“Biały Szanghaj” to druga część cyklu „Burzliwa epoka”, w której Elvira Baryakina zabiera czytelnika do Chin lat dwudziestych XX wieku.


Biały SzanghajSzanghaj to metropolia, w której przedstawiciele wielkich mocarstw oraz ogólnie pojętej białej rasy mają o wiele większe prawa niż miejscowa ludność. Wszystko tu jest wielkie – budynki, interesy, przygody, a także… nieprawdopodobnie wielkie jest bogactwo we wspaniałych „białych” dzielnicach i niewyobrażalnie wielkie ubóstwo w nędznych chińskich slumsach.

W to nieprzebrane ludzkie mrowisko przybywają na przerdzewiałych okrętach tysiące rosyjskich uchodźców. Dla nich Szanghaj nie jest bynajmniej ziemią obiecaną – jest jedyną ziemią, która – z niechęcią wprawdzie – zgodziła się ich gościć.

Cóż to jednak za gościna… Grupy narodowościowe, klasowe i ekonomiczne są szczelnie zamknięte, nie akceptują nowych. Bez sprytu, determinacji i mnóstwa szczęścia nie sposób się utrzymać na powierzchni.

Klima i Ninę, naszych głównych bohaterów, zastajemy w chwili, kiedy kobieta podjęła już decyzję o rozstaniu z mężem. Przeszli razem piekło Sowdepii, poradzili sobie na Dalekim Wschodzie Rosji, lecz na chiński ląd schodzą osobno. Ona z innym mężczyzną, on z nastolatką, którą się zaopiekował.

Co z tego wyniknie? Co zrobi Klim, który zna Szanghaj i ma znajomych sprzed lat? Czy Nina, nieznająca miejscowych stosunków, za to mająca przysłowiowy łut szczęścia poradzi sobie? Jak los potraktuje naszych bohaterów?

Elvira Baryakina urodziła się w ZSRR w 1975 roku w rodzinie rosyjskiej inteligencji. Mieszka w Południowej Kalifornii, USA, wraz z mężem i synem. Pisze po rosyjsku, choć świetnie zna język angielski. Jest autorką dziesięciu powieści, trzech książek dla dzieci i jednego podręcznika na temat kreatywnego pisania.

Elvira Baryakina
Biały Szanghaj
Przekład: Rafał Dębski
Seria: Burzliwa epoka tom 2
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 13 kwietnia 2017
 

