W książce “Egzorcyzmy księdza Wojciecha” Krzysztof Varga idzie ze śmiercią na udry. Mistrzowska proza erudyty i gawędziarza, okraszona dużą dawką sarkazmu i niepodrabialnego czarnego humoru.


Egzorcyzmy księdza WojciechaDziesięć opowieści, których bohaterowie wystawieni są na ciężkie próby. Trudno powiedzieć, która z nich jest trudniejsza – próba życia, czy próba śmierci.

Zza gęstych, osadzonych głównie w zaułkach Warszawy opowieści, wygląda śmierć w różnej postaci. Zrównuje mieszkańców blokowisk, pracowników korporacji, bywalców modnych knajp, duchownych i wróżbitów. Im większa pozorna koncentracja życia, tym więcej w niej przemijania, które łatwo przeoczyć. Nie chronią przed nim zasobne konta, uciechy cielesne, tarot, ani tym bardziej współczesne kolekcjonowanie przedmiotów.

Ten zbiór to kwintesencją opowieści o współczesnej Polsce – rozmieniającej życie na drobne w korporacyjnych zagłębiach, zagubionej w gąszczu przekonań i religii, skrajnie samotnej, sfrustrowanej, niezrozumianej, zmęczonej również samą sobą. Bohaterowie Vargi to biurowe androidy zaprogramowane na realizację celów, zagubieni duchowni, córki wiecznie pokłócone z matkami i zawsze za nimi tęskniące za poźno, statystyczne polskie rodziny przy świątecznych stołach, niespełnieni kochankowie, którzy do kobiet tęsknią nawet z zaświatów.

Varga pozostaje wybitnym kronikarzem Warszawy, poławiaczem socjologicznych pereł i czujnym obserwatorem płynnej rzeczywistości…

Krzysztof Varga (ur. 1968) pisarz, felietonista. Autor m.in. powieści: “Tequila”, “Nagrobek z lastryko”, “Trociny”, “Masakra” i zbioru felietonów “Setka”. Wydał także książki eseistyczne o Węgrzech: “Gulasz z turula”, “Czardasz z mangalicą” i “Langosz w jurcie”. Trzykrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike, laureat Nike Czytelników 2009 roku za “Gulasz z turula”. Mieszka w Warszawie.

Krzysztof Varga
Egzorcyzmy księdza Wojciecha
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 26 kwietnia 2017
 
 

