“Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie” to reporterski zapis podróży, dotykający wciąż jeszcze bolących miejsc, niewygodnych prawd i przemilczanych faktów. Dzięki tej książce możemy je odkryć i zrozumieć.


Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokieHervé Ghesquière, francuski korespondent wojenny zawsze dociera do serca konfliktu. Kiedy w 1992 roku relacjonował wydarzenia z ogarniętej wojną Jugosławii był świadkiem makabrycznych wydarzeń, które odcisnęły na nim niezatarte piętno.

Po dwudziestu latach powraca do Bośni, by z właściwą sobie dziennikarską dociekliwością badać, co tak naprawdę się wydarzyło i przewidzieć, jaka przyszłość czeka ten kraj. Przemierza cały region rozmawiając z Muzułmanami bośniackimi, Serbami i Chorwatami, by zrozumieć, jak dziś radzą sobie z przeszłością.

Ghesquière nie ukrywa emocjonalnego zaangażowania w historie swoich rozmówców, relacjonuje je tak, jakby rozgrywały się na naszych oczach. Sugestywne opisy miast i miasteczek Bośni i Hercegowiny przeplatają się z opowieściami ludzi uwikłanych w historię konfliktu.

Autor szuka odpowiedzi na pytanie czy jest możliwe pokojowe współistnienie trzech narodów, które dwie dekady temu dopuszczały się wzajemnych okrucieństw i najgorszych zbrodni. Wskazuje tlący się ciągle nacjonalizm i radykalizm religijny jako zagrożenie dla tego młodego państwa.

***

„Zastanawiam się, jakie sekrety skrywają dusze tych mężczyzn. Czy widzieli zbrodnie wojenne, czy sami w nich uczestniczyli? Czy byli świadkami lub sprawcami czystki etnicznej? Zastanawia mnie to ciągłe zaprzeczanie i deformowanie przeszłości, zarówno w Fočy, jak i w Bratunacu. Bez wątpienia w tym konflikcie nic nie jest tylko białe albo tylko czarne, bo do wojny, jak do tanga, trzeba dwojga. Długie, szczegółowe śledztwa doprowadziły jednak do ujawnienia bezsprzecznych faktów, okrucieństw i masakr na wielką skalę. Tymczasem ponad dwadzieścia lat po wojnie mam do czynienia z milczeniem albo, co gorsza, z kłamstwem.
Po trzecim kieliszku śliwowicy szykuję się do wyjścia, kiedy Srđan rzuca:
− Możliwe, że będzie nowa wojna. Bałkany są beczką prochu, a Muzułmanie czują się tu bardziej tureccy niż Turcy.
Podmuch świeżego powietrza z ulicy chłoszcze moją twarz i budzi neurony uśpione alkoholem i papierosowym dymem. Myślę o zdaniu mówiącym o zagrożeniu i wyobrażam sobie, że każdego dnia tych dwóch czetników wraz z grupką kolegów snuje w tym zadymionym biurze wojenne opowieści.
Przyszłość nie rysuje się różowo”.

***

Hervé Ghesquière (ur. w 1963 r.) pracuje jako korespondent wojenny dla France 2. Relacjonował wiele konfliktów, między innymi w byłej Jugosławii, Kambodży, Rwandzie, Irlandii Północnej, Iraku i Afganistanie. Obecnie pracuje dla programu Envoyé spécial. W 2009 roku jako jeden z dwóch francuskich dziennikarzy został porwany przez talibów w Afganistanie i spędził w niewoli prawie półtora roku. Na bazie przeżyć z tamtego okresu w 2012 roku wydał opowiadanie zatytułowane “547 Jours”. Jego dziadkowie byli polskimi emigrantami, a matka Janina Jankowiak urodziła się w okolicach Poznania. Od 1992 roku wielokrotnie bywał w Polsce jako dziennikarz i podróżował po całym kraju.

