Akcja powieści “Uwolnić niedźwiedzie” rozgrywa się w Wiedniu, w połowie lat sześćdziesiątych. John Irving opisał w niej powojenne antagonizmy determinujące zachowania mieszkańców i rzeczywistość miasta dobrze pamiętającego podział na cztery strefy okupacyjne.


Uwolnić niedźwiedzie“Uwolnić niedźwiedzie” to debiutancka powieść autora „Świata według Garpa”, w której John Irving opisuje niespokojną i burzliwą atmosferę panująca w Austrii drugiej połowy lat sześćdziesiątych.

Ogromne pomieszanie – żałosne kulisy anszlusu i jego wpływ na mentalność Austriaków, dziwaczne frustracje młodych ludzi, idea wolności dla zwierząt zamkniętych w zoo, emocje pierwszej miłości, szalona wyprawa kultowym motocyklem, reminiscencje i antagonizmy wojennej zawieruchy – oto Austria drugiej połowy lat sześćdziesiątych, oto Wiedeń, w którego świeżej pamięci pozostaje jeszcze podział miasta na cztery strefy okupacyjne. Niespokojny rytm i burzliwa atmosfera powieści Irvinga tworzą doskonałe tło dla niecodziennych przeżyć młodych bohaterów.

John Irving (ur. 1942) – jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy. Debiutował w 1968 roku powieścią „Uwolnić niedźwiedzie”, a jego czwarta książka, „Świat według Garpa”, przyniosła mu rozgłos na skalę światową, została też z sukcesem sfilmowana. Jest znany i podziwiany na całym świecie, a jego powieści zostały przełożone na kilkadziesiąt języków.

John Irving
Uwolnić niedźwiedzie
Przekład: Ewa Życieńska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 11 maja 2017

Uwolnić niedźwiedzie

Część I
Siggy

Regularna dieta wiedeńska

Co dzień w południe można go było zastać na ławce w Parku Miejskim, siedział z pękatą torbą inspektowych rzodkiewek na kolanach i flaszką piwa w ręce. Zawsze przynosił własną solniczkę i musiał ich mieć od groma, bo nie przypominam sobie konkretnie jakiejś jednej. Nigdy nie były to żadne wymyślne solniczki i raz nawet którąś wyrzucił. Zawinął ją po prostu w torbę po rzodkiewkach i cisnął do parkowego kosza na śmiecie.
Co dzień w południe i zawsze na tej samej ławce, najmniej obdrapanej, na skraju parku, od strony najbliższej uniwersytetu. Czasem przychodził z notesem, zawsze natomiast w tej samej sztruksowej kurtce myśliwskiej z ukośnymi bocznymi kieszeniami i przepastną pionową na plecach. Rzodkiewki, butelka piwa, solniczka i czasem notes, wszystko w tej głębokiej, wypchanej tylnej kieszeni. Niczego nie nosił w rękach. Tytoń i fajki utykał w bocznych, ukośnych kieszeniach kurtki. I miał co najmniej trzy różne fajki.
Choć zakładałem, że tak jak ja jest studentem, nie spotkałem go w żadnym z budynków uniwersyteckich. Wyłącznie w Parku Miejskim w południe, dzień w dzień przez całą wczesną wiosnę. Często siadałem na ławce naprzeciw niego, gdy jadł. Przynosiłem ze sobą gazetę i fajnie było się z tego miejsca przyglądać dziewczynom w alejce, łyskającym, białym po zimie, kolanom tych cwanych dziewczyn w powiewnych bluzach i przezroczystych jedwabiach. On jednak na nie nie patrzył, siedział nad torbą z rzodkiewkami jak płochliwa wiewiórka. Przez szpary między listwami ławki słońce padało mu na kolana paskami zebry.
Spotykaliśmy się w ten sposób już ponad tydzień, zanim zauważyłem jeszcze jeden jego obyczaj. Na torbie z rzodkiewkami coś bazgrał i oderwane strzępki z notatkami utykał po kieszeniach. Częściej jednak pisał w notesie. Pewnego dnia coś zrobił: zobaczyłem, że wsunął do kieszeni strzępek torby z krótką notatką, odszedł od ławki i parę kroków dalej postanowił coś sprawdzić. Wydobył ten strzępek torby, przeczytał i potem wyrzucił. A oto, co na nim zapisał:
Należy fanatycznie przestrzegać dobrych obyczajów.
Dopiero później, gdy przeczytałem cały ten jego sławetny notes – „Poezje”, jak go zatytułował – pojąłem, że tak zupełnie tamtej notatki nie odrzucił. Tylko ją trochę złagodził: Warto przestrzegać dobrych obyczajów.
Tam jednak, w Parku Miejskim, nad strzępkiem torby po rzodkiewkach, nie mogłem wiedzieć, że jest poetą i aforystą, przyszło mi tylko na myśl, że warto by go poznać.