Egzorcyzmy księdza Wojciecha


ŚWIĘTO ZMARŁYCH

Zawsze nienawidziłem Bożego Narodzenia. W dzieciństwie oczywiście o wiele mniej ze względu na prezenty, których nie mogłem się doczekać; nie tylko samego momentu ściągania kolorowego, błyszczącego papieru z paczki, gdzie ukrywała się wyczekiwana niespodzianka spod choinki, ale napawania się owymi prezentami, choć dziś nie pamiętam ani jednego. Jakie to były zabawki? Samochodziki, kolejki, gry planszowe, książki, a może prezenty większego kalibru – sanki, narty? Nic, nic zupełnie nie przychodzi mi do głowy, a przecież dobrze pamiętam, co dostałem na komunię – radziecki zegarek. I zazdrościłem kolegom, którzy dostali rowery. Może pamiętam to dlatego, że jest pewna perwersja w tym zestawieniu: katolicka komunia święta i radziecki zegarek. Samej Wigilii nie znosiłem – tego rodzinnego wzdęcia, tego religianctwa w świeckiej jak najbardziej wspólnocie, gdzie przywiązanie do katolickich wartości objawiało się wyłącznie w jadłospisie, obowiązkowym opłatku na talerzyku pośrodku stołu oraz – tak, to niebywałe – w garści siana pod obrusem, choć oczywiście bez dodatkowego nakrycia dla zbłąkanego wędrowca. Brzydziło mnie nade wszystko postne jedzenie: ohydny karp, do którego zawsze czułem zrozumiały przecież wstręt, ciężkostrawne pierogi z kapustą i grzybami, słodko-mdły kompot z suszu, wreszcie zupa grzybowa – to wszystko było odstręczające. Niepojęte, że najobrzydliwsze jedzenie, jakie można sobie wyobrazić, podaje się najradośniejszego podobno dnia w roku – nigdy nic mi nie smakowało w Boże Narodzenie, z wyjątkiem makowca. Owszem, makowiec lubiłem, choć najbardziej lubiłem wydłubywać orzechy i rodzynki z tej czarnej masy zmielonych ziarenek wciskających się między zęby. Zatem ze wszystkich Wigilii mojego życia zapamiętałem potrawy, lecz nie zapamiętałem żadnych prezentów. No i wbił mi się w pamięć ten straszliwy świąteczny nastrój – tandetne, kiczowate kolędy wylewające się z telewizora oraz składanie sobie życzeń i łamanie się opłatkiem.
Przyjemniejszy był poranek pierwszego dnia świąt, gdy umilkły ckliwe pieśni, słodsze niż bezy i eklerki, gdy ciemność wigilijnego wieczoru ustępowała mroźnemu, śnieżnobiałemu porankowi, a raczej przedpołudniu, bo wszak w dzieciństwie lubiłem się wysypiać. A wspominam tu czasy, gdy święta naprawdę były białe jak w amerykańskiej piosence, śnieg padał nieprzerwanie, lekki mróz nie odpuszczał, a blade słońce, nie grzejąc, oświetlało świat. Można było rzucać śnieżkami, zjeżdżać na sankach z niewielkiej osiedlowej górki usypanej ze śmieci, wszystko jeśli nawet nie było bajkowe, to jednak jakoś powieściowe, literackie.
Z wiekiem mój ortodoksyjnie nienawistny stosunek do świąt się wzmagał, prezenty przestawały mnie interesować, bo wiedziałem, co pragnąłbym mieć, i sam mogłem to sobie kupić. Robienie sobie samemu prezentów bardziej mnie cieszyło niż dostawanie prezentów nietrafionych i zbędnych, a nade wszystko wydawanie własnych ciężko zarobionych pieniędzy na prezenty dla rodziny, które też nikogo przecież nie radowały i lądowały w odmętach szafy czy kredensu nawet nie do końca rozpakowane. Mnie nie obchodziło, co dostanę, rodzice nie kryli braku zainteresowania prezentami, które ja im sprawiałem, moja siostra ostentacyjnie demonstrowała rozczarowanie tym, że kupiłem jej książkę zamiast kosmetyków albo ubrań, jakbym mógł wiedzieć, jakie perfumy i jakie stroje zadowolą jej kapryśny gust. Rozeznanie w damskiej modzie miałem zawstydzająco koślawe, nie znałem wymiarów mojej siostry, nie wiedziałem, czy nosiła rozmiar trzydzieści cztery czy trzydzieści sześć, a może