym suficie fantazyjne kształty. Mężczyzna westchnął, patrząc na lampę, która od pół roku czekała na wymianę przepalonej żarówki.
I właśnie wtedy Fryda wzięła głęboki wdech. Habicht wiedział, co nastąpi za chwilę, doskonale też zdawał sobie sprawę z tego, że nie może uczynić nic, co by temu zapobiegło. Wyskrobał więc z talerza ostatnie łyżki zupy – nauczył się szanować jedzenie, zanim jeszcze zaczął chodzić – i spiął się w sobie.
Nie musiał długo czekać. Stawiał talerz na stole, gdy Fryda schowała się za kotarą osłaniającą miednicę i zalała się łzami. Bez słowa podszedł do chlebaka, odkroił cienką sznytkę. Oczami wyobraźni posmarował ją grubo smalcem i obłożył plastrami świeżej kiełbasy ze świniobicia. Następnie założył pocerowany w kilku miejscach płaszcz i wyszedł.
Kiedy dotarł do klatki schodowej, do jego uszu dotarł przeraźliwy szloch żony. Zacisnął zęby, chwilę później rękawem otarł łzy cisnące się do oczu.

Rozdział 2

Niektórzy mieszkańcy Neusalz nazywali to miejsce Ptasią Górką, inni Kaczą, wszyscy jednak byli zgodni co do tego, że było ono jednym z najpiękniejszych w całym mieście. Wiosną i latem do parku położonego nad brzegiem dużych stawów ciągnęły rzesze ludzi. Za dnia trawniki były pełne piknikujących małżeństw z dziećmi karmiącymi kaczki kawałkami chleba, wieczorami zaś przy pobliskiej kawiarni organizowano imprezy taneczne.
Ogromny kompleks był własnością spółki Meyerotto należącej do wspólnoty braci morawskich będących spadkobiercami morawskiego husytyzmu – nazywanych także herrnhutami. Uciekając przed prześladowaniami, osiedlili się między innymi na Śląsku, a w 1743 roku od króla Prus Fryderyka II otrzymali zezwolenie na praktyki religijne w Neusalz. Dostali zgodę na wybudowanie własnego osiedla, które wkrótce stało się samowystarczalne, jako że szybko postawili dom modlitwy, szpital, szkołę, aptekę, cegielnię, warsztaty rzemieślnicze, sklepy i cmentarz. Fryderyk II miał własny plan: chciał, aby bracia morawscy przyśpieszyli gospodarczy rozwój miasta. Tak też się stało, właśnie z ich grona wywodził się bowiem Johann David Gruschwitz, założyciel fabryki nici – jednego z największych zakładów włókienniczych w Europie – właściciel fabryki kleju Garve, bracia byli także właścicielami Meyerotto, największej firmy handlowej w mieście, prowadzącej sklep delikatesowy, kawiarnię, winiarnię oraz własny bank.
Kawałek gruntu na Vogelsberg latem 1935 roku kupili Albert von Treskow i jego żona Elisabeth, z domu Gruschwitz. Rok później według projektu znanego berlińskiego architekta wybudowali okazałą willę. Budynek miał kształt litery H i w swojej surowości przypominał bardziej pruskie koszary niż przytulny dom. Nad głównym wejściem widniał herb miejscowej odnogi rodu: trzy pawie głowy, przez niektórych złośliwców z premedytacją mylone z kaczkami.
Gustaw von Hellmich nie pojawił się jednak tutaj dla roztrząsania etymologii urokliwego zakątka, ale w celach zupełnie innych. Jako świeżo upieczonemu starszemu asystentowi kryminalnemu komisariatu we Freystadt in Schlesien[7] przyszło mu zmierzyć się z pierwszą w karierze śmiercią dziecka. Zadanie nie było trudne, problem w tym, że mocno skomplikowało towarzyskie ustalenia na niedzielne popołudnie i wieczór skrzętnie zaplanowane przez Margarete aż miesiąc wcześniej.
