Drapieżna, bardzo zmysłowa próba zmierzenia się z cielesnością. Panie i Panowie! Przed Państwem – Elizabeth Costello! Wasz Czerwony Piotruś. Przyjmijcie ją ciepło, jak mawiało się w dobrych kabaretach.


Costello. PrzebudzenieElizabeth Costello, postać wykreowana przez J.M. Coetzeego, jest znaną pisarką. W trakcie serii wykładów i spotkań autorskich niespodziewanie dla samej siebie odkrywa, że bardziej od filozoficznych dywagacji fascynuje ją doświadczanie własnej cielesności. Za cel stawia sobie przełamanie ograniczeń języka, wyjątkowo ubogiego w zetknięciu z ludzką seksualnością.

Kiedy pojawiła się pewnej pięknej jesieni, ucieszyłam się. Jakże byłam naiwna! Niepokorna wolnomyślicielka meandrowała po kartach mojej powieści, zaskakując, szokując i wzruszając. Zmieniała ustalony program, tematy wykładów, wywracała do góry nogami spotkania autorskie, odwoływała swoje poglądy i odwiedzała „nieoczywistych” przyjaciół. Rzucała się w ramiona (dosłownie!) tych nowych. Roztaczała wokół siebie erotyczny czar. Na nowo odkrywała swoje ciało!

Odważna, ale i pełna lęku, silna i pokazująca swoje słabości. Matka dorosłej córki, znana pisarka, niekiedy filozofka. Czasem jednym zdaniem, wręcz słowem, zamieniała beztroskie rozważania w niepokojące wywody. Fascynująca. Bliska i mająca z bliskością problemy.

Prowokatorka czy wariatka? Znaliście ją? Czy na pewno?

Liliana Hermetz – Kulturoznawczyni, teatrolożka. Studiowała język, literaturę i cywilizację francuską na Uniwersytecie w Strasburgu. Ukończyła także studia MBA oraz studia podyplomowe w Laboratorium Nowych Praktyk Teatralnych Uniwersytetu SWPS i Nowego Teatru.. Pracowała jako animatorka kultury, dziennikarka, tzw. osoba zmywająca, tłumaczka, dyrektorka. Zadebiutowała powieścią”Alicyjka”, była nominowana do Nagrody Conrada.

Liliana Hermetz
Costello. Przebudzenie
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 10 maja 2017
 
 

Costello. Przebudzenie


Costello. Przebudzenie

Proszę państwa! Za chwilę udowodnię państwu, że literatura i sztuka dają nieprawdziwy obraz seksu. Seks jest przereklamowany. Siła napędowa? Prokreacja? Zwykła zmysłowość? Chwile przyjeme, ulotne i krótkie? Czy to jest coś, co nosimy na wierzchu, czy w środku? Widzialne czy niewidzialne?
Elizabeth Costello tak zacznie swój wykład w auli uniwersyteckiej, zapewne jak zawsze wypełnionej słuchaczami. Przyleciała tu wczoraj wieczorem. Wygłosi wykład o seksie, odbędzie kilka spotkań z czytelnikami, spotka się z wydawcą, odwiedzi starych przyjaciół.
Odkąd postanowiła zacząć żyć samodzielnie i wymknęła się spod władzy swego Kreatora, sama wybiera tematy wykładów, ona je proponuje i ona decyduje, które miejsca na kuli ziemskiej zaszczyci swoją obecnością i przemyśleniami. W nowym życiu jej status zawodowy i społeczny nie zmienił się. Mimo wszystko odpowiada jej bycie znaną pisarką, która odniosła sukces, choć dzisiaj nie pamięta już, jak to się stało. Nie rozpamiętuje. Może z obawy, że gdyby się dobrze zastanowić, jej pisarska kariera mogłaby się różnie potoczyć.
Ten jej debiut o Molly Bloom. Costello wie już dzisiaj, że nie była żadną odnowicielką form literackich i że konstrukcja jej pierworodnego dzieła, mimo pewnej oryginalności, nie była doskonała. A gdyby jej powieść dostała się w ręce jakiegoś młodego krytyka z ambicjami literackimi, zupełnie dalekiego Costello, jeśli chodzi o pojmowanie roli literatury, dajmy na to, piszącego manifesty pełne sarkastycznych uwag o większości współczesnych pisarzy… Dzisiaj Costello nie boi się takich młodzieniaszków, oczywista. Ale wtedy. Cokolwiek by napisała, jakąkolwiek wiedzę i mądrość posiadła, to on byłby panem życia i śmierci jej debiutu.
Costello naciągnęła mocniej swój letni kapelusz, aż poczuła lekkie podrażnienie za lewym uchem, które zresztą zawsze było wyraźnie słabsze od prawego – i to pod każdym względem. Siedziała na tarasie hotelowej kawiarni i sączyła lekki drink o nazwie tak skomplikowanej, że nawet nie próbowała jej wymówić, choć lubi różne łamańce językowe. Czuła dziwne i niezrozumiałe rozedrganie. Dawno jej się to nie zdarzyło.
W rozmaitych literackich wydarzeniach bierze udział kilka razy w roku i przywykła do przebywania w nowych miejscach. Pewna ciekawość i zwyczajowe przyglądanie się ludziom, stały się jej drugą naturą. Ale to wszystko. Poza ten schemat na ogół nie wychodzi. Tyle że teraz wyraźnie czuje dziwny rodzaj podniecenia. Jakby czekała na coś czy też na kogoś. Jakby coś szczególnego miało się wydarzyć. Co jej to przypomina? Kiedy się tak zachowywała? Ach, to to. Już prawie zapomniała. Minęło tyle lat… Pracowała wtedy w Instytucie Książki i Czytelnictwa Światowego. Wtedy każdy jego telefon wywoływał w niej podobne uczucie. Każda z nim rozmowa. No, prawie każda.
Costello zastosowała kilka technik intelektualno-kinetycznych, które świetnie opanowała, a które dawały niemal stuprocentową skuteczność zmiany nie tylko kierunku przepływu, ale też treści własnych myśli. Naprawdę nie chciała wracać do tamtych czasów. Chce żyć tu i teraz. O, teraz na przykład obsługuje ją przystojny kelner. Kiedyś kelnerzy nie mogli znajdować się w polu zainteresowań kobiety pokroju Costello i to nie tylko dlatego, że tak zdecydował ten, który ją stworzył. Także teraz, gdy porzuciła swego Kreatora, ceni sobie tak zwane intelektualne porozumienie, którego jednak – teoretycznie – z kelnerem nie mogłaby osiągnąć. Wciąż stanowić ma ono bowiem podstawę jej relacji uczuciowej, erotycznej i seksualnej. Choć właśnie… tej ostatniej nie było dane Costello doświadczać często. To, co teraz odczuwała, miało jakiś związek ze snem, który nawiedził ją ostatniej nocy.