trzydzieści osiem – nie miałem pojęcia, bo byłem zupełnym ignorantem w kwestiach mody oraz rozmiarów ubrań. Tyle wiedziałem, że noszę spodnie w rozmiarze trzydzieści sześć na trzydzieści dwa i koszule z kołnierzykiem numer czterdzieści dwa; na tym kończyło się moje rozeznanie w tych sprawach, choć przecież zawsze potrafiłem, mimo indolencji, docenić stroje mojej siostry. Najładniej jej było w obcisłych bluzkach i sweterkach niby skromnych, przyzwoitych, bez dekoltu, ale opinających i eksponujących doskonale krągłe piersi, nie wielkie cycki, nie wstrętne stożki, ale zupełnie naturalne kule na oko idealnie mieszczące się w szeroko rozwartej dłoni. Kiedy spoglądałem na jej piersi, to potem bezwiednie przesuwałem wzrok na swoje rozcapierzone palce.
O ile więc jeszcze w dzieciństwie, a nawet we wczesnej młodości, umiałem znaleźć w Bożym Narodzeniu jakieś pozytywne aspekty, to z czasem mój stosunek do świąt stał się wręcz nienawistny. Najbardziej nienawidziłem tak zwanej świątecznej atmosfery, choinki błyskającej tandetnymi lampkami jak wejście do sex-shopu, kiczowatych bombek i twardych niczym kamienie niejadalnych cukierków, ozdabiających nieszczęsny świerczek od całych dekad. Nie znosiłem galopujących w zakupowym amoku tłumów w centrach handlowych, po których ja też w amoku biegałem, dokonując niezbędnych zakupów na ostatnią chwilę, a najbardziej, najszczerzej nienawidziłem kolęd i pastorałek, wylewających się ohydną wymiociną ze wszystkich stacji radiowych, telewizyjnych, ze sklepów, stacji benzynowych, zewsząd. Nie ma bardziej żałosnej muzyki niż kolędy, a najgorsze, co może człowieka spotkać, to zebranie wigilijne w pracy, zwane „gwiazdką” albo „rybką”, od czego gorsze może być wyłącznie wielkanocne „jajeczko”, oraz włączony w rodzinnym domu telewizor z transmisją koncertu świątecznego, gdzie niedorobione gwiazdki jazzu, popu i piosenki chodnikowej wyjękują, wystękują jak w ciężkim zaparciu: Bóg się rodzi, W żłobie leży, Przybieżeli do Betlejem, Gdy się Chrystus rodzi, Dzisiaj w Betlejem, Lulajże Jezuniu, Oj, maluśki, maluśki i inne nieśmiertelne przeboje, przynoszące mnie cierpienie, a ich wykonawcom i aranżerom – chałturnicze srebrniki.
Pod blok na Ursynowie zajechałem świeżo po wizycie w myjni, ponieważ przyzwoitość kazała mi wymyć obsrany przez ptactwo samochód. W Wigilię należy jeździć czystym, a nie obsranym samochodem, tak uważam. Owszem, może to drobnomieszczański złóg myślowy, ale jednak: czysty samochód, czysta koszula i wyprasowane spodnie, a nawet marynarka, choć bez krawata, muszą być, bo mężczyzna w marynarce i pod krawatem, ale w skarpetkach – buty koniecznie trzeba było zdjąć po wejściu do mieszkania rodziców – wygląda żałośnie. Pierwsze słowa matki po moim wejściu do mieszkania zawsze brzmiały: „Zdejmij buty”. Nigdy nie mówiła: „Dzień dobry”, „Cześć”, „Jak się masz?”, ale nieodmiennie, już w momencie przekraczania progu mieszkania, słyszałem: „Zdejmij buty”.
Zatem w Boże Narodzenie, w Wielkanoc i przy każdej innej okazji po ursynowskim mieszkaniu pałętałem się w skarpetkach, podobnie jak mój szwagier, a siostra stąpała z gracją w rajstopach, bo musiała zostawić przy drzwiach eleganckie kozaki. Wyglądaliśmy żałośnie, zwłaszcza przy rodzicach – matce w klapkach na niewysokim obcasie i ojcu w eleganckich skórzanych laczkach, zakładanych na specjalne okazje, gdyż na co dzień szurał po domu filcowymi bamboszami. Oczywiście moglibyśmy przynosić własne kapcie, ale zdawało mi się to skrajnie kretyńskie – do rodziców z kapciami w worku jak do przedszkola albo podstawówki? W bawełnianym bądź lnianym worku z