Hervé Ghesquière
Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie
Przekład: Justyna Nowakowska
seria: Mundus
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Premiera: 20 kwietnia 2017
 
 

Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie


Szok

Ciemne wody Sawy wyznaczają granicę między dwoma światami, Unią Europejską i Bałkanami. W ten kwietniowy poranek 2015 roku stoję właśnie tu, nad jedną z największych europejskich rzek, na moście w Bosanskim Brodzie. Długo czekałem na tę chwilę. Brakowało mi Bośni i jej mieszanki szaleństwa, tragedii i lekkomyślności.
Zastanawiam się, czy sytuacja tego małego kraju zmieniła się od zakończenia wojny dwadzieścia lat temu, czy nienawiść między ludami wygasła i czy rozpoczął się długi proces obudowy, wspólnymi rękami.
Przede mną kilkanaście samochodów czekających przed punktem celnym na wjazd do miasta Bosanski Brod, pierwszego przystanku na trasie przez Półwysep Bałkański. Nie lubię granic, podejrzliwych spojrzeń celników, którzy uważnie mi się przyglądają, jak jakiemuś złodziejowi, niby potencjalnemu przestępcy. Nienawidzę pytających: „Nic do oclenia?”. Za każdym razem mam ochotę odpowiedzieć: „Oświadczam, że jesteście złośliwi i zupełnie niepotrzebni, nigdy nie przeszkodzicie obieżyświatom w pokonywaniu murów, które wznosicie”. Nie mam jednak zamiaru znosić kilkugodzinnych przeszukiwań i przesłuchań z powodu jednego nieszczęsnego zdania, dlatego zachowuję je dla siebie. Tak jak wszyscy.
Nagle słyszę śpiewy dobiegające z dołu, poniżej drogi. Przy stole między domami i ukwieconymi ogrodami siedzi kilkunastu mężczyzn kończących jeść obiad. Raz za razem trącają się kieliszkami i wstają, aby wznieść toast na rosyjską modłę, chóralnie śpiewając refreny ku chwale wielkiej Serbii i kilku bohaterów wyciągniętych z zakurzonych kart historii. Jest szesnasta, na Bałkanach późno siada się do stołu i dużo się pije, więc posiłki, w czasie których każdy próbuje zmienić świat i wyobraża go sobie lepszym, przeciągają się w nieskończoność. Samogon leje się strumieniami, słowa i pomysły gubią się w oparach alkoholu, by w końcu uderzyć w nacjonalistyczną nutę. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ryknie „Tylko jedność ocali Serbów”. Zebrani są jednomyślni. Dewiza zyskała popularność pod koniec XIV wieku, kiedy Serbia musiała stawić czoła podwójnemu zagrożeniu, ze strony Węgrów i Turków osmańskich. Od tamtej pory zawołanie elektryzuje tłumy.
Unieruchomiony w samochodzie, zaczynam się niecierpliwić. Celnicy są drobiazgowi; przesuwamy się w żółwim tempie. Bośnia każe na siebie czekać, zatem czekając, napawam się okolicą. Obserwuję wielkie czerwono-niebiesko-białe flagi, to serbskie barwy. Są wszędzie, na ulicach, budynkach użyteczności publicznej, w oknach niektórych domów. Oficjalna bośniacka flaga, niebiesko-żółta z białymi gwiazdami, jest ledwo widoczna, schowana w ciemnych zakamarkach niczym wstydliwa plama.
W końcu pokazuję paszport umundurowanemu funkcjonariuszowi, który nudzi się w budce. Z kamienną twarzą obraca go we wszystkie strony i skrupulatnie przegląda. Dziwne i egzotyczne pieczątki wydają się go intrygować, potem, niechętnie, nabiera rozpędu i stempluje dokument szybkim ruchem ręki. I o co tyle zachodu. Proszę jechać!
Sto metrów od przejścia stoi ogromna tablica wabiąca przejeżdżających turystów angielskim napisem „Welcome to Republic of Srpska”.
Jestem mile widziany, ale gdzie, w Republice Serbskiej czy w Bośni?
Pomyliłem drogę? Nie widzę tablicy z nazwą miasta Bosanski Brod. Zamiast niej tylko „Brod”. Miałem nadzieję, że serbskie obszary Bośni zmieniły się od czasu mojej ostatniej wizyty. Niestety, mam przed sobą smutną rzeczywistość i to wielkimi literami – najwidoczniej dwadzieścia lat po wojnie nacjonalizm wcale nie stracił na sile i arogancji. Przymiotnik „Bosanski”, czyli „bośniacki” został usunięty, flaga narodowa – schowana, a „Bośnia” – zastąpiona nazwą „Republika Serbska”. Tak jakby wszystko zostało opieczętowane jako serbskie, ludzie, nazwy, ziemia.
To moje pierwsze rozczarowanie, jedno z wielu.