Biały Szanghaj


Rozdział 1
Emigranci

1
Notatnik Klima Rogowa. Zyski i straty

Wyobrażam sobie, w jaki popłoch wprawiliśmy chińskich wartowników!
Wszystkie jednostki nawodne musiały przepłynąć obok fortu Woosung przy połączeniu rzek Jangcy i Huangpu: rzeźbione dżonki pod żaglami, podobnymi do smoczych skrzydeł, zakopcone barki węglowe, oceaniczne liniowce i najeżone bronią krążowniki. Ale pewnego dnia, dokładnie 5 grudnia 1922 roku, z mgły wyłoniły się statki-widma, przeżarte rdzą, z łuszczącą się farbą na burtach i poszarzałymi banderami nieistniejącego mocarstwa – Imperium Rosyjskiego. Nad falami Huangpu, przypominającymi barwą kawę z mlekiem, poniósł się dźwięk syren, zupełnie jakby wielkie ranne zwierzęta przyszły do obcego domu i jęczały w głos.
Kiedy statki zawijają do chińskiego portu, przybijają do nich dziesiątki sampanów z miejscowymi, którzy chcą sprzedać marynarzom rybę, owoce i tanie pamiątki. Do nas nikt się nie zbliżył. Uchodźcy, na dodatek w takiej liczbie, to nie jest miły widok dla ludzi o słabych nerwach. Staliśmy na pokładzie czarnym niemym tłumem i patrzyliśmy na płaski brzeg, przysypany śnieżkiem, na fort i dalekie dachy o wygiętych w górę rogach. Nad murem obronnym zagrzmiał armatni wystrzał. Zakazano nam dalszej podróży w górę rzeki, bo jeszcze byśmy zakłócili nie daj Boże spokój Szanghaju, miasta-marzenia dla sprytnych przedsiębiorców, panienek lekkich obyczajów i handlarzy opium.
Stanęliśmy pokornie na kotwicy, a po godzinie przybył kuter z oficjalnymi przedstawicielami Anglików i Chińczyków. Obejrzeli nasze brudne i oberwane wojsko, ustawione na pokładzie przed kuchnią. Na obiad mieliśmy gotowany ryż bez masła i soli. Wiatr trzepotał spodniami i pieluchami rozwieszonymi na zabezpieczonych brezentem lufach dział. Z rufy dobiegały głuche śpiewy kapłanów, szykujących się do pogrzebu kobiety zmarłej na zapalenie płuc. Kapitan zaprosił gości do mesy, do której z miejsca napchało się starszych oficerów i przedstawicieli społeczności cywilnej. Mnie, jako wielkiemu znawcy mowy Szekspira, przypadła funkcja tłumacza.
– Jesteśmy ostatnim oddziałem Białej Armii, pokonanej w rosyjskiej wojnie domowej – wyjaśniłem przybyłym. – Dwa miesiące temu czerwoni zmusili nas do opuszczenia Władywostoku i od tamtej pory próbujemy znaleźć jakąś przystań. Z Korei nas wygnano, do północnych Chin nie wpuszczono, więc całą nadzieję pokładamy w Szanghaju.
Kapitan okazał się człowiekiem pozbawionym taktu i zaczął udowadniać Anglikowi, że w Londynie, Paryżu i Waszyngtonie rządzą skończone łajdaki:
– Gdyby nie wy, w Rosji nie byłoby żadnej wojny domowej! Obiecaliście naszym generałom pomoc, a potem zostawiliście nas na pastwę losu!
W tych słowach było trochę prawdy: wyposażenie białogwardzistów całkowicie zależało od sojuszników. Ale w Europie dopiero skończyła się wojna, wszyscy byli nią zmęczeni, więc zachodni politycy uznali, że walka z bolszewizmem nie jest dla nich priorytetową sprawą. Biali z trudem powstrzymywali Armię Czerwoną, która była wielokrotnie liczniejsza, a gdy pozbawiono ich wsparcia, klęska stała się po prostu nieunikniona.
Niestety, nasza historia nie poruszyła miejscowych oficjeli. W ogóle niewiele rozumieli z tego, co się dzieje w Rosji i z jakiej racji Wielka Brytania, a tym bardziej Chiny, powinny nam nieść pomoc.
– Musi zginąć świat, w którym każdy myśli tylko o sobie! – warknął na nich kapitan. – Nawet jeśli nie chcecie nas znać, co niby zrobicie? Teraz na świecie wszystko jest wspólne: i polityka, i wojny, i uchodźcy. Najlepiej nas od razu utopcie!
– Ilu was jest? – spytał z rozdrażnieniem Anglik. – Dwieście, trzysta osób?
Wyjaśniłem, że około dwóch tysięcy, a niebawem nadpłynie jeszcze dziewięć parowców. Przeszło połowa uciekinierów to żołnierze, oficerowie i kadeci. Nie mamy pieniędzy, prawie nikt nie zna obcych języków. Nie myśleliśmy jeszcze o tym, jak zamierzamy sobie radzić.
Twarz Anglika poszarzała.
– Nie damy rady przyjąć aż tylu ludzi! Jeśli wpuścimy was do miasta, zamienicie się we włóczęgów i przestępców. Lepiej odpłyńcie.
Nina, moja żona, też znalazła się w mesie.
– Przetłumacz – nakazała mi i zwróciła się do urzędnika: – Jeśli nas przepędzicie, zginiemy. Nie zostało nam już prawie węgla, a jedzenia wystarczy na dwa tygodnie. Okręty są w tragicznym stanie, dwa już zatonęły podczas sztormu.
Anglik i Chińczyk spojrzeli na siebie, najwyraźniej przerażeni.
– Chwileczkę… Dwa tysiące ludzi to z tymi utopionymi czy bez nich?
Obiecali zameldować o nas ojcom miasta i odpłynęli. A po dwóch godzinach zjawił się chiński okręt, który wziął nas na cel. Bardzo to było rozumne i zapobiegliwe – nigdy nie wiadomo, może nagle z rozpaczy zaatakujemy pokojowy Szanghaj? Przecież w ładowniach pełno broni, wystarczyłoby jej na niewielką wojnę.

