“Tylko milion” to frapująca historia o tym, że pieniądze szczęścia nie dają. Nie brak tu dobrego humoru, wątków sensacyjnych i odrobiny romantyczności, typowych dla Marii Ulatowskiej i Jacka Skowrońskiego.



Tylko milionNa Matyldę Ulęcką jak grom z jasnego nieba spada informacja o otrzymanym spadku. Zostawił go ekscentryczny Amerykanin, były narzeczony babki dziewczyny. Intrygujący zapis w testamencie jest obietnicą kwoty znacznie wyższej. Warunek jest jeden: pierwszy milion zniknie z konta Ulęckiej w ciągu zaledwie trzydziestu dni.

Zakup willi z basenem czy drogocennych dzieł sztuki nie wchodzi w grę, tak więc Matylda i jej partner Janusz wyruszają na wakacje swojego życia, rozpoczynając wyścig z czasem, w trakcie którego skrupulatnie gromadzą wszystkie rachunki i faktury. Podróż jest po brzegi wypełniona luksusami i serią jedynie na pozór normalnych zdarzeń.

Naprawdę ciekawie zrobi się jednak dopiero wtedy, kiedy para odkryje, że każdy ich ruch jest śledzony przez dziesiątki kamer i miliony internautów…

Maria Ulatowska i Jacek Skowroński to duet znany z książek „Autorka”, „Pokój dla artysty” i „Historia spisana atramentem”. Osobno stworzyli takie książki, jak trylogia o Sosnówce, „Kamienica przy Kruczej”, „Domek nad morzem” (Maria Ulatowska); „Był sobie złodziej”, „Mucha”, „Zabić, zniknąć, zapomnieć” (Jacek Skowroński). Obydwoje urodzeni i mieszkający w Warszawie, ostatnio częściej jeżdżą po Polsce i świecie, niż przebywają w swoim mieście. Podczas wypraw podziwiają uroki fascynujących miejsc i zbierają materiały do kolejnych książek.

Jacek Skowroński, Maria Ulatowska
Tylko milion
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 25 kwietnia 2017
 

Tylko milion


PRELUDIUM

I. Bohaterowie szukają dobrze zasłużonego wytchnienia nad jeziorem i mimo rozbieżności zdań na temat przynęt oraz innych przeciwności, usiłują łowić ryby…

