“Okrutne morze” to powieść wybitnego marynisty, przetłumaczona na wiele języków i wielokrotnie wznawiana w ogromnych nakładach.


Okrutne morzePowieść Nicholasa Monsarrata, wybitnego marynisty, od pierwszego wydania stała się bestsellerem, tłumaczona była na wiele języków i wielokrotnie wznawiana w ogromnych nakładach. Na podstawie tej w porywający i brawurowy sposób napisanej książki o „okrutnym morzu”, nie pozbawionej wątku miłosnego, nakręcono w Anglii film, który wyświetlano również na polskich ekranach.

Karty bestsellerowej powieści Monsarrata przekonują jednak, że okrutny jest nie żywioł morski, okrutni są ludzie.

Monsarrat oskarża wojnę, oskarża siły, które do niej doprowadziły, oskarża nazizm.

Jest w tej książce “coś z ducha Conrada, jego drapieżność i szlachetny patos…”, nade wszystko jednak – jak stwierdza sam autor: “jest to historia prawdziwa, gdyż tylko taką warto opowiedzieć”.

Znakomita literatura światowa!

Nicholas Monsarrat
Okrutne morze
Przekład: Maria Boduszyńska-Barowikowa
Wydawnictwo Bellona
Premiera: 4 maja 2017
 
 

Okrutne morze


Od autora

Wszystkie postacie występujące w tej książce są całkowicie fikcyjne. Jeśli nieświadomie wprowadziłem nazwiska ludzi, którzy istotnie w czasie wojny pełnili służbę na Atlantyku, to przepraszam ich za to. Tam, gdzie wspominam o ludziach na rzeczywistych stanowiskach z okresu wojny, jak na przykład Flag-Officer-in-Charge* w Liverpoolu lub Glasgow, osoby przedstawione na tych stanowiskach nie pozostają w żadnym absolutnie związku z ich rzeczywistymi odpowiednikami. I jeśli w roku 1943 był istotnie oficer W.R.N.S.** pełniący funkcję w sztabie operacyjnym w Clyde, to nie była nim moja Julie Hallam. W szczególności mój admirał stojący na czele bazy w Ardnacraish nie ma być wcale portretem energicznego i wybitnego oficera, który tak doskonale spełniał podobne zadania w Western Approaches Command***.

* Flag-Officer-in-Charge – dowódca grupy okrętów (przyp. tłum.).
** W.R.N.S. (Women’s Royal Navy Service) – Pomocnicza Morska Służba Kobiet. W dalszym ciągu książki występuje powszechnie używana przez polskich marynarzy, uczestników bitwy o Atlantyk, nazwa „wrenki”.
*** Western Approaches Command – Dowództwo Obszaru Zachodniego.

Przed podniesieniem kurtyny

Jest to historia – długa i prawdziwa – jednego oceanu, dwóch okrętów i około stu pięćdziesięciu mężczyzn. Opowieść ta jest długa, ponieważ mówi o długiej i brutalnej bitwie, najstraszliwszej ze wszystkich bitew. Są w niej dwa okręty, ponieważ jeden z nich został zatopiony i trzeba go było zastąpić. Jest w niej stu pięćdziesięciu mężczyzn, ponieważ z tą właśnie liczbą wiążą się dzieje obu okrętów. Nade wszystko jednak jest to historia prawdziwa, ponieważ tylko taką warto opowiedzieć.
A więc przede wszystkim – ocean, przepastny Atlantyk. Mapa opowie wam, jak on wygląda: trójkąt, trzy tysiące mil w poprzek i tysiąc sążni głębokości, ograniczony wybrzeżem Europy i połową afrykańskiego brzegu, po drugiej stronie zaś rozległym lądem Ameryki. Rozchyla się ku górze jak kielich szampana, u dołu przypomina blaszane pudło na śmietniku miejskim. Lecz mapa nie powie wam wiele o potędze i gniewie tego oceanu, o jego gwałtowności i o łagodnym ukojeniu, o zdradzieckich dąsach. O tym, co potrafią z nim zrobić ludzie i co on może z nimi uczynić.
O tych sprawach opowie wam ta książka.
A oto okręt, pierwszy z dwóch, ten skazany na zagładę. W tej chwili wydaje się bardzo daleki od zguby: jest nowy, niewypróbowany jeszcze, stoi na rzece, której wody nie mają smaku soli, czeka na ludzi, którzy będą jego załogą. Jest to korweta, nowy typ okrętu eskortującego. Eksperyment mający zaradzić wprost rozpaczliwej sytuacji, która zawisła groźbą klęski nad sprzymierzonymi. Okręt jest – nowiuteńki – jak spod igły, jest bowiem listopad 1939 roku. Okręt ten nazywa się: H.M.S.* Compass Rose.
I w końcu ludzie, stu pięćdziesięciu mężczyzn. Wychodzą na scenę po dwóch lub trzech: niektórzy zaraz na początku, inni później, niektórzy z nich – podobnie jak nowa korweta – z góry skazani są na zagładę. Kiedy są wszyscy razem, są po prostu załogą okrętu. Mają swoje kobiety, co najmniej sto pięćdziesiąt kobiet, które albo kochają ich, albo są tylko związane z nimi, albo takie, które z chwilą odejścia ich na wojnę rade byłyby nie widzieć ich więcej. Główną rolę w tej opowieści grają mężczyźni. Jedynymi bohaterkami są korweta i fregata, jedynym zaś czarnym charakterem – okrutne morze.

