“Sexus” (1949), pierwszy tom autobiograficznego cyklu, przesycony nieokiełznanym, brutalnym wręcz erotyzmem i uznany w swoim czasie przez amerykańskich cenzorów za moralną prowokację, przez dwanaście lat objęty był zakazem publikacji w Stanach Zjednoczonych.


Różoukrzyżowanie. SexusTrylogia “Różoukrzyżowanie” (The Rosy Crucifixion), będąca ukoronowaniem twórczości Henry’ego Millera, należy niewątpliwie do klasyki literatury światowej.

Kiedy przygotowany do druku maszynopis “Sexusa” trafił do rąk Lawrence’a Durrella, ten, zszokowany “masą wulgarności, która boleśnie kaleczy sztukę”, w pierwszym odruchu wysłał do przyjaciela telegram: “Sexus zrujnuje Twoją reputację stop wycofać i poprawić – Larry”.

Jednakże już po kilku dniach zmienił opinię, depeszując: “Wybacz niesprawiedliwą krytykę stop nic nie może zniszczyć Twojej prozy ani mojego podziwu stop mam nadzieję że przyjaźń trwa – Durrell”.

Dziś, gdy erotyka w literaturze od dawna nikogo nie bulwersuje, możemy w pełni docenić nie tylko odwagę, ale i wielki talent pisarski Millera, niespotykaną żywiołowość jego prozy, w której obok naturalistycznych opisów znajdziemy fragmenty pełne humoru, liryzmu i głębokiej zadumy nad życiem.

Henry Miller (1891-1980), amerykański pisarz, eseista, bez wątpienia należy do najwybitniejszych prozaików XX wieku. Urodził się w Nowym Jorku w dość zamożnej rodzinie niemieckich emigrantów. Nie ukończywszy studiów uniwersyteckich, rozpoczął dobrze zapowiadającą się karierę urzędniczą, którą porzucił dla literatury. W młodości pracował w różnych zawodach i wiele podróżował po Ameryce. Pierwszą książką o charakterze quasi- czy krypto-autobiograficznym Clipped Wings (“Obcięte skrzydła”, 1922) otworzył serię utworów szokujących przez długie lata amerykańską opinię literacką i czytelniczą. Wątki autobiograficzne splatają się w nich z anarchizującą filozofią życiową i drapieżnym, niemal ekshibicjonistycznie potraktowanym seksem. Nie mając możliwości publikowania w Stanach Zjednoczonych ze względu na cenzurę obyczajową, w 1930 roku wyjechał do Paryża, gdzie osiadł na dziesięć lat. Tam, wzorem innych przedstawicieli “straconego pokolenia”, poznawał środowiska artystycznej bohemy, a także świat paryskiej ulicy. We Francji ukazała się też większość jego utworów. Największy rozgłos zyskała trylogia: ‘Zwrotnik Raka” (1934), “Czarna wiosna” (1936) i “Zwrotnik Koziorożca” (1939), będąca autobiograficzną kroniką przeżyć autora z okresu paryskiego oraz lat młodości w Ameryce.
W 1944 roku Miller osiadł w malowniczej posiadłości w Big Sur w Kalifornii, gdzie powstała jego druga słynna trylogia “Różoukrzyżowanie”, w której odtwarza własne przeżycia z okresu przed pobytem w Paryżu. Trylogia ta, obejmująca tomy “Sexus” (1949), “Plexus” (1953) i “Nexus” (1961) i należąca dziś do klasyki literatury światowej, zwłaszcza zaś przesycony erotyzmem “Sexus”, utwierdziła swego czasu reputację Millera jako pisarza-skandalisty, czego dowodem jest fakt, że aż do 1962 roku większość jego książek nie mogła się ukazać w Stanach Zjednoczonych.
