“Numer 11”, powieść Jonathan Coe, skonstruowana wokół liczby 11, jest tyleż gorzką, co zabawną satyrą społeczną i polityczną na temat szaleństwa naszych czasów.


Numer 11Rachel i jej przyjaciółka Alison, lat 10, są zaintrygowane domem numer 11 i jego właścicielką nazywaną Szaloną Kobietą Ptasznikiem, szczególnie od czasu, gdy zauważyły w oknie jego piwnicy dziwną sylwetkę…

Val Doubleday, matka Alison, po jedynym sukcesie, o którym wszyscy dawno zapomnieli, wciąż chce zrobić karierę piosenkarki. Zanim to jednak osiągnie musi pracować w bibliotece – niestety w coraz mniejszym wymiarze godzin z powodu budżetowych oszczędności.

Mając zbyt dużo wolnego czasu i marznąc w słabo opalanym domu, znajduje schronienie w autobusie nr 11 – wykorzystuje jego ogrzewanie i ludzkie ciepło pasażerów. Aż do momentu, gdy otrzymuje nieoczekiwaną propozycję wystąpienia w telewizyjnym reality show…

Kilka lat później Rachel rozpoczyna pracę dla bogatej rodziny Gunnów, której ogromny dom jest położony w bogatej dzielnicy Londynu. Gunnowie chcą dobudować do niego kolejnych 11 pięter… pod ziemią. Basen z trampoliną i palmami, sala zabaw, kino, niczego nie brakuje w tej olbrzymiej siedzibie. Ale im bardziej robotnicy zbliżają się do poziomu 11, tym dziwniejsze rzeczy zaczynają się wydarzać. Są one tak dziwne, że Rachel czuje, że traci zmysły…

Jonathan Coe szkicuje swoich brytyjskich współobywateli rządzonych przez wszechwładną rodzinę Winshawów; chwyta w swoją sieć zarówno bogaczy, jak ich podwładnych, ich frustracje, pragnienia, przesadę we wszystkim, a robi to z wirtuozerią niemal diaboliczną.

Jonathan Coe urodził się w Birmingham w 1961 roku. Studiował w Trinity College w Cambridge i na Uniwersytecie Warwick. Wykładał historię poezji, komponuje muzykę jazzową i kabaretową, od czasu do czasu gra z zespołami jazzowymi. Mieszka w Londynie. Jest autorem licznych powieści, m. in. Dwarves of Heath (1990 r.), historii morderstwa, zekranizowanej pod tytułem Five secondo to spare. What a Carve Up! (1994 r.) – ostra satyra na życie w Wielkiej Brytanii w latach 80-tych – zyskała dużą popularność wśród krytyków i czytelników i otrzymała John Llewelyn Rhys Prize i francuską Prix du Meilleur Livre Etranger. Kolejna książka – Dom snu (1997 r., wyd. polskie Prószyński i S-ka, 2003 r.) – zdobyła Writers’ Guild Award i Prix Médicis Etranger; jest to historia grupy przyjaciół ze studiów, którzy po latach spotykają się w tajemniczym domu na szczycie urwiska. Rotters’ Club (2001 r., wyd. polskie Noir sur Blanc 2005 r.) z wielkim humorem i wnikliwością opisuje życie młodych ludzi w Birmingham w latach 70-tych – została zaadaptowana na potrzeby serialu dla telewizji BBC. W 2007 roku nakładem Noir sur Blanc ukazała się kontynuacja tej powieści pt. Zamknięty krąg ( The Closed Circle, 2004).
Coe jest także autorem biografii dwóch wybitnych aktorów: Jamesa Stewarta (James Stewart: Leading Man, 1994 r.) i Humphreya Bogarta (Humphrey Bogart: Take It and Like It, 1991 r.). Napisana przez niego biografia piarza B.S. Johnsona (Like a Fiery Elephant: The Story of B. S. Johnson, 2004 r.) zdobyła w 2004 roku Samuel Johnson Prize. Jego ostatnia książka to wydany w 2005 roku zbiór opowiadań 9th and 13th.
Jonathan Coe jest uważany za jednego z najbardziej błyskotliwych i interesujących współczesnych pisarzy brytyjskich.