* H.M.S. (His Majesty’s Ship) – Okręt Jego Królewskiej Mości.

CZĘŚĆ 1
1939: Czas nauki

I

Kapitan George Eastwood Ericson z Royal Navy Reserve* siedział w przeraźliwie zimnym, przewiewnym baraku z blachy falistej na nabrzeżu basenu wyposażeniowego stoczni Fleminga nad rzeką Clyde. Ericson był wysokim mężczyzną, barczystym i silnym. Mężczyzną, któremu się ufa i którego się pamięta. Lat około czterdziestu dwóch–trzech, jasne włosy już przyprószone siwizną, oczy niebieskie i szczere. Kurze łapki w ich kącikach świadczą o poczuciu humoru i dwudziestu latach wpatrywania się w tysiąc i jeden horyzontów. W tej chwili wskutek fałdy na czole kurze łapki zarysowują się jeszcze wyraźniej. Nie jest to zmarszczka wyrażająca zmartwienie. Jeśli bowiem Ericson był zdolny się martwić, to w każdym razie nie okazywał tego światu. Była to po prostu zmarszczka powstała wskutek skupienia się nad sprawą, z którą miał się uporać.

* Royal Navy Reserve – Rezerwa Królewskiej Mary narki Wojennej (przyp. tłum.).