Sen Costello

Costello nie wie, ile ma lat w tym śnie. Nie jest dzieckiem ani nastolatką. Pojawia się Chris, jej pierwsza, nigdy niezrealizowana miłość. Rozmawiają. Nic sobie nie muszą tłumaczyć. Oboje wiedzą, że od dawna jest żonaty. Nie mówią nic o jego trzech dorosłych synach. Wiadomo tylko tyle, że Chris przyjechał z wizytą z odległego zakątka, gdzie teraz mieszka. Ich spotkanie jest powolne, nie dzieje się wiele. Rozmowa nie dotyczy właściwie konkretnych tematów. Costello jest radosna. Nie mówi o tym, nie okazuje, ale ta radość jest wszędzie. Wypełnia ją dyskretnie, acz intensywnie. Costello czuje ją każdą tkanką, choć nawet nie wie, jak się to robi. Jak się to dzieje. Żadne słowa właściwie nie są potrzebne. Nie mogą oddać takiej radości. Jakoś wie jednak, że Chris czuje to samo. Lub podobnie. Przemyka jej przez głowę, że musi to koniecznie zapisać. I zaraz potem, że i tak nie da się tego zapisać. I że to lepiej. Zostanie tylko dla niej. Ludzie myślą, że pisarka oddaje im wszystko.
Każdy ruch Chrisa, każde jego zbliżenie, zawirowanie powietrza wokół mężczyzny upajają Costello, a jednocześnie jest całkowicie przytomna. Umysł ma jasny, spokojny. Siedzą i o czymś rozmawiają. Ale wiedzą, że to, co mówią, nie ma znaczenia. To tylko ruch cząstek powietrza, by radość między nimi mogła być niesiona, wymieniana. Nie ma między nimi wielu gestów. Nie dzieje się wiele. Oboje wiedzą (chyba, bo nikt przecież o tym nie mówi), że nie wolno im. Oboje nie są wolni. Chociaż Costello nie zna właściwie swojego cywilnego i uczuciowego statusu poza tą sytuacją. Wie na pewno, że oboje powinni pozostać w konwencji spotkania starych znajomych. Nie ma żalu. On też. Tak myśli. Spotkanie się kończy. Ciągle bez żalu, bo radość jest większa. I sen trwa dalej.
Teraz Costello znajduje się w domu, w którym Chris kiedyś mieszkał. Gdy byli dziećmi, nastolatkami i znali się. Chodzili razem do szkoły. Chris zbiera rzeczy, pakuje drobiazgi. Szykuje się do wyjścia. Podaje Costello rękę. I jego dotyk jest czymś najprzyjemniejszym ze wszystkich znanych jej doznań dotykowych. A to zwyczajne podanie dłoni na pożegnanie. Costello rejestruje w swojej głowie myśl, że to tylko dotknięcie jego dłoni. Co by się stało, gdyby to było coś więcej. I właśnie wtedy zauważa, że ich usta zbliżyły się do siebie i lekko dotknęły w pocałunku. Trwa to kilka sekund. Zwyczajne zetknięcie się ust. Nic więcej. Co za przyjemność i słodycz. Słodycz, myśli szybko Elizabeth. Kto wymyślił takie głupie określenie. Czym jest smak słodyczy wobec tego, co ona czuje! A w tym pocałunku (nawet to słowo wydaje jej się głupie) jakby sumowały się lata, wieki oczekiwania. Jakby się wszystko zrozumiało. Wyjaśniło. Otworzyło, a jednocześnie dopełniło. Jak to cudownie, myśli Costello, nie trzeba nic mówić. Wszystko jest jasne. I jedna tylko rzecz dziwi ją, że to się dzieje. Że oni sobie na to pozwolili. Że po tylu latach odkryli się. Zawsze myślała, że to odkrycie musiałoby ją (ich) dużo kosztować. Nieprawda. Zdumiewa ją to tym bardziej, że o mały włos, to jest o mały sen, mogłaby tego nie odkryć. Chris wychodzi. Patrzy na nią. Tak jakby mówił: przecież rozstajemy się na chwilę. Wrócę. Bo jestem twój, a ty jesteś moja i tego nic nie może zmienić. Costello myśli przez chwilę o jego żonie i wie, że Chris myśli o niej także, lecz to nie boli. Nie czuje się oszukana. Nie ma już Chrisa. Ale wciąż czuje smak tego pocałunku. Jest poruszona. Nie pamiętała, że coś takiego jak smak pocałunku istnieje. Nigdy nie używała takich określeń, były dla niej puste. No ale ona wciąż go po prostu czuje.
