“PSYgoda na czterech łapach. Diuna w Himalajach” czyli opowieść wyjątkowej, psiej podróżniczce o Indiach, z perspektywy czterech łap i jednego, za to bardzo czułego nosa. Książka idealna do wspólnego, rodzinnego czytania.


PSYgoda na czterech łapach. Diuna w HimalajachOto pięknie zilustrowana, prawdziwa historia o wyprawie w Himalaje widziana oczami czworonożnej bohaterki tej niezwykłej podróży.

Jak wygląda tupiący głaz, kto jest prawdziwym władcą dżungli i dlaczego ostry dal i momo smakują gorzej niż psiastka, a przede wszystkim – jak wyglądają Indie z perspektywy czterech łap i jednego, za to bardzo czułego nosa?

Tego wszystkiego dowiecie się dzięki Diunie – wyjątkowej, psiej podróżniczce o wilczym rodowodzie.

Razem z Diuną przeżyjemy chwile grozy i rozmerdanej radości. Poznamy owce, które nie boją się wilków i ludzi, którzy są od nich jeszcze dziwniejsi. Psimi oczami spojrzymy na kolorowe hinduskie sari, lokalne tradycje i zwyczaje, przeżyjemy niezwykłe spotkania i powędrujemy w kierunku źródeł Gangesu.

Na koniec przekonamy się, że prawdziwa przygoda nigdy się nie kończy!

o prawdziwa historia o wyprawie w Himalaje widziana oczami jedynej czworonożnej bohaterki tej niezwykłej podróży. Pięknie zilustrowana i niezwykle interesująca jest idealną propozycją dla dzieci i rodziców, szczególnie do wspólnego, rodzinnego czytania.

Agata Włodarczyk – z wykształcenia teatrolożka i socjoterapeutka, z pasji dziennikarka. Lubi pracę z ludźmi i pisanie, ale wciąż nie wie, kim zostanie, kiedy „dorośnie”. Mól książkowy, wegetarianka i pasjonatka sportów outdoorowych. Marzy o tym, by mieć czas na spełnienie wszystkich swoich marzeń.

Agata Agi Włodarczyk
PSYgoda na czterech łapach. Diuna w Himalajach
Wydawnictwo Bezdroża
Premiera: 24 maja 2017
 
 

PSYgoda na czterech łapach. Diuna w Himalajach


Na koniec świata

Tego dnia wszystko było inaczej niż zazwyczaj. Na poranny spacer poszliśmy, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno. Po powrocie dwunożni złożyli mój kontener na dwie mniejsze części, na plecy zarzucili plecaki (to takie wielkie worki, w których może zmieścić się miesięczny zapas mojej karmy) i wszyscy troje wyruszyliśmy z domu. Minęliśmy mój ulubiony, pełen zapachów trawnik za blokiem, na którym my – wszystkie mieszkające w okolicy psy – zostawiamy sobie wiadomości, a potem skręciliśmy w stronę przystanku autobusowego. Gdy nadjechał właściwy pojazd, wskoczyliśmy do środka, potem położyłam pysk na stopie Pani i zasnęłam. Z drzemki wyrwał mnie głos Pana:
– Czas wysiadać. Jesteśmy na lotnisku.

Trrr – stuk, stuk – trrr!!! Lotnisko już zawsze będzie mi się kojarzyło z okropnym hałasem i tłumem spieszących się dwunożnych.
Wiem, że wy, ludzie, zazwyczaj gdzieś pędzicie. Śpicie najwyżej osiem godzin na dobę, na spacerach nigdy nie zatrzymujecie się, by powąchać trawę i zawsze brakuje wam czasu na to, by gonić się z przyjaciółmi po łące. Biegacie za różnymi sprawami i ciągle mówicie, że jesteście spóźnieni. Ale wasze zachowanie na lotnisku? To już przesada! Wszędzie wokół mnie duzi ludzie ciągnęli za sobą mniejszych ludzi, wlekli terkoczące walizki na kółkach albo pchali ogromne wózki pełne pękatych pakunków, pudeł i różnych toreb. Nikt jednak nie prowadził żadnego psa. Wydawało mi się to co najmniej dziwne.
– O, jaki ładny piesek. Odprowadza panią? – zapytała ubrana w czerwony płaszcz dwunożna właścicielka wyjątkowo dużej i nieco zdezelowanej walizy.
– Nie, leci z nami – odpowiedziała Pani z dumą w głosie.
– Jak to leci? Pies, samolotem? – Kobieta szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia.
– Tak, bez Diuny nigdzie się nie ruszamy, przecież jesteśmy rodziną! – Mówiąc to, moja Pani rozciągnęła kąciki ust w uśmiechu.
– A daleko się wybieracie? – dopytywała właścicielka walizki.
– Daleko, do samych Indii.
– Toż to sam koniec świata!
– Tak, dzięki temu to wyprawa na miarę prawdziwej psiej podróżniczki! – przytaknęła Pani.
– Musimy już iść, czas na nas – przerwał mój Pan, nerwowo zerkając na zegarek. Pożegnał się krótko i ruszył przed siebie, pchając wózek zapakowany po brzegi bagażami. Wśród nich były też mój kontener i posłanie.