Dziś obyczajowe prowokacje Millera nie wzbudzają już tak wielkich emocji, niemniej na zawsze jego twórczość pozostanie symbolem literackiego buntu, twórczej anarchii, wyzwolenia z oków zakłamanej mieszczańskiej etyki. Jego pisarskie nowatorstwo polega nie tylko na przełamaniu barier obyczajowych, łamaniu ograniczeń i konwencji językowych, stylistycznych i kompozycyjnych, lecz przede wszystkim na podniesieniu kolokwializmów i potocznego języka do rangi zjawiska literackiego w myśl zasady adekwatności słowa do tego, co ono wyraża. Niezwykła swoboda, z jaką Miller łączy naturalizm opisów, surrealistyczne wizje senne, brutalizmy i prozaizmy z wyszukaną, uwzniośloną retoryką, przydają jego pisarstwu ogromnej emocjonalnej i intelektualnej spontaniczności.
Miller żył na miarę swoich książek – z pasją, rozmachem, entuzjazmem. Wiele podróżował, kochał życie i wielbił kobiety, miał pięć żon i przeżył wiele burzliwych romansów. Co najcenniejsze, swoje bogate doświadczenia i przemyślenia potrafił przetworzyć w fascynującą fikcję powieściową.

Henry Miller
Sexus
cykl: Różoukrzyżowanie t.1
Przekład: Lesław Ludwig
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera w tej edycji: 27 kwietnia 2017
 

Różoukrzyżowanie. Sexus

Rozdział 1

Był chyba czwartkowy wieczór, kiedy ją poznałem — na dansingu.
Następnego ranka, po godzinie lub dwóch snu, zgłosiłem się do pracy, sprawiając wrażenie lunatyka. Dzień minął mi jak we śnie. Po kolacji zasnąłem w ubraniu na kanapie i obudziłem się o szóstej rano. Czułem się całkowicie wypoczęty, serce miałem czyste i prześladowała mnie tylko jedna myśl — za wszelką cenę ją zdobyć. Idąc przez park, zastanawiałem się, jakie kwiaty posłać jej wraz z obiecaną książką (Winesburg, Ohio). Zbliżałem się do trzydziestego trzeciego roku życia, czyli byłem w wieku, w którym ukrzyżowano Chrystusa. Otwierało się przede mną całkiem nowe życie, gdyby starczyło mi odwagi, by postawić wszystko na jedną kartę. Właściwie nic nie ryzykowałem: znajdowałem się na najniższym szczeblu drabiny, zawiodłem na całej linii.
Tak więc nastał sobotni ranek, a sobota była zawsze dla mnie najlepszym dniem tygodnia. Odzyskuję energię, gdy inni padają na twarz ze zmęczenia; tydzień zaczyna się dla mnie w żydowski dzień odpoczynku. Rzecz jasna, nie miałem najmniejszego pojęcia, że czeka mnie najwspanialszy tydzień w życiu, który potrwa siedem długich lat. Wiedziałem jedynie, że dzień zapowiada się pomyślnie i będzie obfitował w wydarzenia. Wykonanie decydującego kroku, wyrzucenie wszystkiego na śmietnik, przynosi samo w sobie uwolnienie: myśl o konsekwencjach nie przyszła mi nawet do głowy. Absolutne i bezwarunkowe poddanie się ukochanej kobiecie jest równoznaczne z zerwaniem wszelkich więzów z wyjątkiem pragnienia, by jej nie utracić, a to oznacza najgorsze więzy ze wszystkich.
Spędziłem ranek, pożyczając na prawo i lewo pieniądze, wysłałem książkę i kwiaty, po czym zasiadłem do długiego listu, który miał doręczyć specjalny posłaniec. Obiecałem, że zadzwonię po południu. O dwunastej wyszedłem z biura i ruszyłem do domu. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca, byłem cały rozgorączkowany z niecierpliwości. Czekanie do piątej przypominało prawdziwą torturę. Poszedłem ponownie do parku, nieczuły na nic spacerowałem po trawie, dochodząc do stawu, na którym dzieciaki puszczały łódki. W pewnej odległości grała orkiestra: wywołała we mnie wspomnienia z dzieciństwa, stłumione marzenia, tęsknoty, żale. Żyły wypełniło mi gwałtowne, płomienne uczucie buntu. Myślałem o wielkich ludziach z przeszłości, o wszystkim, co osiągnęli w moim wieku. Moje ambicje wyparowały; nie pragnąłem niczego poza możliwością całkowitego oddania się w jej ręce. Ponad wszystko pragnąłem usłyszeć jej głos, wiedzieć, że nadal istnieje, że jeszcze mnie nie zapomniała. Móc codziennie przez resztę życia wrzucać pięciocentówki do automatu telefonicznego, słyszeć, jak ona mówi „halo”, nie śmiałem liczyć na więcej. Jeśli obieca mi aż tyle i dotrzyma obietnicy, nie obchodzi mnie, co się wydarzy.