Droga do Sarajewa jest wąska i kręta. Lokalne drogi krajowe są często węższe niż francuskie drogi departamentalne. Po przejechaniu kilku metrów w moje nozdrza wdziera się silny zapach ropy. Po prawej dostrzegam rozległy kompleks przemysłowy spowity żółtym dymem wydobywającym się z wysokich kominów. Co jakiś czas pochodnie gazowe rzucają światło na stare, zardzewiałe instalacje. Jedyna rafineria w Bośni pracuje pełną parą. W czasie wojny była tylko stertą złomu. Pokój i kilka inwestycji tchnęło w nią życie.
To pierwsze wrażenie odrodzenia jest ulotne. Na wsi przyroda odebrała to, co kiedyś do niej należało. Roślinność tworzy trzy-, czterometrową ścianę chaszczy, podobnych do korsykańskiej makii. Kiedyś pola i łąki w okolicach Bosanskiego Brodu ciągnęły się aż po horyzont, krowy i owce skubały trawę na pastwiskach w pobliżu gospodarstw, pod okiem zapracowanych wieśniaków. Dziś jedynie posępne krakanie kruków wyrywa opuszczone okolice z otępienia.
Przy drodze stoją poczerniałe, zniszczone budynki z zawalonymi dachami. Zapewne zostały podpalone dawno temu, bo w ruinach rozgościły się gęste drzewa. Gdzieniegdzie pośród tego spustoszenia widać ładny, świeżo odmalowany domek, z doskonale przystrzyżonym trawnikiem, obsadzonym puszczającymi pąki różanymi krzewami, dudniącym od radosnych dziecięcych krzyków. Widmo wojny idzie ramię w ramię z beztroską triumfującej wiosny.
Przed laty, w kwietniu 1992 roku, kiedy pierwsi dziennikarze, którzy przyjechali opisać rodzący się konflikt, zostali zmuszeni do pozostania w Sarajewie, z wiosek w niemal całej Bośni wypędzono tysiące ludzi. Przypuszczaliśmy, że mogło dochodzić do egzekucji, obawialiśmy się nawet, że do masakr. Ponad połowa republiki była wtedy niedostępna dla reporterów.
Wojsko bośniackich Serbów, wcielenie Jugosłowiańskiej Armii Ludowej, na którego czele stał generał Ratko Mladić, popierane przez skrajnie nacjonalistyczne bojówki, dopuszczało się wymuszeń z dala od niewygodnych świadków.
Bojownicy wyciągnęli lekcję z własnej przeszłości. Kilka miesięcy wcześniej, jesienią 1991 roku, miasto Vukovar w Slawonii, prowincji położonej we wschodniej Chorwacji, było oblegane i bombardowane przez jugosłowiańską armię przez trzy miesiące, aż grad pocisków doszczętnie je zniszczył. To był początek wojny na Bałkanach. Zabitych i rannych liczono w tysiącach. Wszyscy ocaleni Chorwaci zostali wysiedleni, znaleźli schronienie w stolicy, w Zagrzebiu, lub na wybrzeżu adriatyckim. W owym czasie byłem jednym z kilku reporterów relacjonujących masakry i czystkę etniczną w Vukovarze. Koniec końców opustoszałe miasto zostało przekazane kilkuset miejscowym Serbom, skazanym na życie w ruinach, bez pieniędzy na odbudowę.