– Proszę ustawić na wadze kontener i wprowadzić psa do środka. Musimy zobaczyć, ile waży cały ten nadbagaż – powiedział srogim głosem mężczyzna ubrany w zielony mundur.
– Nadbagaż to niby ja? Wypraszam sobie! – warknęłam cicho.
– Spokojnie, piesku. Nikt nie zrobi ci krzywdy – uspokajał mój Pan i dodał: – Śmiało, wskakuj do środka.
Posłuchałam go, ale zamiast wskakiwać, wkroczyłam do kontenera powoli, łapa za łapą, rzucając przy tym wymowne spojrzenie w stronę dwunożnego w mundurze. Niech wie, że nie jestem żadnym bagażem. Ba! Nawet nadbagażem! Jestem podróżniczką albo nawet nadpodróżniczką!
Kiedy w kontenerze znalazły się wszystkie moje cztery łapy, głowa, ogon i cała reszta, Pani włożyła mi do środka specjalny pojemnik na picie, w którym zamiast wody były kostki lodu. Muszę wam powiedzieć, że bardzo lubię lody, więc od razu zabrałam się za lizanie.
– Diuna, poczekaj, to zapas na całą długą podróż. Lód będzie się powoli topił i dzięki temu woda się nie wyleje – wyjaśnił mi Pan, zanim zamknął drzwi kontenera. – Teraz panowie zawiozą cię do samolotu. My będziemy niedaleko. Bądź dzielna. Widzimy się w Indiach!
Chciałam odpowiedzieć, że przecież ja zawsze jestem dzielna, mam to po praprababci, ale zanim się obejrzałam, Pana i Pani już nie było. Moja samotność nie trwała jednak długo, bo zaraz potem w pobliżu kontenera zjawiło się dwóch ludzi i po chwili podłoga pode mną się zakołysała. „Gdzie oni mnie niosą?” – zastanawiałam się, ale nawet nie pisnęłam. Obiecałam przecież Pani i Panu, że będę dzielna. Kołysanie szybko ustało, ale kiedy myślałam, że już po wszystkim, poczułam szarpnięcie i ponowne bujanie. Potem zapadła cisza.
Byłam w jakimś obcym miejscu. Niewiele widziałam przez okienka kontenera, ale od czego ma się nos? Wciągnęłam powietrze i próbowałam wyniuchać, gdzie się znajduję. Wokół pachniało rozgrzanym od słońca metalem i jakąś lekko znajomą wonią, która przypominała mi samochód Pana. „Czyżby to był zapach samolotu?” – pomyślałam i postanowiłam węszyć dalej.
Nagle poczułam się dziwnie. Jakbym łapami nie dotykała ziemi, a przecież wiedziałam, że to niemożliwe, bo ciągle stałam na swoim posłaniu! Potem podłoga pode mną zaczęła drżeć, a mi ze strachu trzęsły się łapy. Wokół rozlegał się taki hałas, jakby w pobliżu grasowało stado kotów (znam się na tym – dokładnie tak brzmią paskudy plądrujące mój przydomowy śmietnik).
Znienacka wszystko ucichło. Tak nagle, jak się zaczęło. Położyłam się więc, wtuliłam pysk w łapy, zamknęłam oczy i zasnęłam, powtarzając sobie: „Będę dzielna jak praprababcia, dzielna jak praprababcia…”
Śniło mi się, że latam jak ptak. To był bardzo dziwny sen, przecież wilki nie latają! Wilk ze skrzydłami – praprababcia śmiałaby się do rozpuku!
Obudziłam się, gdy podłoga znów się zatrzęsła. Tym razem byłam spokojna. Wiedziałam przecież, co mnie czeka. Kiedy hałas ucichł, wokół mnie zjawili się jacyś ludzie i znów poczułam znajome kołysanie. A potem? Potem mój ogon sam zaczął tańczyć z radości, a łapy szykowały się do skoku. Ktoś otworzył drzwi kontenera. Przede mną stali uśmiechnięci Pani i Pan.
– Witamy w Indiach, dzielna podróżniczko!

 
Wesprzyj nas