Na biurku miał przed sobą niechlujną, wytłuszczoną palcami kartotekę, zatytułowaną: „Budowa nr 2891: Wyposażenie”. Przed jego oczami, tak dobrze znającymi się na rzeczy, stała, za oknem po drugiej stronie basenu, korweta. Nieporządna, szara, zbryzgana czerwienią minii, rozbrzmiewająca hałasem pracy niterów, zanieczyszczona stosami wiórów, pakuł i pustych puszek po farbie. Kartoteka i okręt wiązały się ze sobą ściśle w myślach Ericsona i to właśnie wywołało zmarszczkę na jego czole.
Bo on był gospodarzem tego okrętu – H.M.S. Compass Rose. Przed objęciem dowództwa na nim śledził jego budowę. W tej chwili nie był tym wcale zachwycony. Odczuwał niechęć i niepewność zrodzoną z mnóstwa spraw, z którymi normalnie byłby się uporał bez trudu, jeśliby w ogóle zwrócił na nie uwagę. Oczywiście nie chodziło o nazwę.
Kto przeżył dwadzieścia lat na morzu, najpierw w Royal Navy, a potem we flocie handlowej, ten musiał spotykać się z nazwami najdziwniejszymi w świecie. Najbardziej niezdarna, jaką pamiętał, była nazwa francuskiego trampa Marie-Joseph Brinomar de la Tour du Pin, a najdziwniej nazywał się węglowiec ze Wschodniego Wybrzeża Jolly Nights. Compass Rose nie była niczym nadzwyczajnym. Musiała to być nazwa kwiatu, bo chodziło o jedną z nowych korwet klasy Flower. Zanim dojdą do Pansy i Stinkwort, i Love-in-the-Mist (tu Ericson uśmiechnął się sam do siebie), nikt już nie będzie zawracał sobie głowy jakąś tam Compass Rose.
To były w każdym razie drobiazgi. W istocie zaś chodziło prawdopodobnie o to historyczne wydarzenie, o początek wojny. Ericson był jeszcze za młody, by brać bezpośredni udział w pierwszej wojnie światowej. Teraz w skrytości ducha rozważał, czy nie jest zbyt stary dla odegrania jakiejś godnej uwagi roli w obecnej rundzie tych samych zapasów. Na razie miał przed sobą nową odpowiedzialność, nowe stanowisko, nowy okręt i nową załogę. Teoretycznie dumny był z tego wszystkiego, praktycznie jednak nie czuł się pewnie w obliczu tej próby, niepokoił się, czy jej podoła.
Wiedział, że wyszedł już z wprawy. Został zwolniony z marynarki wojennej w roku 1927, po pełnych dziesięciu latach służby. Przez dwa trudne lata męczył się bez pracy, a dziesięć następnych pływał na linii dalekowschodniej, uważając się przez cały ten czas za szczęściarza, ponieważ znalazł pracę na morzu w okresie kryzysu i upadku żeglugi brytyjskiej. Kochał morze, jednak nie ślepą miłością; była to cyniczna, budząca pogardę w nim samym, miłość mężczyzny do kochanki, której w głębi duszy nie wierzył ani trochę, ale bez której nie potrafił już żyć. Na linii dalekowschodniej nie było mu łatwo: awansował powoli, a groźba redukcji stale wisiała nad głową. W ciągu dziesięciu lat dowodził tylko jednym statkiem – starym, rozklekotanym frachtowcem ważącym dwa tysiące ton, który powolutku wykańczał się w rejsach do holenderskich Indii Wschodnich.
Nie było to najlepsze przygotowanie do trudnej funkcji wojennej. I oto jest tu. Wydaje mu się, że odgrywa rolę kapitana G.E. Ericsona, który ma przejąć jeden z okrętów wojennych Jego Królewskiej Mości, dowodzić załogą złożoną z osiemdziesięciu ośmiu ludzi, nauczyć się na nowo tysiąca rzeczy z codziennej praktyki wojenno-morskiej, nie mówiąc o manewrowaniu okrętem bojowym i posługiwaniu się nim jako bronią.
Okręt bojowy… Oderwał wzrok od niekończącej się pracy, dobrej dla jakiegoś urzędniczyny – od sprawdzania spisów wyposażenia. Znów spojrzał na Compass Rose. Korweta była dziwaczna. Zdecydowanie dziwaczna, nawet jeśli uwzględnić jej obecny niewykończony stan. Miała około sześćdziesięciu jeden metrów długości, była szeroka, klocowata, bez żadnego wdzięku. Wyłącznym jej przeznaczeniem miało być zwalczanie okrętów podwodnych, przypominała więc pływający pomost do wyrzucania bomb głębinowych. Była prototypem klasy okrętów, które w przyszłości miano produkować szybko i tanio, aby pokryć pilne zapotrzebowanie na eskortowce dla konwojów. Wbrew praktyce okrętów wojennych maszt jej był ustawiony przed pomostem, natomiast przysadzisty komin – normalnie – za pomostem. Wysoki pokład działowy uzbrojony był w jedno tylko 105-milimetrowe działo. Właśnie jeden z artylerzystów poruszał jego lufą. Wyrzutnie bomb głębinowych umieszczone były wzdłuż rufy o ściętym kształcie, która wyglądała okropnie, ale była dobra na morzu. Ericson znał się na okrętach, toteż z łatwością wyobrażał sobie, jak ta korweta będzie się sprawować. W lecie będzie na niej gorąco, bo nie ma sztucznej wentylacji ani też instalacji chłodniczej, we wszystkich zaś pozostałych porach roku – zimno, wilgotno, niewygodnie. Będzie się zachowywać po łajdacku przy najmniejszej fali, a sztorm na otwartym Atlantyku będzie nią ciskał jak mizernym wiórem. To było naprawdę wszystko, co dałoby się o niej powiedzieć. Prócz tego, że był to jego okręt i że niezależnie od wszystkich wad i niedoskonałości musiał go jakoś wyszykować i zmusić do pracy.
O załogę nie martwił się tak bardzo. Zarówno dyscyplina, jak i nawyk rozkazywania, wpojone przez służbę w Royal Navy, niełatwo wietrzały z człowieka. Ericson wiedział, że w nim tkwią one jeszcze równie mocno jak dawniej. Byle tylko wszystko inne szło gładko, już sam sobie poradzi z tymi ludźmi, potrafi ich skłonić, by robili to, czego zechce – jeśli tylko on sam będzie wiedział, czego chce. Bieda może być tylko z materiałem ludzkim, który trzeba będzie urabiać. Przy tak gwałtownym rozroście Royal Navy załoga nowej korwety będzie najpewniej zupełną zbieraniną.
Pierwsza grupa dwunastu starszych marynarzy już przybyła, by objąć służbę na różnych kluczowych stanowiskach – w artylerii, broni podwodnej, hydrolokacji, radiołączności, sygnalizacji i maszynowni. Jako specjaliści byli zupełnie znośni. Należało się jednak spodziewać, że stan załogi zostanie dopełniony, że różne dziury zostaną zapchane wszelkiego rodzaju typami, od zawodowych recydywistów świeżo wypuszczonych z karniaka do zupełnie zielonych rekrutów, prosto od wideł. A jego ofi cerowie – zastępca i dwóch podporuczników – mogą przecież popsuć to wszystko, co on sam zechce zrobić z okrętem.
Ericson znów zmarszczył czoło, po chwili jednak się rozchmurzył. Jakiekolwiek miałby obawy, nie wolno mu ich nigdy okazywać: to podstawowa zasada. Jest marynarzem i zadanie jego jest marynarskie, chociaż na razie nie bardzo na to wygląda. Pochylił się nad biurkiem, żałując, że nie może rozbudzić w sobie ani krzty zamiłowania do papierkowej roboty, i myśląc, że dobrze byłoby, gdyby jego zastępca, którego obowiązki powinny obejmować między innymi kartotekę, okazał się osobistością wzbudzającą nieco więcej zaufania.