Punktualnie o piątej zadzwoniłem. Dziwnie smutny, obcy głos poinformował mnie, że nie ma jej w domu. Próbowałem dowiedzieć się, kiedy wróci, ale połączenie zostało przerwane. Myśl, że nie mogę się z nią skontaktować, doprowadzała mnie do szaleństwa. Zatelefonowałem do żony i powiedziałem jej, że nie przyjdę na kolację. Skwitowała tę informację z typową dla siebie goryczą, jak gdyby nie oczekiwała już ode mnie niczego prócz rozczarowań i spóźnień. „Udław się tym, dziwko — pomyślałem, odkładając słuchawkę. — Przynajmniej wiem, że cię nie chcę, żywej ani umarłej, nie pragnę żadnej części twego ciała”. Nadjechał tramwaj; wskoczyłem, nie zastanawiając się, dokąd jedzie, i usiadłem z tyłu. Przez kilka godzin jeździłem w kółko, pogrążony w głębokim transie; gdy doszedłem nieco do siebie, rozpoznałem arabską lodziarnię blisko portu, wyskoczyłem, poszedłem na nabrzeże i usiadłem na belce, przyglądając się brzęczącym, rozedrganym stalowym elementom mostu Brooklińskiego. Musiałem jakoś spędzić jeszcze kilka godzin, nim odważę się pójść na dansing. Wpatrywałem się bezmyślnie w przeciwny brzeg, a myśli kłębiły mi się w głowie, przepływały przez nią niczym statek pozbawiony steru.
Kiedy w końcu wstałem i chwiejnym krokiem ruszyłem przed siebie, przypominałem człowieka pod wpływem środków znieczulających, który zdołał zwiać ze stołu operacyjnego. Wszystko wydawało się znajome, lecz nie układało się w spójną całość; całe wieki trwało dopasowanie do siebie kilku zwyczajnych impresji, które postrzegane normalnie oznaczałyby stolik, krzesło, budynek, człowieka. Gmachy opuszczone przez pracujące tam automaty wydają się bardziej zapomniane od grobowców; pozostawione na jałowym biegu maszyny tworzą większą pustkę niż śmierć. Byłem jak duch miotający się w próżni. Nie miało żadnego znaczenia, czybym usiadł, przystanął, by zapalić papierosa, nie usiadł, nie zapalił, myślał czy nie myślał, oddychał lub wstrzymał oddech. Można było upaść bez życia na chodnik, a idący za tobą przeszedłby po twoim ciele jakby nigdy nic; strzelisz z rewolweru i ktoś natychmiast strzeli do ciebie; zaczniesz krzyczeć, a obudzisz umarłych, którzy — o dziwo — też mają potężne gardła.
Cały ruch uliczny kieruje się teraz na zachód i na wschód; za chwilę będzie zdążał na północ i południe. Wszystko przebiega na oślep i zgodnie z regułami, a przecież nikt nigdzie nie dociera. Ludzie słaniają się w miejscu, ruszają chwiejnym krokiem naprzód i do tyłu, w górę i w dół, niektórzy padają jak muchy, inni zbijają się w gromady jak chmary komarów. Jedzą na stojąco, mając obok jakieś dźwignie, otwory na monety, tłuste pięciocentówki, tłusty celofan, tłusty apetyt. Wycierają usta, bekają, dłubią w zębach, przekrzywiają kapelusze, stąpają ciężko, ślizgają się, zataczają, gwiżdżą, strzelają sobie w łeb. W następnym życiu będę sępem żywiącym się pożywną padliną: usiądę na szczycie wieżowca i z szybkością strzału rzucę się w dół, gdy tylko poczuję śmierć. W tej chwili gwiżdżę wesołą melodyjkę — okolice brzucha dają mi spokój. „Cześć, Mara, jak się masz?” A ona pośle mi ten swój enigmatyczny uśmiech i obejmie ramionami w gorącym uścisku. Stanie się to w próżni oświetlonej przez filmowe reflektory, w otaczającym nas mistycznym kręgu intymności o trzycentymetrowej średnicy.