Jonathan Coe
Numer 11
czyli opowieści świadczące o szaleństwie
Przekład: Marek Fedyszak
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 20 kwietnia 2017
 

Numer 11


1

Okrągła wieża, czarna i lśniąca, wznosiła się na tle niebieskoszarego jesiennego nieba. Kiedy Rachel i jej brat szli ku niej od wschodu przez wrzosowisko, widzieli po obu stronach wieży dwa pozbawione liści, chude jak szkielety jesiony. Było bezwietrzne popołudnie, nadchodził zmrok. Kiedy dotrą w pobliże drzew, będą mogli usiąść na stojącej między nimi ławce i spojrzeć na pobliskie Beverley — skupiska starannie utrzymanych domów oraz wznoszące się wśród nich monumentalne kremowoszare wieże przyklasztornego kościoła.
Nicholas opadł na ławkę. Rachel — wówczas zaledwie sześcioletnia, młodsza od niego o osiem lat — nie dosiadła się; niecierpliwie pragnęła pobiec w stronę czarnej wieży, zbliżyć się do niej. Pozwoliła odpoczywać bratu i pognała naprzód, biegnąc ciężko z chlupotem po rozdeptanym przez krowy błocie, które otaczało wieżę, aż stanęła pod nią i mogła dotknąć błyszczącego czarnego muru. Położywszy na niej dłonie, spojrzała w górę; nie była w stanie pojąć ogromu wieży, idealnego, lśniącego łuku prężącego się jak wygięty grzbiet na tle groźnego nieba, po którym szybowała teraz para gawronów, kracząc i nieustannie zataczając kręgi.
— Co tutaj kiedyś było? — zapytała.
Nicholas, który zdążył już do niej dołączyć, wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Może jakiś wiatrak.
— Myślisz, że możemy wejść do środka?
— Wejście jest zamurowane.
Wokół podstawy wieży biegła drewniana ławka i gdy Nicholas na niej usiadł, Rachel usadowiła się obok, po czym spojrzała w jego obojętne bladoniebieskie oczy, które mimo całej swej oziębłości sprawiły, że poczuła, jakie to szczęście i błogosławieństwo, iż ma takiego starszego brata, tak przystojnego i pewnego siebie. Miała nadzieję, że pewnego dnia jej włosy staną się równie jasne jak włosy Nicholasa, jej usta równie kształtne, a cera tak samo gładka i pokryta meszkiem. Przytuliła się do jego ramienia na tyle, na ile starczyło jej śmiałości. Nie chciała być mu kulą u nogi, nie chciała, żeby zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, iż w tym dziwnym i obcym mieście tylko on zapewnia jej poczucie bezpieczeństwa.
— Zimno ci? — zapytał, patrząc na siostrę.
— Troszeczkę. — Rachel odsunęła się nieznacznie. — Myślisz, że tam, gdzie oni są, jest ciepło?
— No jasne. Wyjazd na wakacje gdzieś, gdzie jest zimno, nie miałby przecież sensu, prawda?
— Szkoda, że nie zabrali nas ze sobą — zauważyła Rachel emocjonalnie.
— Nie zabrali, więc nie ma o czym mówić.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Każde z nich, jeszcze raz, próbowało jak najlepiej poradzić sobie z pytaniem, dlaczego ich rodzice zdecydowali się wyjechać na czas ferii bez nich. Po czym, gdy zimno zaczęło dawać się im we znaki, Nicholas poderwał się i rzekł:
— Chodź. Obejrzymy tę katedrę, zanim się ściemni?
— To nie katedra, tylko kościół przyklasztorny — zauważyła Rachel.
— Co za różnica. To po prostu duży stary kościół, obojętne, jak się go nazwie.
Ruszył szybko, a Rachel biegła z tyłu, usiłując dotrzymać mu kroku, zanim jednak doszli do głównej drogi, zatrzymali się na widok dwóch nadchodzących z oddali osób. Jedna z nich siedziała na wózku; wydawało się, że to bardzo stara kobieta, opatulona przed popołudniowym chłodem wieloma grubymi wełnianymi kocami. Rysy jej twarzy były ledwie widoczne, pochylona głowa opadała ze zmęczenia, a zawiązana na głowie jedwabna chustka zasłaniała niemal całe oblicze. W rzeczywistości im dłużej się oboje przypatrywali, tym bardziej odnosili wrażenie, że kobieta jest pogrążona w głębokim śnie. Tymczasem wózek toczył się po nierównej ścieżce pchany przez młodo wyglądającego mężczyznę w skórzanym motocyklowym stroju. Na lewym przedramieniu młodzieńca siedziało coś dziwnego. Początkowo nie dało się tego zidentyfikować, ale gdy obie postaci znalazły się bliżej, można było pomyśleć — choć wydawało się to mało prawdopodobne — że to ptak; domysł ten znalazł nagłe i dobitne potwierdzenie, gdy tajemniczy stwór rozpostarł czarne skrzydła o zdumiewającej rozpiętości i zatrzepotał nimi leniwie na tle szarego nieba. Przypominał w tym momencie raczej jakąś fantastyczną hybrydę rodem z mitologii niż jakiegokolwiek zapamiętanego przez Rachel prawdziwego ptaka.
Nicholas nie poruszył się i dziewczynka, stojąc obok brata, trzymała go za rękę, delektując się jego słabym uściskiem. Nawet przez kłującą warstwę wełnianej rękawiczki czuła chłód jego dłoni. Niepewni, co teraz zrobić, patrzyli, jak mężczyzna w skórzanym stroju zatrzymał wózek, a potem wypowiedział kilka słów do ptaka, który zareagował, przeskakując posłusznie z jego przedramienia na poręcz wózka. Wolnymi teraz rękami mężczyzna zaczął poprawiać koce i otulać nimi staruszkę, dbając o to, by jego podopiecznej było ciepło i wygodnie. Potem skierował spojrzenie na ptaka.
Rachel posunęła się pomalutku do przodu, próbując pociągnąć brata za sobą.
— Co robisz?
— Myślałam, że chcesz iść dalej.
— Chcę, ale nie jestem pewien, czy to bezpieczne.
Mężczyzna wyciągnął kawałek sznurka z czymś, co było przywiązane na jego końcu, i zaczął tym wymachiwać nad głową powolnymi kolistymi ruchami. Na głównej drodze nie było teraz ruchu i wokół panowała taka cisza, że dało się słyszeć miarowy odgłos sznurka przecinającego powietrze. Rachel i Nicholas usłyszeli nawet trzepot skrzydeł pustułki (teraz było już jasne, że to pustułka), gdy ta wystartowała w pogoni za przynętą, skupiając się z zabójczą precyzją na kawałku mięsa umieszczonym na końcu sznurka. Mimo to stale chybiała celu, ponieważ mężczyzna usuwał go poza trajektorię jej lotu we wspaniałym pokazie siły i wyczucia rytmu. Ilekroć ptak nie trafiał dziobem w mięso, nurkował, po czym znowu frunął ostro w górę, szybko wzbijając się ku niebu, dopóki nie osiągnął wierzchołka paraboli swego lotu; zawisał tam na ułamek sekundy, odwracał się gwałtownie i ponownie nurkował, mknąc ku upragnionemu kawałkowi mięsa z nieprawdopodobną szybkością i precyzją po to tylko, żeby w ostatnim możliwym momencie ktoś sprzątnął mu go sprzed dzioba.