Jezioro Szczepankowskie wysychało. Od dwóch lat opadów było tak mało, że rzeczka, a właściwie strumyk zasilający jezioro, prawie zniknęła. A kanałki przelotowe, odprowadzające do jeziora wody opadowe, spływające z przeciwległego lasu, są systematycznie zasypywane przez miejscowego przedsiębiorcę, starającego się o zezwolenia na uruchomienie kopalni kruszyw nad jeziorem. Właścicielka ośrodka wypoczynkowego w Szczepankowie, Halina, walczy z owym „biznesmenem” od kilku już lat, ale przegrywa w tej nierównej walce, choć jeszcze się nie poddała.
Jednak nie może wywalczyć choćby czyszczenia tych kanałków, więc jezioro powoli umiera. Wędkarze, przyjeżdżający tam rok po roku, bardzo to przeżywają, bo ryb w Szczepankowie ubywa, a i łowienie jest mniej przyjemne, bowiem poziom wody jest tak niski, że wędkowanie przypomina rzucanie lotkami do celu. Trzeba trafić w odległe od brzegu wodne oczko, nieco mniej zarośnięte podwodną moczarką – tak, aby haczyk od razu nie zaplątał się w dryfujące zbite zielsko. Jeśli chcesz łowić naprawdę, musisz robić to z łódki. Pod warunkiem, że uda ci się wyplątać wiosła z kęp wodnej roślinności rosnącej wszędzie.
Matylda i Janusz, pisarze zaprzyjaźnieni z właścicielką ośrodka, przyjeżdżali tam tak często, jak tylko mogli, co najmniej dwa razy w roku. Obydwoje włączali się aktywnie w różnego rodzaju akcje przeciwko uprzemysłowieniu okolicznych łąk i bagnisk, ale jak dotąd bezskutecznie. Niestety, na razie wygrywali zwolennicy tej groźnej dla miejscowej przyrody inwestycji…
Teraz – a był czerwiec dwa tysiące szesnastego roku – Matylda i Janusz szybciutko rozpakowali plecaki i, nawet bez przebierania (zaraz będzie obiad), zbiegli na dół, nad jezioro. Objęli wzrokiem przykryte kożuchem moczarki jezioro i ze smutkiem spojrzeli na siebie. Niestety, woda się nie podniosła, zielska wszelakiego było więcej niż ostatnio. Wędkowanie z pomostów będzie bardzo trudne, a na łowienie z łodzi…
− Jeśli myślisz o łowieniu z łodzi… – odezwała się Matylda, jakby czytając myśli Janusza (a może i tak było, bo znali się już tak dobrze, że czasami łatwo im było odgadnąć swoje myśli) – to zgadzam się jedynie na łapanie ryb na kukurydzę albo inną kaszę. Robaki wykluczone.
Jasne, Janusz nawet nie westchnął. Dobrze wiedział, że partnerka nie lękała się najgroźniejszego psa, ba! ani lwa, ni tygrysa, za to panicznie bała się wszystkiego, co się wije i pełza. Bez względu na rozmiary tego czegoś. Janusz nigdy nie zapomni, co się stało, gdy któregoś pięknego dnia czerwone robaki jakoś wydostały się z pudełka i oblazły całą lodówkę. Na nieszczęście do tej lodówki pierwsza zajrzała właśnie Matylda… No tak, aż się wzdrygnął. Nigdy nie przypuszczał, mimo wielu życiowych doświadczeń, że w tej drobnej kobiecie może skumulować się tyle wybuchowej energii…
− Ale wiesz, że ryby najlepiej biorą właśnie na robaki? – Mimo wszystko zaczął się droczyć. – A ja chciałbym…
Matylda nie miała najmniejszej ochoty dowiadywać się, czego chciałby stojący obok mężczyzna. Zresztą nawet nie było na to czasu, bowiem akurat zabrzmiał gong obwieszczający posiłek.
Pognali więc zgodnie do głównego pawilonu, wpadając tylko na chwilkę do domku, żeby zabrać przywiezionego aniołka. Gospodarze kolekcjonowali takie serafinki.
− Jest dokładka! Zapraszam wszystkich chętnych. – Halina obwieszczała to za każdym razem. I prawie każdego dnia Janusz wstawał od stołu, wracając za moment z dodatkową porcją.