Tymczasem w Bośni serbskie wojsko i milicja działały za zamkniętymi drzwiami, bez obserwatorów mogących ujawnić ich zbrodnie. Większość informacji pochodziła od uchodźców napływających do Sarajewa i w okolice Tuzli. Podchodziłem ostrożnie do relacji o skrajnej przemocy, bo obawiałem się prób manipulacji właściwych każdemu konfliktowi. Wojna była też wydarzeniem medialnym, nie chciałem przywoływać faktów, których nie byłem w stanie sprawdzić. Zdewastowany obszar między Bosanskim Brodem i Derventą nadal nosi piętno tego, co przeszła ludność boszniacka i chorwacka. Większość uciekła, a ci, którzy stawili opór, zostali zamordowani albo trafili na kilka miesięcy do obozów dla internowanych w Omarska lub Trnopolje, skąd zostali zwolnieni pod naciskiem społeczności międzynarodowej. Choć w moim zawodzie najważniejsze są podejrzliwość i ostrożność, wtedy powinienem był, ten jeden jedyny raz, odejść od żelaznej zasady dziennikarstwa. Historie były bowiem zbyt drastyczne, zbyt bulwersujące, zbyt bolesne i zbyt liczne, aby wszystkie zmyślono lub podkoloryzowano. Po prostu czasem rzeczywistość jest tak „surrealistyczna”, że aż ciężko w nią uwierzyć.
Wiosną 1992 roku droga, którą dzisiaj jadę, była pełna uciekających rodzin, niewiedzących, dokąd pójść. Osłupiali ze zdumienia mężczyźni podtrzymywali przerażone kobiety i starali się ochronić szlochające dzieci. Ciała leżały przed domami i w rowach. Milicjanci, upojeni propagandą, nienawiścią i alkoholem, zabijali i gwałcili.
Dwie dekady później pozostały tu tylko ruiny i ziemie leżące odłogiem. Pojedyncze tabliczki wskazują jeszcze położenie podziemnych kopalni. Ponad połowa ludności uciekła, okolica stała się pustynią, ludzką i gospodarczą.
Obiecuję sobie, że wrócę tu z tłumaczem. Chcę porozmawiać z tymi, którzy pozostali, i zrozumieć dlaczego, mimo pokoju zawartego przed dwudziestoma laty, w powietrzu nadal unosi się zapach wojny.

(…)