Kiedy Nicholas i Rachel obejrzeli ten porywający rytuał po raz trzeci, zaczęli się posuwać ostrożnie naprzód. Mężczyzna stał na samym środku ścieżki i kręcił przynętą nad głową, musieli więc trochę zboczyć z drogi — przynajmniej na tyle, by znaleźć się poza zasięgiem krążącego na uwięzi mięsa. Nie zadowoliło to jednak sokolnika, który, nie spuszczając ptaka z oka nawet na chwilę, krzyknął do nich z furią:
— Trzymajcie się z daleka, dobrze? Nie zbliżajcie się, do jasnej cholery!
To jednak nie gniew zaskoczył dzieci, ale głos — wysoki, ostry i niewątpliwie kobiecy. I teraz — gdy od zdenerwowanej, skupionej postaci w skórzanym stroju motocyklisty dzieliło ich zaledwie kilka metrów — ich pomyłka stała się oczywista. Była to kobieta: lat około czterdziestu chyba, bo żadne z nich nie potrafiło odgadywać wieku osób dorosłych. Twarz miała bladą i wynędzniałą, policzki zapadnięte, włosy ostrzyżone na jeża. W uszach i nosie nosiła srebrne kolczyki. Siny, ciemny, niebieskozielony tatuaż nieokreślonego kształtu pokrywał prawie cały jej kark i szyję. Była z pewnością najbardziej przerażającą kobietą, jaką Rachel kiedykolwiek widziała. Nawet Nicholas wydawał się zbity z tropu. Nie dość tego, że wygląd kobiety był zadziwiający, to w jej głosie pobrzmiewał jeszcze ton rosnącej wściekłości spowodowanej zuchwałością, bezczelnością tych dzieci naruszających granice czegoś, co zapewne uważała za swoje i ptasie terytorium.
— No dalej! Spieprzajcie! — krzyknęła. — Trzymajcie się z daleka! Myślcie trochę, do cholery!
Nicholas zacisnął dłoń na ręce siostry i skręcił raptownie w lewo, tak że zaczęli się oddalać od strefy zagrożenia. Przyśpieszyli kroku, aż w końcu rzucili się biegiem. Dopiero gdy znaleźli się w bezpiecznej odległości dwudziestu metrów od rozgrywającej się sceny, zatrzymali się i odwrócili, by spojrzeć po raz ostatni. Był to żywy obraz, moment w czasie, który miał na zawsze pozostać w pamięci Rachel: Szalona Kobieta Ptasznik (jak odtąd już zawsze będzie ją nazywała) z dziką energią i skupieniem kręcąca przynętą nad głową; niewyobrażalna szybkość i pewność ptaka nurkującego ku swojej zdobyczy, a potem znowu szybującego w górę, zawiedzionego wprawdzie, ale niezrażonego; na drugim planie czarna wieża, wysoka, nieprzystępna i ponura, a na pierwszym — staruszka na wózku inwalidzkim, teraz całkowicie czujna, z jasnymi i błyszczącymi oczami śledzącymi ruchy ptaka, z pomalowanymi jaskrawą różową szminką wargami rozchylonymi w pełnym zachwytu uśmiechu, gdy wołała do nurkującej w powietrzu pustułki:
— No, Tabitho! Złap to! Zanurkuj po mięso! Nurkuj, Tabitho, nurkuj!