Kłopoty

Przy Josefsgasse, za budynkiem Parlamentu, znajduje się warsztat znany z szybkich, podejrzanych obrotów używanymi motocyklami. Odkrycie tego warsztatu zawdzięczam doktorowi Fichtowi. U niego to oblałem egzamin, co mnie wprawiło w stosowny nastrój, by się wyłamać z już przyjętego zwyczaju spędzania południa w parku.

Uliczką niskich, cuchnących bagnem podcieni, obok piwnicznych sklepów ze spleśniałymi ubraniami, zaszedłem do dzielnicy warsztatów, sklepików z oponami i częściami samochodowymi, w których faceci w wyszmelcowanych kombinezonach szczękali wytaczanym na chodnik towarem. Znalazłem się znienacka przed brudnym oknem wystawowym z zatkniętą w rogu szyby tekturową wywieszką „Faber”. Poza tym żadnej innej reklamy, wyjąwszy hałas buchający z otwartych drzwi. Kłęby ciemnego dymu jak burzowe chmury, ścinający z nóg terkot seryjnych wystrzałów, a za szybą wystawy ledwie widoczni dwaj mechanicy, przedmuchujący przepustnice dwóch motorów. Motorów na podeście pod samym oknem było więcej, ale te stały ciche i lśniące. Na całej cementowej posadzce przy wejściu walały się niewyraźne w dymie spalin różne narzędzia, zakrętki od baków, kawałki szprych, obręczy, błotników i kabli, a pośród tego stali ci dwaj mechanicy, pochyleni i zasłuchani jak muzycy strojący instrumenty przed występem.
Nabrałem w płuca tego, co wiało od drzwi. Tuż za drzwiami stał i przyglądał mi się siwy facet w marynarce o szerokich, wytłuszczonych połach. Najbardziej matowe w niej były guziki. Przy nim, oparte o drzwi, leżało wielkie zębate koło łańcuchowe: upadły księżyc ze spiłowanymi zębami, tak oblepiony smarem, że skupiał światło i raził mnie jego odblaskiem.
– Herr Faber we własnej osobie – przemówił facet, szturchając się kciukiem w pierś. I wyprowadził mnie z drzwi z powrotem na ulicę. Kiedy wyszliśmy z tego łoskotu, przyjrzał mi się z ledwie widocznym, złoto plombowanym uśmiechem.
– Ach! – westchnął. – Uniwersytet?
– Daj Boże – powiedziałem. – Ale chyba nic z tego.
– Chwilowe kłopoty – orzekł Herr Faber. – A jaki masz motor na myśli?
– Niczego nie mam na myśli.
– O – rzucił ze zrozumieniem Faber – nie ma łatwych decyzji.
– Czuję mętlik w głowie – wyznałem.
– Ach, przecież wiem, jak to jest. Trafia się czasem motor jak żywe zwierzę, słowo daję, prawdziwa bestia! Dokładnie taki niektórzy mają na myśli. Właśnie tego szukają!
– W głowie się kręci na samą myśl – wyznałem.
– Pewnie, pewnie – przyznał Herr Faber. – Dokładnie wiem, o czym mówisz. Musisz pogadać z Herr Javotnikiem. To student… tak jak ty! I zaraz wróci z obiadu. Herr Javotnik potrafi pomóc niezdecydowanym. To cudotwórca, wirtuoz!
– Zdumiewające.
Herr Faber przechylił śliską głowę i czule się wsłuchał w pyrkanie motorów w środku.