Obudziła się w dobrym nastroju. Pełna jeszcze snu. Pełna tego pocałunku. Choć nie lubi tego słowa, brzmi sztucznie, staroświecko i niepoetycko.
Elizabeth Costello miewała sny erotyczne. Właśnie zdała sobie sprawę, że nie śniła ich w czasach, gdy była młoda. To oczywiście łatwo dałoby się wyjaśnić. Costello wiedziałaby, jakich narzędzi użyć. W ostateczności mogłaby je pożyczyć od interpretatorów jej książek. Ale wiedziona niejasnym instynktem (ma jednocześnie wrażenie, że staje się właśnie postacią z czyichś powieści, bohaterką uwielbianą przez rzesze kobiet i niektórych mężczyzn), postanawia niczego nie analizować. Dać się wieść odczuciom i pozwolić toczyć się akcji tej cudzej powieści. Czyżby miała dokonać jakiegoś odkrycia na swój temat? Wie przecież wszystko. Nawet to, jak będzie tam, kiedy przekroczy granicę. No, zna przynajmniej jakiś wariant literacki. Swoją drogą trochę się z tym pospieszono.
Elizabeth nie jest wprawdzie młoda, ale gdzie jej tam wybierać się na drugą stronę. Skoro tu takie sny. Raptem ogarnia Costello nieprzeparta chęć, że chciałaby tego spróbować. Tak. Chce tego. Chce. Niczego innego w tej chwili nie pragnie bardziej niż zaznania jeszcze raz takich doznań. Miałaby odejść z tego świata, nie spróbowawszy?! To wprawdzie tylko sen. Ale czy pierwszy raz okazałoby się, że jeśli mózg wyprodukował coś we śnie, jest w stanie zrobić to i na jawie?
Costello wstaje. Lekko i zwiewnie. Jak sarenka, myśli. (Czuje zgrzyt tych wyświechtanych powieściowych porównań, ale macha ręką i powoli przestaje jej to przeszkadzać. Tym zresztą zajmie się później). Wkłada czarny jedwabny szlafrok, zdobiony kolorowym haftem. Przez chwilę przygląda się wzorom. Nigdy nie umiała rozszyfrować, co właściwie przedstawiają. Nazwała je tęskniącymi cieniami. Zawiązała pasek. Dotknęła prawą ręką swoich włosów. Poczuła coś miłego. Zrobiła to jeszcze raz. Zaczęła rozpoznawać czułość dla samej siebie. Otworzyła drzwi na mały taras przy sypialni. Poczuła rześkość poranka. I pomyślała, że chyba rzeczywiście nie ma sposobu, by wyjść z powieściowej konwencji. Ostatecznie wszystko zależy od tego, co miałaby dostać w zamian. Jeśli jeszcze inne takie pocałunki… (Musi jednak wymyślić jakieś odpowiednie słowo).
Wróciła do sypialni, omiotła ją spojrzeniem (!) i udała się do łazienki. W lustrze spojrzała na nią kobieta o pięknych niebieskich oczach, niebrzydkim nosie, ładnych, pełnych ustach, którym brak regularnej linii. Spojrzała na swój podwójny podbródek z … czułością. Dziwne rzeczy się dzieją, zdążyła pomyśleć i usłyszała dzwonek telefonu. Podniosła słuchawkę. Dzwoniła Lucy, jej dorosła córka. Rozmawiały kilka minut, ale Narrator nie dosłyszał, czego dotyczyła rozmowa, ponieważ Elizabeth jakby specjalnie przysłoniła usta ręką.