Na początku konfliktu, wiosną 1992 roku, Džile miał osiemnaście lat. Był jeszcze w liceum. Serbowie obrali sobie za cel wioskę Pobuđe, w której mieszkał z rodzicami, bratem i dziadkami. Ale w tej okolicy, w przeciwieństwie do wielu innych regionów kraju, na północy i na wschodzie, Boszniacy nie uciekali. Przez blisko rok miejscowi wieśniacy, uzbrojeni w kilka strzelb trzymali w szachu oddziały generała Mladicia. Oczywiście to niewielkie terytorium nie było dla Serbów priorytetem, bo było odizolowane i leżało z dala od ważnych szlaków komunikacyjnych. Zawieszenie broni trwało do końca zimy, ale z nadejściem pierwszych ciepłych dni ofensywę podjęto na nowo. To był 12 marca 1993 roku. Na Pobuđe spadł grad pocisków. Nikt w wiosce nie miał ciężkiej broni. Kilka starych pukawek z II wojny światowej i pistoletów nie wystarczyło, żeby zatrzymać wojskowy atak. Kobiety, dzieci i młodzież uciekli w kierunku Srebrenicy, najbliższej boszniac­kiej enklawy. Mężczyźni chcieli bronić swojego dobytku, ale nie byli ani wystarczająco liczni, ani dobrze uzbrojeni, aby długo stawiać opór. Jeden z pocisków spadł na dom Džile i jego ojciec zginął na miejscu. Młody człowiek czekał ukryty za stodołą, bo obowiązkiem syna było pochować ojca. Nie chciał porzucać ciała pośród ruin. Kiedy zapadł zmrok, wyciągnął łopatę i prześliznął się po cichu na skraj lasu, aby wykopać dół.
Džile bał się tylko jednego – odgłos stalowego narzędzia drapiącego o ziemię mógłby zaniepokoić wroga. Strzelcy wyborowi stanowili stałe zagrożenie; na szczęście, nie dostrzegli go. Kiedy skończył kopać, poszedł do ruin po ciało, zawinął je w prześcieradło, bo tak nakazuje Koran, i zaniósł je ostrożnie, w ciszy, do wykopanego naprędce grobu.
Po złożeniu ciała w wilgotnej ziemi uklęknął i wypowiedział modlitwę za zmarłych, po arabsku, zgodnie z islamską tradycją. Potem uniósł otwarte dłonie ku niebu i długo śpiewał psalmy ku czci duszy zmarłego. Jakież to musi być przeżycie dla syna, pochować własnego ojca w deszczu bomb, w ukryciu, w nocy, w strachu przed śmiercią od kuli snajpera.
− Kiedy pochowałem tatę, stałem się mężczyzną – szepcze Džile, oczy mu błyszczą, jest pogrążony w bolesnej przeszłości.
− Potem wziąłem jego stary pistolet i ruszyłem do Sre­brenicy.
Dookoła pod nieboskłonem zalega nocna cisza. W oddali słyszę poszczekiwanie bezpańskiego psa. Nad naszymi głowami zaczyna latać nietoperz. Dzieci, w swojej niewinności, bawią się na dole i raz po raz wybuchają śmiechem.
Džile szedł dwa dni przez las, aby dotrzeć do Srebrenicy. Zatrzymał się u przyjaciół swojego ojca w Potočari, miasteczku położonym przy wjeździe do miasta od północy, tam gdzie zgromadziły się tysiące cywili po upadku enklawy w 1995 roku.
Dzięki działaniom francuskiego generała Philippe’a Morillona Srebrenica znalazła się pod ochroną ONZ. Serbskie oddziały generała Mladicia zostały zmuszone do rozluźnienia kleszczy zaciśniętych wokół miasta. Bombardowania stały się więc rzadsze, a konwojom humanitarnym zezwolono na dostarczanie żywności do miasta. W swoim nieszczęściu Džile miał szansę dotrzeć do Srebrenicy w czasie zawieszenia walk.
− Wstydziłem się stać w kolejce, żeby błagać o podstawową żywność, ale nie miałem wyboru. Albo to, albo śmierć z głodu – przyznaje.
Życie w boszniackiej enklawie, rozległym więzieniu pod gołym niebem, płynęło spokojnie. Nie było już codziennych ostrzałów, ale sytuacja pozostawała więcej niż niepewna, zależała jedynie od dobrej woli Serbów. Ci ostatni mogli zablokować dostawy żywności i podjąć ataki w każdej chwili.
Kiedy w 1994 roku szkoły podstawowa i średnia otworzyły ponownie swe podwoje, Džile wrócił do liceum. Cała rodzina młodego człowieka przebywała wtedy w Tuzli, z wyjątkiem dziadka ze strony ojca, który tak jak on był w Srebrenicy.