wyhaftowanym muchomorem lub jabłuszkiem? Czy też w plastikowej reklamówce z supermarketu? Myślałem o tym, żeby kupić wielkie żółte holenderskie chodaki i nimi stukać po całym mieszkaniu na złość rodzicom, ale nigdy tego nie zrobiłem, nie mając sił na spór, jaki musiałby się wywiązać: Dlaczego tak stukasz, przestań stukać! – mówiłaby matka. – Od tego stukania głowa pęka, zdejmij te drewniaki, nie możesz chodzić w skarpetkach albo w tych kapciach, które ci kiedyś kupiłam? W istocie, matka kupiła nam, to znaczy mnie i mojej siostrze, kapcie, które mieliśmy wkładać po wejściu do mieszkania rodziców i których nigdy nie włożyliśmy. Były to bowiem ni mniej ni więcej tylko góralskie kierpce, najobrzydliwsze bodaj obuwie na świecie, coś tak ohydnego, że nie obejmuje tego ludzki rozum. Prędzej zdecydowałbym się chodzić boso po rozżarzonych węglach, niż włożyć coś tak brzydkiego. Tym bardziej moja siostra, która do obuwia przywiązywała zawsze sporą wagę i nosiła kozaki w cenie równej moim miesięcznym zarobkom, a nawet jeśli przychodziła w kaloszach, to były to eleganckie kalosze firmy Hunter za niemal tysiąc złotych. I ona miałaby zgodzić się na upokorzenie i chodzić po przetartych ursynowskich dywanach i starej klepce w kierpcach? Tak więc defilowaliśmy u rodziców w skarpetkach i rajstopach, czując, jakbyśmy chodzili bez majtek – przecież nie szło o zachowanie sterylnej czystości w tym chylącym się ku upadkowi mieszkaniu z wielkiej płyty, ale o przypomnienie nam, że wciąż jesteśmy dziećmi, które mają słuchać poleceń starszych.
Kiedy zajęliśmy miejsca przy stole w dużym pokoju, a więc w pomieszczeniu, które należałoby nazwać salonem, a tak naprawdę salą telewizyjną, bo jedynym jego przeznaczeniem było oglądanie telewizji, nie mieliśmy już na stopach obuwia. Matka zazwyczaj siedziała w kuchni, a ojciec w swoim pokoju, gdzie oddawał się majsterkowaniu, w salonie zaś spotykali się wyłącznie, by oglądać telewizję i podejmować rodzinę w czasie świąt. To znaczy mnie i moją siostrę wraz z mężem, bowiem z resztą rodziny, czyli z cierpiącym na demencję bratem ojca i bigoteryjną do granic obłędu siostrą matki, nie utrzymywali kontaktu. Ja też zresztą nie pamiętałem już, kiedy po raz ostatni widziałem wuja, a kiedy ciotkę, i nie interesowało mnie, co się z nimi dzieje, podobnie jak moja siostra nie była tym zainteresowana. Nie obchodziło mnie, czy żyją, a gdyby mieli umrzeć, to nie sądzę, bym znalazł czas, aby pójść na pogrzeby. Jestem dość zajętym człowiekiem podobnie jak moja siostra.
Matka wstała i wyprężyła więdnące ciało w sukience koloru zupy z botwiny. Nieodmiennie tę właśnie botwinkową sukienkę ze zmechaconego materiału wkładała na wszystkie uroczystości rodzinne, a więc na Wielkanoc i Boże Narodzenie także. Sięgnęła po talerzyk, na którym leżała mała sterta starych opłatków – jako osoba zapobiegliwa zakupiła kiedyś większą partię od harcerzy, handlujących Ciałem Chrystusa zawsze przed świętami, i tak ów zakup sprzed kilku lat wciąż nam służył. Opłatki były już twarde i kruche, a nie miękkie i rozpływające się w ustach jak te serwowane na mszach. Co w zasadzie niczego nie zmienia, bo nie szukamy w opłatku smaku – dzielenie się opłatkiem jest wyłącznie obrządkiem, formą symbolicznego kanibalizmu – i nie czekamy, aż nam się rozpłynie na języku, ale gryziemy szybko, połykamy bezsmakową katolicką macę i zabieramy się do prawdziwego jedzenia.
– No, to podzielmy się teraz tradycyjnie opłatkiem i złóżmy sobie życzenia – powiedziała matka i uśmiechnęła się z lekkim zażenowaniem, trzymając oburącz talerzyk z suchymi bladymi plasterkami.

 
Wesprzyj nas