2

Z pewnością nie ma co się wielce smucić, bo wszystko, co najgorsze, już minęło, a w każdym razie w moim przypadku. Prędzej czy później wpuszczą nas do miasta, trzeba więc pomyśleć, co zrobimy po zejściu na brzeg. Przytłaczająca większość uchodźców nie ma pojęcia, co to Chiny, a wszyscy Chińczycy, jakich w życiu widzieli, dzielą się na następujące kategorie:
– bandyccy chunchuzi, którzy zwykli napadać na rosyjski Daleki Wschód,
– karatecy, służący w Armii Czerwonej,
– robotnicy na czarno, przyjeżdżający do Rosji po zarobek,
– skośnookie dzieci, namalowane na pudełkach herbaty.
Cieszę się wśród uchodźców wielkim autorytetem, gdyż w młodości przez pewien czas mieszkałem w Szanghaju. Wieczorami zbieramy się w mesie i dzielę się z innymi swoją wiedzą.
Rosja ma wszystkiego tysiąc lat, a Chiny są starsze co najmniej cztery razy. To jedyne państwo, zrodzone w starożytności, które istnieje do dzisiaj. Tutaj wynaleziono druk, papier, kompas, proch, porcelanę i jedwab. Tutaj buddyzm współistnieje pokojowo z taoizmem i konfucjanizmem. Ogromna większość mieszkańców Chin należy do ludu Han, przy czym pekińczyk nie zrozumie ani słowa z mowy obywatela Szanghaju albo Hongkongu. Wszyscy oni mówią różnymi dialektami, mogą się jednak porozumiewać pisemnie, bo hieroglify mają jednakowe. Niegdyś Niebiańskie Imperium było państwem najpotężniejszym i najbogatszym na świecie, ale nie potrafiło się wyzwolić z okowów średniowiecza i haniebnie przegrało z Europejczykami wszystkie wojny poprzedniego stulecia. Zwycięzcy zmusili Chińczyków do podpisania niekorzystnych umów i uczynili z mieszkańców tych ziem „nie w pełni istoty ludzkie”. Okazują im taką pogardę, że nawet starszych ludzi nazywają „boyami” i nadają im numery: boy jeden, boy dwa, boy trzy i tak dalej. Na papierze Chiny są niezawisłym krajem, ale w istocie rzeczy to właściwie kolonia. Na wypadek buntu w dużych portach stacjonują wojenne jednostki morskie wielkich mocarstw – Anglii, Francji, Włoch, Stanów Zjednoczonych i Japonii.
Nina udaje, że nie ciekawią jej moje opowieści. Jakże to jednak niezręcznie najpierw posłać męża do diabła, a potem korzystać z jego usług. Ale nie ma nikogo więcej, poza mną, żeby go wypytać o Szanghaj, dlatego stoi w korytarzu i przysłuchuje się moim słowom. Widzę przecież jej odbicie w szybie drzwi. Wiedziony wrodzoną dobrocią, staram się więc mówić głośno.
– Szanghaj to największy port na Dalekim Wschodzie. Miasto jest podzielone na trzy części: chińską zarządza miejscowy wojskowy gubernator, francuska koncesja podporządkowana jest Paryżowi, a Osiedle Międzynarodowe znajduje się pod zarządem pozostałych mocarstw. Językami powszechnie funkcjonującymi są angielski, francuski i tutejszy dialekt „pidżin”, jak nazywają żargon, którym Chińczycy porozumiewają się z obcokrajowcami.
Na kawałku wystrzępionej kartki rysuję mapę Szanghaju, a potem gubię ją „niechcący”, przechodząc obok Niny. Podnosi papier i długo mu się przygląda. A ja patrzę na nią z oddalenia. Szczupła sylwetka, ciemne loki, blada twarz o płonących szarozielonych oczach… W Ninie w niewiarygodny sposób miesza się kobieca delikatność z siłą woli, twardym charakterem i poruszającą bezbronnością. Na podstawie wizerunku mojej żony można by namalować obraz Carewny Łabędzia, i chociaż teraz ma na sobie wypłowiały płaszcz bzowej barwy oraz wytartą czapkę z karakułów, nie mogę oderwać od niej oczu. Przy czym od trzech miesięcy patrzeć, to jedyne, co mi wolno.
Ostatni raz pozwoliła się dotknąć, kiedy dostała na urodziny baletki. Jej buty się rozpadły, musiałem więc wydać ostatniego dolara na różowe pantofelki, bo nie było nic innego do nabycia. Wręczyłem prezent, pocałowałem Ninę w rękę i na tym zakończyły się nasze stosunki małżeńskie.