W każdym razie na początku 1995 roku, po blisko dwóch latach zawieszenia broni, armia bośniackich Serbów wzmocniła blokadę, w związku z czym do miasta docierało coraz mniej konwojów humanitarnych. W marcu generał Mladić zapowiedział, że Srebrenica zostanie wzięta siłą.
− Przez całą wiosnę sytuacja stawała się coraz bardziej napięta – przypomina sobie Džile. – Praktycznie nie było już nic do jedzenia.
5 lipca Serbowie zajęli pozycje holenderskich błękitnych hełmów na południe od miasta i od strony Bratunaca na północy; zaczęły się bombardowania. Pierścień oblężenia powoli się zaciskał.
− 11 lipca byłem w domu przyjaciół w Potočari. Gotowaliśmy pierwszą fasolkę w tym sezonie, kiedy zobaczyliśmy przez kuchenne okno Serbów wkraczających do Srebrenicy. Wyszedłem z domu i zauważyłem w oddali kolumny ludzi, które ruszały się jak mrówki.
W tamtej chwili Džile miał jeszcze znikomą nadzieję, że nadlecą samoloty NATO i zablokują serbską ofensywę. W pośpiechu złapał plecak, do którego wrzucił apteczkę pierwszej pomocy, pistolet ojca, osiemdziesiąt kul, dwa magazynki, nóż, plastikową manierkę, zeszyt i długopis. Nie wziął jednak nic do jedzenia. Młody człowiek przeczuwał, że exodus będzie długi i wyczerpujący. W pierwszym odruchu postanowił pójść do Srebrenicy, by odszukać dziadka, który powinien być w mieście. Po przebiegnięciu ponad kilometra na pełnym gazie dotarł do dystrybutora paliwa.
− Wpadłem na pięćdziesięciu chłopaków, którym udało się ukraść broń żołnierzom ONZ. Chcieli zatrzymać Serbów. Ja chciałem dostać się do centrum, kurczowo trzymałem się pomysłu dotarcia do dziadka, ale to było niemożliwe. Żołnierze byli już zbyt blisko nas.
Potem chwilę się wahali, aż grupa podjęła decyzję o wyruszeniu do Potočari, w nadziei otrzymania ochrony od błękitnych hełmów. Dla Džile był to krok wstecz. Miał wrażenie, że znalazł się w pułapce na myszy, bez wyjścia. Jakimś cudem odnalazł dziadka na obrzeżach bazy, w której stacjonowali żołnierze ONZ. Ulga i radość nie trwały jednak długo.
Dowodzący obroną Ramiz Bečirević, doświadczony żołnierz, który walczył od początku oblężenia, doskonale potrafił ocenić powagę sytuacji. Wiedział, że jedyną szansą na ocalenie ludzi ze Srebrenicy jest szaleńcza ucieczka na północ, w kierunku Tuzli, przez góry i gęste lasy, aż do boszniackiego terytorium.
− Powiedział nam, że to będzie marsz śmierci, ale nie mieliśmy wyboru – przyznaje Džile. – Każdy dostał dwie mięsne konserwy i ruszyliśmy w drogę.
Uciekinierzy okazali się doskonale zdyscyplinowani, młody Boszniak szedł na czele kolumny, z dziadkiem u boku. Podejście było strome, gałęzie leśnego podszycia drapały ramiona i smagały twarze. Oddech stawał się coraz krótszy, wielu wychudzonym, którzy miesiącami przymierali głodem, brakowało sił. Po ponad godzinie marszu dotarli do linii obrony Srebrenicy na szczycie wzgórza.
− Mój dziadek był wyczerpany. Miał już wówczas sześćdziesiąt pięć lat. Słanialiśmy się ze zmęczenia, ale trzeba było stać w rzędzie, a przede wszystkim nie oddalać się, bo pośród roślin mogły być ukryte miny. Szliśmy lasem przez całą noc, czasem po omacku, bez zapalania latarki, która mogłaby przyciągnąć uwagę Serbów.
O świcie wszyscy zatrzymali się przed wielką polaną. Mężczyźni, wyczerpani ponad piętnastoma godzinami marszu, zostali w zagajniku.
− Spałem bez ruchu do południa, tak bardzo byłem zmęczony.
Džile robi przerwę, pije łyk herbaty. Wyczuwam jego skoncentrowanie, wspomnienia dosłownie trzymają go w swoich szponach. Już nawet mnie nie dostrzega, liczy się tylko jego opowieść.

 
Wesprzyj nas