Wchodzę na schody i wstępuję na arenę — wielką salę balową dubeltowych adeptów seksu, zalaną ciepłym buduarowym światłem. Zjawy tańczą walca w słodkiej poświacie o zapachu gumy do żucia, uginają kolana, naprężają pośladki; ich kostki pływają w roztartych na proch szafirach. Między uderzeniami perkusji słyszę wyjący w dole ambulans, potem straż pożarną i syreny policyjne. Walc przeszywa ból, otwory po kulach sprawiają, że koła zębate pianoli ślizgają się, jej dźwięk jest przytłumiony, ponieważ znajduje się o kilka przecznic stąd, w płonącym budynku pozbawionym schodów awaryjnych. Nie ma jej na parkiecie. Być może leży w łóżku i czyta książkę, tkwi w miłosnym uścisku mistrza boksu albo biegnie jak szalona przez skoszone pole, mając jedną stopę bosą, drugą obutą, i ściga ją napalony mężczyzna zwany Kaczanem Kukurydzy. Bez względu na to, gdzie jest, ja stoję w całkowitych ciemnościach; jej nieobecność mnie unicestwia.
Pytam jedną z dziewczyn, czy nie wie, kiedy zjawi się Mara. „Mara?” Nigdy o niej nie słyszała. Skąd ma wiedzieć cokolwiek, skoro ma tę pracę od godziny i poci się jak kobyła odziana w sześć warstw wełnianej bielizny. Może zaprosiłbym ją do tańca — zapyta o Marę jedną z koleżanek. Robimy kilka rund w pocie czoła i w oparach wody różanej, rozmowa schodzi na odciski, guzy na nogach i żylaki, muzycy usiłują galaretowatymi oczami przebić buduarową poświatę, a usta mają rozciągnięte w zastygłych uśmiechach. Tamta dziewczyna, Florrie, może ona zdoła powiedzieć mi coś o mojej przyjaciółce. Florrie ma szerokie usta i oczy koloru lapis lazuli; jest świeża jak pąk róży, chociaż właśnie wróciła z trwającej całe popołudnie orgietki. Czy Florrie wie, jak prędko pojawi się tu Mara? Nie bardzo… wydaje się jej, że Mara w ogóle dzisiaj nie przyjdzie. „Dlaczego?” Ma chyba z kimś randkę. Lepiej zapytaj pan tego Greka — on wie wszystko.
Grek mówi: tak, panna Mara przyjdzie… tak, proszę jeszcze poczekać. Czekam i czekam. Z dziewcząt bucha para jak ze spoconych koni na zaśnieżonym polu. Północ. Ani śladu Mary. Powoli i niechętnie ruszam w stronę drzwi. Jakiś Portorykańczyk zapina rozporek, stojąc na szczycie schodów. W metrze testuję wzrok, próbując odczytać reklamy na drugim końcu wagonu. Na wszelkie sposoby badam swe ciało, by stwierdzić, czy jestem wolny od dolegliwości trapiących cywilizowanych ludzi. Czy mam nieświeży oddech? Czy serce wali mi zbyt mocno? Czy mam płaskostopie? Czy stawy puchną mi od reumatyzmu? Czy nie mam kłopotów z zatokami? Nie mam ropowicy? A może cierpię na zaparcie? Albo to uczucie zmęczenia po obiedzie? Nie mam migreny, nadkwasoty, kataru żołądka, lumbago, niestabilnego pęcherza, odcisków, guzów na nogach ani żylaków? O ile mogę stwierdzić, jestem zdrowy jak byk, a jednak… Cóż, prawda jest taka, że czegoś mi brakuje, jakiegoś niezbędnego do życia składnika…
Jestem chory z miłości, śmiertelnie chory. Wystarczy drobny łupież, a padnę jak otruty szczur. Ciało mam jak z ołowiu, gdy rzucam je na łóżko. Natychmiast pogrążam się w najgłębszych pokładach snu. Ciało, które zamieniło się w sarkofag z kamiennymi uchwytami, leży absolutnie bez ruchu; śniący unosi się z niego niczym chimera, by opłynąć dokoła świat. Śniący bezskutecznie próbuje znaleźć dla siebie formę, kształt pasujący do jego eterycznej natury. Jak niebiański krawiec przymierza jedno ciało za drugim, ale żadne nie pasuje. W końcu zmuszony jest powrócić do własnego, objąć na nowo w posiadanie ciężką formę, stać się więźniem ciała i trwać dalej w apatii, bólu i nudzie.