Dosiadam bestii

Herr Javotnika poznałem po sztruksowej kurtce myśliwskiej ze sterczącymi z ukośnych bocznych kieszeni fajkami. Wyglądał jak młody człowiek wracający z obiadu, po którym mu został piekący, słony smak.
– Ach! – zawołał Herr Faber i wykonał dwa kroczki w bok, jakby chciał dla nas zatańczyć. – Herr Javotnik, ten młody człowiek musi podjąć decyzję…
– Więc to tak – powiedział Javotnik. – Dlatego nie było cię w parku.
– Ach, ach – pisnął Herr Faber. – Wy się już znacie?
– Bardzo dobrze – przyznał Javotnik. – Można powiedzieć, że bardzo dobrze. To będzie decyzja jak najbardziej osobista, zapewniam pana, Herr Faber. Jeśli nas pan zostawi.
– Cóż, dobrze – zgodził się Herr Faber. – Świetnie, świetnie. – I wycofał się, wracając w spaliny w drzwiach.
– To przecież prostak – powiedział Javotnik. – Masz w ogóle zamiar coś kupić?
– Nie – przyznałem. – Zaszedłem tu przypadkiem.
– Dziwnie było w parku bez ciebie.
– Mam kłopot – wyznałem.
– U kogo zdawałeś?
– U Fichta.
– Ba, Ficht. Mogę ci o nim to i owo powiedzieć. Gniją mu dziąsła, między jednym a drugim wykładem stosuje szczotkowanie… Wciera w dziąsła maść z brunatnego słoika. Oddechem mógłby zwarzyć pokrzywę. Sam ma kłopoty.
– Dobrze wiedzieć.
– Ale motory cię nie interesują? – zapytał. – Mnie tak. Zaraz bym wskoczył na któryś i gwizdnął na to miasto. Wiosna w Wiedniu to nie to, słowo ci daję. Tylko że, oczywiście, mógłbym wysupłać nie więcej niż na połowę jednego z tych tutaj.
– Tak jak i ja.
– Jak się nazywasz?
Powiedziałem mu:
– Graff. Hannes Graff.
– Hm, Graff. Jeżeli ci chodzi po głowie przejażdżka, mają tu jeden całkiem fajny.
– Cóż, nie zebrałbym więcej niż na połowę, wiesz, a ciebie, zdaje się, trzyma tu praca.
– Nic mnie nigdy nie trzyma – oświadczył Javotnik.
– Ale mogłeś nabrać takiego zwyczaju – przypomniałem mu. – No wiesz, ze zwyczajami nie ma żartów.
A on na chwilę wrósł w ziemię, wydobył z kurtki fajkę i postukał nią o zęby.
– Popieram też ciekawe zachcianki – oświadczył. – Na imię mi Siggy. Siegfried Javotnik.
I chociaż wtedy tego nie zanotował, później miał tę myśl włączyć do swego notesu pod poprawioną sentencją o obyczajach i fanatyzmie. Tę nową maksymę też ujął inaczej:
Daj się prowadzić szczerym odruchom i szczęśliwej drogi!
Lecz wtedy, tamtego dnia po południu, na tym chodniku nie miał chyba notesu ani strzępka torby po rzodkiewkach i musiał czuć ponaglające sygnały, jakie wysyłał Herr Faber, który zerkał na nas tak niespokojnie, że jego głowa wysuwała się z zadymionego warsztatu jak język węża.
– Za mną, Graff – powiedział Siggy. – Posadzę cię na bestii.
Przeszliśmy więc przez śliską posadzkę warsztatu do drzwi w ścianie w głębi, drzwi z tarczą do gry w strzałki. I drzwi, i tarcza wisiały krzywo. Tarcza wyglądała na pogryzioną, jej środek ginął bez śladu wśród skołtunionych ogryzków korka, jakby stuknięci mechanicy, zamiast rzucać w nią strzałki, szarpali ją kluczami albo darli zębami. Wyszliśmy w zaułek za warsztatem.
– Zaraz, Herr Javotnik – powiedział Herr Faber. – Naprawdę chce pan?
– Absolutnie – potwierdził Siegfried Javotnik.
Przykryty lśniącym czarnym brezentem, stał oparty o ścianę warsztatu. Tylny błotnik grubości mojego palca: tęgi kawał chromu, szary po wierzchu, gdzie przejął kolor od grudek błota. Na tylnej oponie głęboki bieżnik. Opona, bieżnik, a między nimi idealny odstęp. Siggy ściągnął brezent. Motor był stary, wyglądał groźnie, żadnej miękkości linii czy obudowy, każda część osobno i luka w miejscu, gdzie jakiś śmieciarz próbowałby wcisnąć skrzynkę na narzędzia, druga niewielka trójkątna luka między silnikiem a bakiem. Bak, gładka czarna łza, tkwił jak przymała głowa na zwalistym ciele. Był piękny, jak piękna bywa czasem broń palna dzięki tej oczywistej, kłującej w oczy funkcjonalności swych głównych części. I co tu gadać, robił wrażenie, wyglądał, jakby wciągnął brzuch, jak chudy pies zaczajony w wysokiej trawie.
– Ten chłopak to wirtuoz! – wykrzyknął Herr Faber. – Radość i pociecha.
– Brytyjski – powiedział Siggy. – Royal Enfield sprzed kilku lat, kiedy tak jeszcze je montowali, by każdy wiedział, do czego co służy. Siedemset centymetrów sześciennych. Nowe opony i łańcuchy, przerobione sprzęgło. Jak nowy.
– Ten chłopak kocha tego grata! – mówił Herr Faber. – Sam go robił w swoim wolnym czasie. Jak nowy!
– Zgadza się, jest nowy – szepnął Siggy. – Ściągnąłem z Londynu… nowe sprzęgło i zębate koło łańcuchowe, nowe tłoki i pierścienie… a on myślał, że to do innych motocykli. Nawet nie wie, stary złodziej, ile to warte.
– Wsiądź! – zachęcał Herr Faber. – O, tylko wsiądź i poczuj pod tyłkiem tę bestię!
– Pół na pół – szepnął Siggy. – Zapłacisz teraz wszystko, a ja ci oddam ze swoich zarobków.
– Zapal mi go – poprosiłem.
– No cóż – powiedział Faber. – Jeszcze nie całkiem gotów, nie ruszy, co, Herr Javotnik? Może nie ma benzyny?
– O nie – zaprzeczył Siggy. – Powinien zaraz zapalić. – Minął mnie i zapompował pedałem startera. Niewiele trzeba było zachodu, gaźnik starczyło połechtać, iskra odpaliła i przeskoczyła. Potem uniósł się tuż przy mnie i wdepnął w pedał. Silnik zassał, zachłysnął się, pedał oddał kopa, ale Siggy ponownie go wcisnął i teraz zaskoczył, nie z pyrkotem, jak tamte motory w środku, lecz niższym, równiejszym borp, borp, borp i grubo jak traktor.
– Słyszysz?! – zawołał Herr Faber, który się nagle sam wsłuchał, przekrzywił z lekka głowę i przeciągnął dłonią po ustach. Jak gdyby czekał, że któryś zawór zastuka, lecz nie zastukał. Nasłuchiwał jakiegoś zgrzytu na luzie, ale niczego się nie mógł dosłuchać… nie tak łatwo przynajmniej. Głowa mu się przekrzywiła jeszcze bardziej. – Wirtuoz – powiedział głosem, w którym zabrzmiało już przekonanie.