Kościół w ogóle nie spodobał się Rachel. Gdy zbliżali się do głównego wejścia od strony Minster Yard North, był niemal kwadrans po czwartej i nad miastem zaczynał już zapadać zmrok. Strzępy rzadkiej mgły, która cały dzień snuła się po ulicach i między domami, przybierały niebieskawy odcień w słabnącym świetle, wijąc się wokół lamp ulicznych z ich zamazanymi żółtymi koronami. Teraz zaś otaczającą ich przestrzeń zaczęło wypełniać ciemniejsze, bardziej stłumione niebieskoczarne światło, tak że gdy Rachel wlokła za sobą nogi ku murom świątyni, były one coraz mniej widoczne: stanowiły jedynie szept, zarys jej wyniosłej i złowieszczej bryły. Zimno, które najpierw zaczęło dokuczać dziewczynce na wrzosowisku Westwood, teraz kiedy siedziała u stóp czarnej wieży, przenikało ją aż do kości tak bezlitośnie, że miała wrażenie, iż one same są z lodu. Bez względu na to jak mocno naciągała swą budrysówkę na drżące ciało i jak głęboko wsuwała dłonie do wypełnionych papierkami po cukierkach kieszeni, nic nie mog ło jej ochronić przed chłodem. Wkrótce połączenie zimna oraz lęku spowolniło jej kroki i Rachel stanęła zaledwie kilka metrów od wejścia do świątyni.
— Co się znowu stało? — zapytał Nicholas z rozdrażnieniem.
— Musimy wchodzić do środka?
— Dlaczego nie? Przeszliśmy taki kawał drogi — zauważył.
Mimo to Rachel stała nadal. Nie wiedzieć czemu, jej niepokój na myśl o przestąpieniu progu kościoła nasilał się, przekształcał w coś w rodzaju przerażenia. Nicholas znowu wziął ją za rękę, ale tym razem w jego geście nie było nic podnoszącego na duchu — ciągnął ją ku drzwiom. Po chwili wkroczyli w ciemność, a w każdym razie przestąpili próg i znaleźli się w niewielkim przedsionku, zanim jednak zdążyli dotrzeć dalej, stało się coś zaskakującego. Zakładali, że są w tej ciasnej przestrzeni sami, lecz nagle, dość cicho i bez ostrzeżenia, skądś, prawdopodobnie z jakiegoś kąta, z mroku, wyszła postać. Człowiek ten pojawił się przed nimi tak niespodziewanie, a jego kroki na kamiennych płytach były tak bezszelestne, że Rachel nie zdołała powstrzymać krzyku.
— Przepraszam — rzekł do dziewczynki. — Przestraszyłem cię?
Był drobnym mężczyzną o dość niesamowitej powierzchowności: z włosami białymi jak u albinosa, cerą tak jasną, że skóra była niemal przezroczysta, i niedostrzegalnymi dla Rachel brwiami. Miał na sobie wytarty płowy płaszcz przeciwdeszczowy nałożony na jasnoszary garnitur i bardzo szeroki brązowy krawat w rodzaju tych, które mogły być modne jakieś ćwierć wieku temu, jeszcze w latach siedemdziesiątych.
— Mogę w czymś pomóc? — zapytał przyjaznym, ale trochę onieśmielającym głosem. Lekko seplenił, co nasunęło Rachel myśl, że syczy jak wąż.
— Chcieliśmy tylko wejść do środka i się rozejrzeć — wyjaśnił Nicholas.
— O tej porze kościół jest zamknięty — rzekł mężczyzna. — Zamykamy o czwartej.
Ciało Rachel zalało ciepło ulgi. Nie będą musieli wchodzić. Mogliby wrócić do domu, a w każdym razie do względnego azylu, jaki zapewniał im dom dziadków. Oszczędzono by jej tego koszmaru.
— Och. No dobrze — odparł zawiedziony Nicholas.
Mężczyzna wahał się przez chwilę.
— A niech tam, wejdźcie — zaproponował ze szczerym uśmiechem i mrugnął okiem. — Możecie pospacerować przez kilka minut. Jeszcze nie zamykają.
— Jest pan pewien? To bardzo miło z pana strony.
— Nie ma sprawy, synu. Jeśli ktoś zapyta, po prostu powiedz, że Teddy powiedział, że nic się nie stanie.
— Teddy?
— Teddy Henderson. Zastępca administratora. Wszyscy mnie tu znają. — Obserwował wahające się wciąż dzieci. — No idźcie. Na co czekacie?
— Dobrze. Dziękujemy!
Nicholas od razu ruszył przez główne drzwi, pozostawiając Rachel dwie możliwości: pójść za nim lub zostać w przedsionku z uśmiechniętym panem Hendersonem. W istocie nie był to żaden wybór. Nie patrząc nawet przez chwilę na nieznajomego, przy którym czuła się skrępowana, westchnęła głęboko i ruszyła za bratem.

 
Wesprzyj nas