− Wiesz, kochana Halinko, ty mu już od razu nakładaj wszystkiego podwójnie, po co ma, biedak, tak się męczyć… – Ale Matylda równie dobrze mogłaby nic nie mówić, Janusz i tak dostawał zawsze porcję jak dla drwala. Ale on i tak zwykle miał ochotę na dokładkę. Nie tylko dlatego, że w ogóle lubił jeść. Po prostu posiłki w Szczepankowie były wyśmienite.
− A przed chwilą mruczał pod nosem, że niby nie dosłyszał nic o dokładce. On uwielbia żeberka z kaszą, rozumiesz…
− Ja uwielbiam wszystko, co ugotuje Halina – wyznawał Janusz.
− Wiem, wiem – mówiła ze śmiechem właścicielka ośrodka i już stawiała w okienku dodatkową porcję. Chyba większą od tej pierwszej.
Raz nawet Matylda zgłosiła się po repetę. Wtedy, gdy była ryba. Bo ryby mogła jeść zawsze i wszędzie. W każdej postaci. Teraz przed nimi tydzień nad jeziorem, więc może uda im się coś złowić. Takiego jadalnego, czyli wymiarowego oczywiście. Bo pstynki, jak nazywali te jeszcze nie w pełni rozwinięte ryby, wypuszczali. Spróbowaliby nie… Nie dlatego przecież, że bali się Haliny, a skąd! Sami rozumieli, że ryba musi dorosnąć.
Zjedli więc obiad, zanieśli do domku porcje kolacyjne i Janusz przystąpił do uzbrajania sprzętu. Przywieźli dwie nowe wędki, przedniej jakości, z całym kompletem spławików, ciężarków, stoperów, żyłek, haczyków, słowem – mieli wszystko, co trzeba. Oraz całe pokłady wiary w to, że ich sprzęt pokaże, co potrafi. Aha – mieli też podbierak i specjalną siatkę na złowione ryby. Zanęty i przynęty, a wśród tych ostatnich, no cóż… robaki także. Ale na pomoście pudełko z robakami stało za Januszem, daleko od Matyldy. Ona łowiła na kukurydzę lub pęczak, jej partner mógł sobie łowić, na co chciał, byleby ona nie musiała na to patrzeć. I tak zawsze uważnie obserwowała moment, w którym Janusz zarzucał wędkę, bo może zadrżałaby mu ręka albo powiał wiatr… i taki robak…, brrr! W tym momencie wolała wygasić wyobraźnię.
Wybrali sobie jedną z kładek, upewniwszy się, że na pewno nie jest zajęta, o czym świadczyłoby na przykład otwarte pudełko z kukurydzą, zanurzone w wodzie wiaderko lub przywiązana do pala siatka na ryby. Czerwiec nie należał do miesięcy, w których ośrodek byłby bardzo oblężony. Zajęte okazały się dwie kładki, pierwsza i trzecia. Oni wybrali czwartą, wydawało im się, że przy niej są jakby rzadsze szuwary. Co prawda i tam falowały oczerety i pałki wodne, rośliny skądinąd może i ładne, szczególnie w porze zawiązywania bujnych kwiatostanów, ale zdecydowanie utrudniające łowienie. Rozrzucili zanętę, rozsiedli się wygodnie i… spędzili tak kilka godzin, kompletnie bez efektów. Wodne zagony moczarki rozciągały się dosłownie wszędzie. Ryby tam były, to pewne. Świadczyły o tym choćby pęcherzyki powietrza, które uchodziły spod kożucha wodnego zielska.
− Liny? – pytał z nadzieją Janusz, bezwiednie oblizując usta.
− Raczej leszcze, liny właśnie mają tarło – wyjaśniała Matylda, jako ta bardziej oblatana w temacie.
Ale złapali zaledwie kilka maleńkich płotek, którym natychmiast zwrócili wolność. Siedzący na sąsiedniej kładce pan Jacek, w szczepankowskim światku znany jako „Ten, który złowił jedenastokilogramowego karpia”, na pytania o rezultaty jedynie pokręcił głową.
− Chcecie naprawdę coś złowić?
Nie odpowiedzieli, uznając pytanie za retoryczne.
− Przyjdźcie rano, tak około piątej, skoro świt, i wypłyńcie łódką – poradził wędkarski sąsiad, uśmiechając się pod wąsem. Pewnie nie wierzył, że jakieś mieszczuchy zdecydują się zerwać z łóżek o tak wczesnej porze.