II

Porucznik James Bennett z R.A.N.V.R.*, zastępca dowódcy H.M.S. Compass Rose, stąpał po zaśmieconym górnym pokładzie z taką miną, jak gdyby był właścicielem każdziutkiego nitu na tym pokładzie. Podoficer Tallow szedł za nim w odległości niewyrażającej dostatecznego szacunku. Bennett wyglądał topornie, wiedział o tym i był z tego zadowolony. Wszystko w jego powierzchowności – czerwona gęba, przysadzista postać i czapka nasadzona na bakier – miało w jego mniemaniu świadczyć o szczerej, mocnej jak samodział naturze marynarskiej, bez żadnych subtelności i tym podobnych bzdur. Takim widział samego siebie i przy odrobinie szczęścia z tym właśnie swoim wizerunkiem zamierzał przeszwarcować się przez wojnę. Nie ulegało wątpliwości, że dzięki niemu zdobył swe stanowisko. Oczywiście, pomogły też wartka wymowa i to, że komisja przydziałów zajęta była sprawami ważniejszymi niż kontrolowanie roszczeń do wspaniałych czynów dokonanych w przeszłości.

* R.A.N.V.R. (Royal Australian Navy Volunteer Reserve) – Ochotnicza Rezerwa Australijskiej Marynarki Królewskiej (przyp. tłum.).

Dzięki przypadkowi w chwili wybuchu wojny znalazł się w Anglii, zamiast urzędować w biurze towarzystwa żeglugowego w Sydney. Przyjęcie do ochotniczej rezerwy odbyło się bez trudności. A reszta też poszła łatwo. Kurs zwalczania okrętów podwodnych, pewna rozmówka w Londynie i stanowisko zastępcy dowódcy na Compass Rose. Nie był to jeszcze kres jego ambicji – przede wszystkim za dużo było tu papierkowej roboty, ale tym zajmą się podporucznicy, skoro tylko przyjadą. Na razie to wystarczy, dopóki coś lepszego się nie trafi. Jest więc zastępcą na tej małej, śmierdzącej łajbie i ma zamiar odegrać swą rolę jak należy.
– Bosmanie!
– Tak jest?
Stojąc przy dziale, Bennett czekał, aż Tallow zbliży się do niego. Trwało to dosyć długo, gdyż podoficer Tallow (siedemnaście lat służby w Royal Navy, trzy naszywki, awans na starszego bosmana nastąpi lada chwila) był nie w humorze. Nie po to zgłosił się na ochotnika do Royal Navy, żeby zamiast na porządnym okręcie (ostatnio był na Repulse) służyć na paskudnej, chybotliwej skorupie, i to pod rozkazami zastępcy podobnego do typka z filmu. A Bóg wie jeszcze, jaka załoga zwali się w przyszłym tygodniu. Lecz Tallow, podobnie jak dowódca, był wytworem marynarki wojennej, to zaś oznaczało przede wszystkim akceptowanie bieżących obowiązków i okoliczności. Tylko w sposób najbardziej delikatny dawał do zrozumienia, że nie przywykł do tego rodzaju rzeczy.
Gdy Tallow podszedł do niego, Bennett oznajmił groźnie, wskazując marynarza zajętego przy dziale:
– Ten człowiek pali w czasie służby.
Tallow powstrzymał westchnienie.
– Tak jest, panie poruczniku. Jeszcze nie działa normalna dyscyplina.
– Kto powiedział, że nie?
Marynarz zdążył tymczasem pozbyć się fatalnego niedopałka i z niezwykłym skupieniem pochylił się nad działem.
Tallow spróbował znowu:
– Chciałem z tym zaczekać, aż załoga będzie w komplecie, panie poruczniku.

 
Wesprzyj nas