3

Wyjechałem z Rosji jeszcze jako chłopak i ostatecznie osiadłem w Buenos Aires, gdzie zostałem całkiem niezłym dziennikarzem. Ojciec zapisał mi w testamencie kamienicę w Niżnym Nowogrodzie i po jego śmierci diabeł mnie podkusił jechać do domu. Tuż przed bolszewickim przewrotem! Cały majątek zniknął w ogniu rewolucji, ale nie dbałem o to, bo poznałem Ninę i dla niej byłem gotów poświęcić wszystko. Zdawało mi się, że dopóki jesteśmy razem, nic nam nie będzie straszne. Jakimś cudem daliśmy radę dotrzeć do białogwardyjskiego Przymorza, a przecież tylu uciekinierów zginęło, próbując wyrwać się z bolszewickiego imperium! Najwyraźniej ja i Nina byliśmy ulubieńcami losu i we Władywostoku dałem nawet radę zatrudnić się w miejscowej gazecie.
Ale okazało się, że na radość za wcześnie.
– Zdajesz sobie sprawę, że białogwardziści nie zdołają utrzymać Dalekiego Wschodu? – pytała mnie co trochę Nina. – Co zamierzasz robić, jeśli przyjdzie nam emigrować?
Wzruszałem ramionami: „Potem się zobaczy”. Z pewnością pokpiłem sprawę, bo przecież żona nie wymagała ode mnie przepowiedni, lecz stanowczego zapewnienia, że zdołam się o nas zatroszczyć. Na dodatek zachorowała na tyfus i wciąż jej się majaczyło, że zamarza w nieznanym mieście pośród obcych, których nie może nawet poprosić o pomoc.
Próbowałem jej wyjaśnić, że takie lęki to skutki choroby.
– Jakoś się z tego wykaraskamy, skoro tyle już przeszliśmy!
Ale Nina nie słuchała. Kiedy wyzdrowiała, zaczęła na długo wychodzić z domu, a gdy pewnego razu wróciła, powiedziała coś takiego, że oniemiałem:
– Zbyt wiele nas różni. Ty jesteś człowiekiem lekkomyślnym i nie umiesz się troszczyć o przyszłość.
– Zrzucasz na mnie całą odpowiedzialność.
– Dobrze, że nie mamy dzieci, bo tobie nawet kota nie można by powierzyć.
I porzuciła mnie.

Teraz mogę o tym jako tako spokojnie pisać, ale wówczas całymi dniami włóczyłem się po mieście jak pijany, szukając Niny. Przychodziłem do domu i czekałem z nadzieją, że jednak wróci. Nie miałem pojęcia, co ze sobą począć. Zostać we Władywostoku i czekać na przyjście czerwonych? Wsiąść na jeden z okrętów admirała Starka, przygotowujących się do ewakuacji? Rzuciłem monetą i wypadł mi dwugłowy orzeł, zatem wraz z tysiącami uchodźców dołączyłem do admirała. Kapitanowie wyprowadzili jednostki w morze, nie mając pojęcia, dokąd trzeba się skierować. Zupełnym przypadkiem znaleźliśmy się z Niną na jednym okręcie. Ona udawała, że mnie nie zna, ale przed ludźmi nic się nie ukryje! Po jednym dniu o naszej tragedii wiedziały wszystkie jej sąsiadki w kajucie, a po tygodniu cały parowiec.
Nina zapoznała się z dawnym czeskim jeńcem wojennym o nazwisku Jirzi Labuda i sądząc z tego, ile czasu poświęca temu blademu młodzieńcowi, całkowicie oddała mu moje miejsce w swoim sercu. Labuda zna różne języki i codziennie uczy ją angielskiego. Można założyć, że nie przepadną w Szanghaju. Próbuję się jakoś trzymać i niezbyt ulegać zazdrości oraz kuszącym myślom o samobójstwie. Mam trzydzieści trzy lata, więc za wcześnie postawić na własnym życiu krzyżyk. Ale prawdę mówiąc, bardzo żałuję, że to nie nasz okręt zatonął w czasie sztormu.