Bestia Herr Fabera

Kantorek Herr Fabera mieścił się na piętrze, nad warsztatem, chociaż nic na to nie wskazywało, by warsztat miał piętro.
– To wychodek, nie biuro – oświadczył Siggy, którego maniery działały Herr Faberowi na nerwy.
– Czy myśmy już ustalili cenę? – zapytał Faber.
– O tak – oświadczył Siggy. – Wyszło tysiąc sto szylingów, Herr Faber.
– Bardzo dobra cena – słabym głosem przyświadczył Faber. Zapłaciłem.
– Jeszcze jedno, jeżeli wolno pana trudzić – dodał Siggy.
– Tak? – jęknął Faber.
– Czy mógłby mi pan dziś zapłacić za robotę? – zapytał Siggy.
– Ależ, Herr Javotnik!
– O, Herr Faber – powiedział Siggy. – Czy mógłby mi pan zapłacić?
– Chytrus bez krztyny litości, żeby wyciągać rękę po forsę starego człowieka.
– No, parę ładnych okazji panu załatwiłem – przypomniał Siggy.
– Jesteś, kurwa, parszywy, podstępny, mały krętacz – oświadczył Herr Faber.
– Słyszałeś, Graff? – zapytał Siggy. – O, wygląda na to, że w swoim dobrym sercu chowa pan prawdziwą bestię.
– Skubańcy! – wrzasnął Herr Faber. – Gdzie się obrócić, skubani złodzieje!
– Gdyby pan mógł mi zapłacić – powtórzył Siggy – gdyby pan tylko mógł, już by mnie tu nie było. I Graffa też. Musimy go podrasować jeszcze trochę.
– Ach! – wykrzyknął Herr Faber. – Czego mu jeszcze brak? Ten motor obejdzie się już bez mycia!

