“Szarlotka Lenina i inne sekrety kuchni radzieckiej” to wyjątkowa, osobista opowieść o jedzeniu i o dwudziestowiecznym ZSRR.


Szarlotka Lenina i inne sekrety kuchni radzieckiejW porywających wspomnieniach Anya von Bremzen odtwarza siedem dekad sowieckiego życia przez pryzmat gotowania i jedzenia, rekonstruuje też wzruszającą historię rodzinną, obejmującą trzy pokolenia.

Osobista narracja jest osadzona w rzeczywistości historycznej – ukazuje krwawe rekwizycje zboża za Lenina, maniery Stalina przy stole, debaty kuchenne Chruszczowa, katastrofalną w skutkach politykę antyalkoholową Gorbaczowa, wreszcie upadek ZSRR.

Wszystko to spaja w jedną całość ironiczny humor autorki, jej żarliwa nostalgia i przenikliwe spostrzeżenia. Sowiecka sztuka kulinarna poruszy zarówno waszą duszę, jak i zmysły.

***

Niebywale rozrywkowa uczta duchowa.
„Independent”

Prześmiewcze, skłaniające do refleksji, łamiące schematy gatunkowe.
„Wall Street Journal”

Wzruszające i pełne czarnego humoru.
„Sunday Times”

Niczym nędzna sierota, krążyłam więc po mieszkaniu, powtarzając sobie sarkastyczne sowieckie kawały o deficycie. „Pokroicie mi sto gramów kiełbasy?” – pyta klient w sklepie. „Przynieście, to pokroimy” – odpowiada ekspedientka. Albo: „Dlaczego emigrujesz?”. „Bo mam powyżej uszu tego czczenia – odpowiada Żyd. – Kupisz papier toaletowy – trzeba uczcić tę okazję. Kupisz kiełbasę – znowu trzeba to uczcić”
(fragment książki)

Anya von Bremzen
Szarlotka Lenina i inne sekrety kuchni radzieckiej
Przekład: Aleksandra Czwojdrak
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Premiera: 12 października 2016
 
 

Szarlotka Lenina i inne sekrety kuchni radzieckiej


Dopiero w Filadelfii udało nam się dotrzeć do nieuchwytnego Świętego Graala rosyjskiej sztuki kulinarnej – dzięki emigrantom jeszcze z białej Rosji, którzy uciekli tuż przed rewolucją bądź już po jej wybuchu. Ów siwowłosy naród przypłynął do Stanów z Paryża, Berlina bądź Szanghaju, nosząc szlachetne rosyjskie nazwiska prosto z powieści – Golicynowie, Wołkońscy. W ogrodach przy swoich domkach pod Filadelfią czy Nowym Jorkiem hodowali czarne porzeczki i nabokowskie bzy. Od czasu do czasu chadzali na bale – bale! W ich oczach jako uciekinierki z barbarzyńskiego Imperium stanowiłyśmy niejaką osobliwość. Ich rozmowy z Mamą brzmiały mniej więcej tak:
– Gdzie przebiedowałaś rewolucję?
Na to Mama:
– Urodziłam się w 1934.
– Co Sowieci myślą o Kiereńskim?
Mama:
– Nie myślą o nim za wiele.
– Podobno w Rosji po 1917 sporo się zmieniło?
Mama:
– Yyy… zgadza się.
– A czy rzeczywiście na wyścigach nie wolno obstawiać więcej niż jednego konia?
Nasza ruszczyzna wydawała się z innej planety. Oto my dwie, z naszymi rozmyślnymi ironicznymi sowietyzmami, z sarkazmem w 27 różnych odcieniach zawartych w jednym tylko słowie, na ten przykład „towarzysz” albo „ojczyzna”. A rozmawiamy z ludźmi, którzy zwracają się do nas „duszeńko” (duszeczka) w swej czystej, śpiewnej, niewinnej ruszczyźnie. Pomimo tej przepaści kulturowej smakowałyśmy każdą chwilę spędzaną przy szczodrych stołach tych ludzi. A jak gotowali! Prosię nadziewane kaszą, nieprzyzwoicie bogate wielkanocne paschy pachnące wanilią, czechowowskie bliny, pulchniejsze niż „ramiona kupieckiej córki” – rozkoszowałyśmy się tym wszystkim. Mama podchodziła do naszych uczt z zapałem etnografa i notesem. Analizując później te przepisy, była bliska łez.
– Mąka, mleko, drożdże. Przecież wszystko to w Moskwie było. Dlaczego, no dlaczego nie umiałam przyrządzić takich blinów?
Jednego dnia pewna starsza dama, smolanka, czyli absolwentka prestiżowego petersburskiego Instytutu Smolnego kształcącego młode szlachcianki, gdzie sztuka kulinarna była przedmiotem obowiązkowym, zaprosiła nas na kulebiak. Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Gdy pieróg się piekł, gawędziłyśmy ze starą hrabiną o nazwisku zbyt wzniosłym, by godziło się je wymawiać. Hrabina wspominała, jak gorzko płakała w 1914 roku, gdy na urodziny dostała od ojca diamentową kolię. Zdaje się, że pragnęła dostać szczeniaczka. Lecz oto zjawił się kulebiak, a nasze serca zabiły mocniej. Oto on, ten prawdziwy, niepodrabiany kulebiak, „bezwstydny, w całej swej nagości, żeby aż ciągoty brały”. Grzyby, blincziki, nawet wiaziga, ów galaretowany wędzony kręgosłup jesiotra, który nasza gospodyni wynalazła gdzieś w najgłębszych zakamarkach Chinatown, a wszystko obficie podlane masłem i ukryte w pięknie przybranej okrywie z ciasta.
Jedząc, przypomniałam sobie nagle o Annie Kareninie Tołstoja. Otóż po jakichś 300 stronicach opisywania namiętności Wrońskiego do Anny, jego nieustających zabiegów i jej wytrwałego odrzucania ich, tylko jedno zdanie poświęcono skonsumowaniu ich uczuć. Podobnie stało się z nami i ucieleśnieniem kulebiaka. Zjadłyśmy, pieróg był więcej niż pyszny, poczułyśmy się nasycone. I na szczęście nikt nie skoczył pod pociąg. A mimo to… analizując kulebiak i studiując przepis otrzymany od gospodyni, Mama zaczęła gorączkowo bazgrolić coś na kartce, to i owo przekreślając, potrząsając głową i mamrocząc pod nosem:
– Nie nasze.
Jestem całkowicie pewna, że wiem, o co jej chodziło. Suszony kręgosłup jesiotra? Kogo chciałyśmy oszukać? Czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy Sowietkami, a nie Rosjankami. Zamiast jesiotra doskonale sprawdza się mrożony dorsz.
Kolejne 30 lat miało nam zająć dopracowanie przepisu na kulebiak, który mogłybyśmy nazwać naszym własnym – nawiązujący do dekadenckiego rosyjskiego przepychu, do tego soupçon nadętej francuskiej elegancji, przy jednoczesnym uszanowaniu naszej skromnej przeszłości.
Ten jednak przepis nie nada się do dzisiejszej uczty w stylu drugiej dekady XX wieku.
Musimy wyczarować rzecz autentyczną, klasykę.

 
Wesprzyj nas