4

Już od kilku tygodni rosyjscy uchodźcy przebywali na okrętach, a władze Szanghaju nie mogły się zdecydować, co z nimi zrobić. Tyle tylko, że dostarczono im ryż, bataty i beczki z wodą pitną, znikła więc groźba śmierci głodowej. Ale było bardzo trudno siedzieć dzień za dniem w pływającym więzieniu, czekając, czy zostanie się wypuszczonym na wolność.
Nina Kupina przechadzała się po zardzewiałym pokładzie i kuła angielskie słówka: to come – przychodzić; to see – zobaczyć; to win – zwyciężyć. Młody chłopaczek rysował węglem na ścianie choinkę. Komitet rodzicielski pragnął urządzić dzieciom chociaż namiastkę świąt. Kobiety prały, mężczyźni ścierali ryż w ręcznych młynkach, bo kucharz okrętowy obiecał upiec na Boże Narodzenie placuszki, jeśli będzie mąka.
Na rufie marynarz wymachiwał flagami sygnałowymi, odpowiadali mu z drugiej jednostki. Oszczędzano elektryczność, dlatego łączność między okrętami utrzymywano „ręcznie”. Czasem opuszczano szalupę, żeby popłynąć w gości do sąsiadów, ale chińscy wojskowi za każdym razem robili o to awantury – bali się, że uchodźcy mogą się dostać do miasta bez pozwolenia. Szanghaj był blisko, na wyciągnięcie ręki… Obok co trochę przepływały statki oceaniczne, łodzie rybackie i turystyczne parostatki, napędzane kołami łopatkowymi. Wszyscy mieli prawo schodzić na brzeg. Wszyscy, z wyjątkiem Rosjan.
Uchodźcy, chociaż marzyli o Szanghaju, ale też bali się go okrutnie. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że będzie bardzo trudno, ale pocieszali się, że nie przybyli do Chin na zawsze. „W Rosji niebawem wybuchnie antybolszewickie powstanie i będziemy mogli wracać” – w to wierzyli wszyscy bez wyjątku. Ku zdziwieniu Niny, ludzie nie rozmawiali o tym, jak będą się urządzać w nowym miejscu, ale opowiadali sobie, jak cudownie będzie mieszkać w Rosji – kiedyś tam.
– Doprowadzę do porządku dziadkowy ogród – mówił z rozmarzeniem kapelan pokładowy. – Wcześniej nie było czasu, ale teraz na pewno już naprawię ogrodzenie i wykopię studnię.
– A pamiętacie uchę w restauracji Wołga? – wtórował mu oficer piechoty. – Tam się musimy spotkać!
– Wstąpię na moskiewski uniwersytet! – przysięgał były student. – Przecież z pierwszego roku mnie wzięli na front, nie miałem jak skończyć studiów.
Nina też często wspominała swój biały dom na Grzebyku, jak nazywano wysoką górę, z której roztaczał się wspaniały widok na Okę i kolorowe zabudowania Jarmarku w Niżnym Nowogrodzie. Dusza naprawdę wzdragała się przyznać, że nie będzie ani wiosennej czeremchy, ani rosyjskiej bani, ani sanny, ani dzwonów na Paschę…
Straty były zbyt wielkie, żeby się z nimi łatwo pogodzić, ale należało uznać porażkę, zebrać siły i zacząć wszystko od początku. Jeśli tylko oglądać się wstecz i żyć wspomnieniami, to łatwo się zadręczyć i przegapić możliwości, które otwierają się tu i teraz – myślała Nina. – Pozostali niech robią, co chcą, ale ja zamierzam odnieść w Szanghaju sukces i poświęcę temu wszystkie siły.

 
Wesprzyj nas