Rasowanie

Usiedliśmy więc tego wieczora w Volksgarten Café z widokiem nad ogródkiem skalnym na drzewa i czerwono-zielone sadzawki w dole, odbijające czerwono-zielone cięciwy świateł z tarasu. Na ulice wyległy wszystkie dziewczyny. Nagle doleciały do nas ich podniecające głosy. Dziewczyny są jak ptaki, zanim się je zobaczy, najpierw się słyszy: obcasy na chodniku i śmiałe, poufne zwierzenia.
– No, Graff – powiedział Siggy. – To kwiat, nie noc.
– Fakt – przyznałem; była to pierwsza parna wiosenna noc, z wilgotnym, trudnym do zapamiętania żarem w powietrzu i dziewczynami, które znowu obnażyły ramiona.
– Jezu, to będzie wypad! – powiedział Siggy. – Od dawna o nim myślę i wiem, jak go nie zepsuć. Żadnego planowania, Graff, to po pierwsze. Żadnych map, terminów, kiedy i gdzie dojechać, żadnych terminów, kiedy wracać. Co ci przyjdzie do głowy! Powiedzmy, góry czy plaże. Bogate wdowy czy wiejskie dziewuchy! Zamknij oczy i na ślepo pokaż, gdzie ich szukać, i w ten sam sposób wybierz drogę, byle krętą i górską. To po drugie: wybrać taką drogę, żeby tej bestii najlepiej pasowała. Jak ci się podoba motor, Graff? – zapytał.
– Cudo – oświadczyłem, choć przewiózł mnie na nim nie dalej niż przez kilka przecznic, od Fabera naokoło Schimmerlingplatz i do Volksgarten. Spod tyłka skakało ci coś wspaniałego, głośnego, tętniącego, ruszając ze stopów jak wielki, ostrożny kot. Nawet gdy szedł na luzie, przechodnie nie odrywali od niego wrogich spojrzeń.
– Jeszcze bardziej ci się spodoba – zapewnił Siggy. – W górach. Pojedziemy do Włoch! Jedziemy bez bagażu. To po trzecie: jechać bez obciążenia. Wezmę swój duży plecak, wszystkie nasze rzeczy w jednym, a na nim zwinięte śpiwory. Nic więcej. Jeszcze parę wędek. Żywiąc się złowionymi rybami, dojedziemy przez góry do Włoch! Skubany doktor Ficht! – wrzasnął.
– Skubany skubaniec – potwierdziłem.
– Niech zgubi wszystkie zęby!
– W operze.
– Skubać skubańca – podsumował Siggy. A potem zapytał:
– A może ci przykro, Graff, że oblałeś? Chciałem powiedzieć, że to nie takie ważne.
– Nie mogłoby mi być mniej przykro – uspokoiłem go i rzeczywiście nie było to ważne tej nocy, pachnącej jak włosy młodej dziewczyny. Ciężkie wąsy drzew z szelestem omiatały skalny ogródek, głusząc plusk wody przelewającej się do sadzawek.
– Wcześnie rano – mówił Siggy – zabieramy się i tyle nas widzieli. Już słyszę ten huk! Przelecimy obok uniwersytetu jak burza, nim stary Ficht natrze swoje dziąsła! Zanim odkręci ten tłusty słoik, nie będzie nas w Wiedniu!
– Przejedziemy obok pałacu. Wszystkich zbudzimy! Pomyślą, że tramwaj wyskoczył z szyn… albo że to hipopotam!
– Pierdzący hipopotam – uściśliłem.
– Armia pierdzących hipopotamów! – podsumował Siggy. – Prosto na tę krętą drogę. Nad nami drzewa, a o kaski plaskają świerszcze.
– Nie mam kasku.
– Mam jeden dla ciebie – uspokoił mnie Siggy, przygotowany do podróży.
– Co jeszcze muszę mieć? – zapytałem.
– Gogle – oświadczył. – Mam i gogle. Gogle pilota z pierwszej światowej… żabie oczy z żółtymi soczewkami. Horror. I buty – dodał. – Mam dla ciebie autentyczne trampki.
– Trzeba iść się spakować – zauważyłem.
– No, trzeba dopić piwo.
– I ruszać.
– Ruszać z rykiem! – oświadczył Siggy. – A jutro wieczorem łykniemy sobie wody z górskiej rzeki albo z jeziora. Spać będziemy na trawie, niech słońce nas zbudzi.
– Z rosą w ustach.
– Z wiejskimi dziewuchami! – poprawił Siggy. – Jeśli nie stanie nam na drodze jakiś dopust boży.
Więc wypiliśmy. Nad tarasem unosił się szmer głosów, twarze znad stolików wokoło pływały i huśtały się w naszych piwach.
A potem pompowanie pedału startera, ssanie głęboko w tłokach, aż się zdawało, że dochodzi z setek mil pod motorem. Chrząknięcie, gdy zaskoczył, i powolne, spokojne dudnienie równego luzu. Siggy pozwalał mu się rozgrzewać, a ja spoglądałem nad żywopłotem na stoliki na tarasie. Silnik grał powoli w rytmie pierwszych podmuchów powietrza ciężkiego od wiosny.
A w tylnej, pionowej kieszeni myśliwskiej kurtki Siggy’ego coś sterczało. Kiedy raz jeszcze spojrzałem na nasz stolik, zobaczyłem, że brak na nim solniczki.

 
Wesprzyj nas