Oględziny miejsca, w którym znaleziono ciało chłopca, trwały krótko, wiele dłużej musiał czekać na funkcjonariuszy miejscowej Schutzpolizei[8]. W końcu zjawili się, prowadząc skromnie ubraną kobietę. Kiedy znalazła się na mostku rozwieszonym nad odnogą łączącą dwa stawy i dostrzegła zwłoki okryte wełnianym sweterkiem, zaczęła lamentować.
– Tego jeszcze brakowało. – Von Hellmich zaklął, poczuwszy pod stopą coś miękkiego. Buty były robione przez mistrza szewskiego w samym Breslau[9], a on musiał wdepnąć w błoto po kostki! – Herr Wachtmeister! – przywołał jednego z policjantów.
– Tak, Herr Kriminaloberassistent? – spytał wachmistrz, zerkając nerwowo w stronę rozpaczającej kobiety.
– Sprawa jest oczywista, ale porządek musi być, więc trzeba babę przepytać. – Wsunął but w kępkę suchych liści, próbując usunąć lepką maź. – Jak już się uspokoi, to pan z nią osobiście porozmawia, popyta, co robiła, gdzie była i kto pilnował bachora. Zrozumiano?
– Jawohl! Tak jest!
– Tylko wszystko ma być zanotowane!
– Jawohl! Tak jest!
– Aha! – rzekł, cały czas walcząc z błotem. – Jak pan z nią skończy, to trzeba przeczesać teren. Pięćdziesiąt metrów w tę stronę i w tamtą. – Wskazał ręką kierunki.
– Przecież jest ciemno…
– To latarnie przynieście! A jak nie pomoże, to zabezpieczyć teren i zacząć jutro o świcie – komenderował von Hellmich. – Podczas przeczesywania bacznie zwracać uwagę na… – szukał w pamięci – …odciski butów! Jeśli się jakiś trafi, wezwać fotografa, zrobić zdjęcie i dokładnie zmierzyć szerokość, długość i głębokość – dodał radośnie. – Jasne?
– Ale, Herr Kriminaloberassistent, w takich butach? – Wachmistrz aż jęknął. – Wszędzie błoto…
– Do teatru pan się wybiera? – Von Hellmich parsknął śmiechem, patrząc ukradkiem na zegarek. Jak dobrze pójdzie, miał szansę zdążyć na ostatni akt, a co ważniejsze – na przyjęcie.
– Nie, Herr Kriminaloberassistent. – Wachmistrz już się poddał. – Puschmann, do mnie! – przywołał jednego ze swoich ludzi. – Dawaj tę babę… – szepnął.
Puschmann przyprowadził kobietę, trzymając ją pod łokieć.
– Pani Belig, wiem, że to wielka tragedia, ale pani pamięta, że w domu czeka jeszcze czwórka dzieci? – Wachmistrz chciał być delikatny, ale nie bardzo wiedział, jak zabrać się do sprawy. – Co się stało, to się nie odstanie… Puschmann za chwilę zanotuje pani zeznania: gdzie pani była, co robiła, kto pilnował bach… – Przerwał w pół słowa. – Kto pilnował małego – poprawił się błyskawicznie.
– Zeznania? – Pani Belig zaniosła się płaczem.
– Cisza! – krzyknął wachmistrz, któremu puściły nerwy. – W obecności funkcjonariuszy policji przeprowadzone teraz zostanie okazanie zwłok. Porządek musi być! – Podszedł do ciała. – Poświeć! – polecił młodszemu koledze, po czym chwycił sweterek za rękaw i uniósł, przypatrując się bladej twarzyczce.
Puschmann był tak zaaferowany trzymaniem latarki, że nie zdążył zareagować, gdy pani Belig mdlała, osuwając się w wielką błotnistą kałużę.

 
Wesprzyj nas