Niedzielny poranek. Budzę się rześki jak skowronek. Świat leży przede mną niezdobyty, bez skazy, dziewiczy niczym lody Arktyki. Połykam odrobinę bizmutu i chlorku wapnia, by przegnać ostatnie ołowiane opary inercji. Pójdę prosto do jej domu, nacisnę dzwonek i wejdę. Oto jestem, weź mnie — albo zadaj mi śmiertelne pchnięcie. Przeszyj moje serce, mózg, płuca, nerki, jelita, oczy, uszy. Jeśli choć jeden organ pozostanie żywy, jesteś skazana — skazana, by zostać moją, na zawsze, na tym świecie i następnym, i wszystkich, które jeszcze nadejdą. Jestem desperatem miłości, spekulantem, zabijaką. Jestem nienasycony. Zjadam włosy, brudną woskowinę, skrzepy krwi, dosłownie wszystko, co uznajesz za swoje. Przedstaw mi swego ojca z jego latawcami, wyścigowymi końmi oraz darmowymi biletami do opery: zjem je wszystkie, połknę żywcem. Gdzie stoi krzesło, na którym siadasz, gdzie twój ulubiony grzebień, pilnik do paznokci? Pokaż mi je, bym mógł je pożreć jednym haustem. Twierdzisz, że masz siostrę ładniejszą od ciebie. Pokaż ją mnie — pragnę zlizać ciało z jej kości.
Jadę w stronę oceanu i bagien, gdzie zbudowano mały domek, by zapłodnić jajo, które — po osiągnięciu odpowiedniej formy — ochrzczono imieniem Mara. Że też mała kropelka wypływająca z męskiego penisa może doprowadzić do tak oszałamiających rezultatów! Wierzę w Boga Ojca, w Jezusa Chrystusa Syna Jego jedynego, w błogosławioną Marię Dziewicę, w Ducha Świętego, Adama Kadma, chrom, nikiel, tlenki i chromki rtęci, w ptactwo wodne i rzeżuchę, w ataki epilepsji, dżumę dymieniczą, w dewaczan, koniunkcje planet, kojce dla kurczaków i grę w klipę, w rewolucje, krachy na giełdzie, w wojny, trzęsienia ziemi, cyklony, w kalij ugę i hula-hoop. Wierzę, wierzę. Wierzę, ponieważ brak wiary oznacza zamienienie się w coś podobnego do ołowiu, leżenie twarzą w dół, sztywno, w wiecznym bezruchu, przejście w stan nicości…
Patrzę przez okno na krajobraz współczesności. Gdzie podziały się polne zwierzęta, płody ziemi, nawóz, róże zakwitające pośród rozkładu? Widzę jedynie torowiska, stacje benzynowe, betonowe bloki, stalowe dźwigary, wysokie kominy, cmentarzyska samochodów, fabryki, magazyny, hale wyciskające pot z robotników, puste place. W polu widzenia nie ma nawet jednej kozy. Widzę to wszystko wyraźnie: oznacza to dewastację, śmierć, wieczną agonię. Już od trzydziestu lat noszę krzyż żelazny haniebnego poddaństwa, służę, nie wierząc, pracuję, nie pobierając zapłaty, odpoczywam, nie znajdując spokoju. Dlaczego mam uwierzyć, że wszystko nagle się odmieni tylko dlatego, że będę ją miał, będę kochał i będę kochany?
Nic się nie zmieni poza mną samym.