II. Klaruje się plan zemsty na pewnym miłośniku strzelania do zwierząt, po czym Matylda odbiera bardzo dziwny telefon, od którego właściwie zaczyna się cała historia.

Jeszcze stały mgły nad jeziorem. Jeszcze żaden promyk słońca nie przedarł się przez chmury. Jeszcze deski pomostów były wilgotne od rosy. Ryby chyba do tej pory spały, bo woda – przynajmniej tam, gdzie kończył się kożuch zieleni – była nieskalanie gładka, bez najmniejszej nawet zmarszczki i bez żadnego, najmarniejszego bodaj pęcherzyka powietrza. Spały ptaki i nie drgnęło jeszcze żadne żabie gardziołko. Lekka bryza poranna nie była nawet wietrzykiem zdolnym mocniej poruszyć szuwary. Wszystko zastygło, znieruchomiało, cały krajobraz nadjeziorny wyglądał jak uśpiony, a sen, jak wiadomo, jest bratem śmierci…
Coś unosiło się na powierzchni wody przy lewym słupku pierwszego pomostu. To coś… nawet się nie kołysało, bo tafla jeziora też była nieruchoma, jak wszystko w zasięgu wzroku.
Pan Grzegorz, lekarz z Gdańska, przyjeżdżający do Szczepankowa od lat, zawsze wychodził pierwszy na poranny połów. Miał tu swoją łódkę. Otwierał kłódkę, uwalniał łódź z łańcucha i po sprawdzeniu, czy nie trzeba wyczerpać wody ze środka, prawie bezszelestnie odbijał od pomostu i wypływał na jezioro. Kierował się do „swojej” zatoczki. Stali bywalcy Szczepankowa mieli tu wyodrębnione obszary i każdy szanował terytorium innych wędkarzy. Nigdy nie zdarzyło się, żeby na czyjąś kładkę wszedł ktoś nowy, nigdy nie zdarzyło się, żeby w czyjś zakątek jeziora wpłynęła łódka intruza. Goście, przybywający tu pierwszy raz, byli szczegółowo instruowani o obowiązujących zasadach i gdzie mogą się poruszać. Jeśli ktoś tych reguł nie akceptował, następnym razem dla niego nie było już wolnego pokoju, w żadnym terminie.
Pan Grzegorz, jak co dzień, położył wędki na brzegu, pochylając się nad kłódką z kluczykiem w ręku. I znieruchomiał, bo z wody patrzyły na niego zastygłe oczy przepięknej czerwonawej sarenki. Przez wodę prześwitywały białe plamki na bokach zwierzęcia, charakterystyczne dla koźlaków. W jednej chwili prysł spokój i gdzieś ulotniła się panująca dookoła sielska atmosfera. Właścicielka ośrodka, zaalarmowana przez pana Grzegorza, że koziołek, nim wpadł do wody, z pewnością został postrzelony… powiadomiła policję. Przedstawiciele władzy, zdenerwowani nieuzasadnionym ich zdaniem wezwaniem, odmówili przyjazdu. „A weźcie łopaty i to zakopcie”, poradził zniecierpliwionym tonem dyżurny na komendzie. Halina dobrze znała kalendarz myśliwski, sprawdziła jednak dla pewności okresy ochronne. No tak, w czerwcu można polować na sarny, jelenie, a nawet na koźlęta – powarczała więc jedynie pod nosem i zadzwoniła do straży miejskiej. Obiecali, że przyjadą zabrać zwierzę do utylizacji.
− To biedactwo po postrzale zdołało przebiec jeszcze kilkanaście metrów, zdezorientowane wpadło do jeziora i po nim. – W głosie Haliny słychać było gniew. – A łajdakowi, który siedział sobie ze strzelbą na ambonie, nie chciało się nawet zejść, żeby sprawdzić, co z jego łupem! Drań na pewno chciał ustrzelić matkę. A trafił w koziołka.
− Wiesz, Halinko, kto jest tym myśliwym? – zapytała Matylda.
− Pewnie, że wiem. Wszyscy w okolicy wiedzą, kto gustuje w takich zabawach. Ale nic nie można zrobić. Widzieliście na pewno tę ambonę, stoi niedaleko ośrodka. Pewnego razu ktoś podpiłował dwie nogi i ambona przewróciła się, kiedy ten łobuz na nią wchodził. – Na twarzy Haliny zagościł pełen satysfakcji uśmiech. − Straszna była afera, mieliśmy wielkie nieprzyjemności, grozili nam grzywną, prokuratorem i nawet sądem. Na szczęście my tu jesteśmy solidarni, nigdy nie wyszło na jaw, kto to naprawdę zrobił…
− Ale ją naprawili prędko?
− Jak widać.
− A może by… − Matylda zauważyła ostrzegawcze spojrzenie Janusza i natychmiast umilkła.
− Co takiego?
− Nic, nic takiego. – Machnęła dłonią i zgrabnie zmieniła temat: − Takie zrobiło się zamieszanie, że z wędkowaniem trzeba będzie zaczekać do popołudnia. A w ogóle… − Matylda mrugnęła i powiedziała doskonale słyszalnym dla wszystkich szeptem: − Janusz prosił, żebym dyskretnie dowiedziała się, co szykujesz na obiad.
− Dziś planowałam schabowe i gotowaną kapustę z zasmażką.
Matylda i Janusz żałowali, że właśnie dzisiaj zdecydowali się wstać o świcie i, korzystając z rady pana Jacka, wypłynąć na połów łódką. Cały zamiar spełzł na niczym z powodu zamieszania nad jeziorem. Widok martwej sarenki na tyle zwarzył im humory, że wrócili do swojego domku, usiedli na tarasie z kawą w kubkach i zaczęli zastanawiać się nad tym, czym myślistwo różni się od wędkarstwa.
− No, wiesz, my złowione ryby wypuszczamy z powrotem. – Matylda była zwolenniczką zasady catch and release.
− Chętnie je zjadałbym, gdybyśmy tylko łapali większe okazy. – Janusz bardzo lubił ryby i naprawdę miał nadzieję, że w końcu uda im się trafić na w pełni wymiarową, a zatem jadalną, sztukę. W końcu ryby kupione w sklepie też ktoś gdzieś złowił, a wędkarze nie zadają im przynajmniej niepotrzebnych cierpień. – Ale muszę przyznać, że nie ma tu łatwej odpowiedzi. Tyle że skoro jemy mięso, musimy pogodzić się z myślą, że ono było kiedyś żywe…
Przed południem raczej nikt ryb nie usiłował łowić, wiadomym było, że ryba żeruje bladym świtem albo wieczorem, więc w ciągu dnia siedzenie z wędką było li tylko sposobem na wdychanie świeżego powietrza i sycenie oczu zielenią otaczającego jezioro lasu. Matylda i Janusz, warszawskie mieszczuchy, na co dzień zatruwający swe płuca wyziewami śródmieścia stolicy, uwielbiali szczepankowskie, zazwyczaj letnie wypady i siedzenie nad jeziorem nawet w czasie, gdy ryby nie brały, było dla nich samą przyjemnością.
− A może popływamy sobie łódką, choćby po to, żeby wypatrzyć jakieś dobre miejsce na połów? – Janusz głośno zastanawiał się nad sposobem spędzenia wieczoru. – I po obiadku, oraz po poobiednim wypoczynku, spróbujemy połowić z łodzi. Na kukurydzę – uprzedził protesty partnerki.

 
Wesprzyj nas