Costello piła kawę i próbowała uporządkować sytuację. Czuje się inaczej. To pewne. Ten stan ciągle trwa. Zaraz. Zastanówmy się. W końcu Elizabeth Costello specjalizuje się w nazywaniu rzeczy, opisywaniu stanów, et caetera. Więc czuję siebie inaczej, pomyślała. I to jest przyjemne. Siedzi oto i pije kawę, jak zwykle. Ale zauważa, że jej dłonie są ciągle piękne. Pokryte brązowymi plamkami, lecz piękne! Trzyma w dłoni ulubioną filiżankę. Że ta stara porcelanowa filiżanka, zwieńczona paskiem w kolorze starego złota, ma unikatowy kształt i kolor i jest wyjątkowa, wie od lat. Od tego dnia, kiedy wypatrzyła ją na targu staroci i poczuła, że to jej właśnie szukała tyle czasu. Elizabeth miała bowiem trudność w znajdowaniu w świecie realnym przedmiotów, ubrań, butów, mebli – właściwie prawie wszystkiego – takich, jakie istniały w jej wyobraźni. Kiedy, dajmy na to, potrzebowała nowych butów i szła do sklepu – żadne jej nie zachwycały. Niektóre były prawie takie, większość zupełnie nie, pojedyncze tylko pary albo nieco mniej banalne, albo zbyt wyszukane, albo nie w jej stylu. Słowem, zawsze czegoś brakowało. Chociaż rzadko kiedy potrafiła powiedzieć, czego szuka.
Costello nie potrafiła wytłumaczyć przyjaciołom, na czym polega jej „nieznajdowanie”. Mawiała, że kiedy to w końcu zobaczy, będzie wiedziała, że to to. Nie była to jednak nieuzasadniona i nieokreślona tęsknota za abstrakcyjnymi przedmiotami, ponieważ zdarzało się Costello dostrzec (na przykład) buty, jakich szukała. Niestety często na stopach innej kobiety. Czasem w obcym kraju. Zwykle jednak nie znalazłszy tego, czego szukała, kupowała coś pośredniego, oznaczającego kompromis estetyki, wygody (na ogół niewygody) i rozmiaru. Tak było z wieloma rzeczami. Costello zawsze miała poczucie, że nosi nie to, co by chciała. A oczywiście chciałaby czegoś, czego nie noszą inni. Nawet gdyby było ją stać, nie ubierałaby się u znanych projektantów. Wydawanie kroci na stroje nie pasowało do jej świadomości własnej (aż nadto uprzywilejowanej) pozycji w świecie. Nie cierpiała głodu, dane jej było uczyć się i rozwijać. W dodatku znajdowała odbiorców tego, co tworzyła. Istnieli ludzie, którzy czytali jej książki.
W ogóle nie warto byłoby poświęcać zagadnieniu więcej czasu, gdyby nie męczące poczucie wiecznego zamiast. Zamiast – dajmy na to – wymarzonej komody, wytwornej i eleganckiej, a zarazem prostej i niespotykanej, miała tę, którą w końcu kupiła, zmuszona upchnąć to, co miało zostać upchnięte. I daleko było komodzie do tej wymarzonej, nieokreślonej. Dziś nie tylko filiżanka nie była zamiast, lecz także dłonie Costello były na swoim miejscu i w dziwny sposób wzruszały ją. Patrząc na własne stopy, po raz pierwszy nie myślała, że powinna była dostać inne, zgrabniejsze i solidniejsze, które rzadziej bolą i lepiej znoszą trudy noszenia jej ciała. Te, które miała, rozczulały ją. Rozczulały ją właściwie wszystkie części jej niemłodego ciała. Pogłaskała delikatnie swoje łydki i przyglądała im się dłuższą chwilę. Fala czułości dla samej siebie ogarnęła ją.

 
Wesprzyj nas