Gdy zbliżam się do jej domu, widzę kobietę rozwieszającą bieliznę na podwórku. Zwrócona jest do mnie profilem; to bez wątpienia twarz kobiety o tym dziwnym, obco brzmiącym głosie, która odebrała telefon. Nie chcę się z nią spotkać, nie chcę wiedzieć, kim jest, nie zależy mi na potwierdzeniu mych podejrzeń. Idę się przejść i kiedy dochodzę ponownie do drzwi, kobiety już nie ma. Ulotniła się też niestety moja odwaga. Z wahaniem naciskam dzwonek. Drzwi otwierają się gwałtownie i w progu staje wysoka, groźna postać młodego mężczyzny. Mary nie ma, nie może powiedzieć, kiedy wróci, kim pan jest, czego pan od niej chce? Do widzenia i bach! Gapią się na mnie zamknięte drzwi. Młody człowieku, pożałujesz tego. Pewnego dnia wrócę tu z dubeltówką i odstrzelę ci jaja… To by było na tyle!
Stan najwyższego pogotowia, wszyscy zawczasu powiadomieni, nauczeni udzielać wykrętnych odpowiedzi. Panny Mary nie ma nigdy tam, gdzie powinna być, a w dodatku nikt nie wie, gdzie powinna być. Panna Mara żyje w przestworzach: w wulkanicznych popiołach rozrzucanych tu i tam przez pasaty. Pierwszego dnia rocznego urlopu spotyka mnie porażka i zagadka. Ponura niedziela wśród gojów, wśród przypadkowych znajomych i krewnych. Śmierć braciom chrześcijanom! Śmierć fałszywemu status quo!
Minęło kilka dni, podczas których nie miałem od niej żadnej wieści. Gdy żona szła do łóżka, siadałem w kuchni i pisałem do Mary sążniste listy. Mieszkaliśmy wtedy w piekielnie szacownej dzielnicy, zajmując parter i piwnicę w ponurym domu z piaskowca. Od czasu do czasu usiłowałem pisać, ale smutek, jaki rozsiewała wokół siebie żona, był nie do zniesienia. Tylko raz udało mi się przerwać klątwę, którą rzuciła na to miejsce; zdarzyło się to, gdy miałem wysoką gorączkę i nie chciałem wezwać lekarza, odmawiałem przyjmowania leków i pokarmu. Leżałem w szerokim łóżku w rogu pokoju na górze i walczyłem z majakami, które groziły zejściem śmiertelnym. Tak naprawdę od czasów dzieciństwa nigdy nie chorowałem i to doświadczenie było zachwycające.
Wyprawa do toalety przypominała przedzieranie się przez labirynt korytarzy transatlantyku. W ciągu kilku dni trwania owego stanu czułem się tak, jakbym dysponował więcej niż jednym życiem. To były moje jedyne wakacje w tym grobie zwanym domem. Innym pomieszczeniem, które tolerowałem, była kuchnia. Sprawiała wrażenie całkiem wygodnej celi i niby więzień przesiadywałem tu do późnej nocy, planując ucieczkę. Dołączał do mnie niekiedy mój przyjaciel Stanley i użalał się nad moim nieszczęściem, grzebiąc wszelką nadzieję swymi gorzkimi i kąśliwymi uwagami.
To tutaj właśnie napisałem najbardziej obłąkańcze listy, jakie kiedykolwiek powstały. Wszyscy, którzy uważają się za pokonanych, pozbawionych nadziei i środków do życia, mogą czerpać odwagę z mojego przypadku. Miałem skrzypiące pióro, kałamarz i papier — to moja jedyna broń. Zapisywałem wszystko, co mi przyszło do głowy, bez względu na to, czy miało sens, czy nie.
Wysławszy list, szedłem na górę, kładłem się obok żony i szeroko otwartymi oczami wpatrywałem się w ciemność, jakbym usiłował odczytać swoją przyszłość. Powtarzałem sobie raz po raz, że jeżeli mężczyzna, szczery i zdesperowany jak ja, kocha całym sercem kobietę, jeśli jest gotów odciąć sobie uszy i wysłać jej pocztą, upuścić krwi z własnego serca, przelewając ją na papier, nasycić tę kobietę swymi pragnieniami i tęsknotą, narzucać się jej bez końca, niemożliwe jest, by mu odmówiła. Najpospolitszy mężczyzna, najsłabszy i całkowicie niezasługujący na uczucie, musi odnieść sukces, skoro gotów jest poświęcić ostatnią kroplę krwi. Żadna kobieta nie oprze się darowi miłości absolutnej.

 
Wesprzyj nas