“Koniec historii i ostatni człowiek” wywołał jeden z najgłośniejszych sporów intelektualnych ostatnich lat. Ta książka nigdy nie była tak potrzebna, jak teraz.


Koniec historii i ostatni człowiekŚwiat 2017. W Europie Wschodniej trwa konflikt militarny. Z ogarniętego wojną Południa na bogatą Północ ciągną rzesze uchodźców. Zachodnim światem wstrząsa bodaj największy od wojny kryzys demokracji. Czy można powiedzieć, że teza Fukuyamy o końcu historii jest nadal aktualna?

Fukuyama nie mówił bowiem o końcu wojen, wielkich zmian historycznych i upadkach państw. Filozof mówił o końcu idei.

Ta książka, choć napisana 25 lat temu, ponownie stała się potrzebna. Pozostaje punktem wyjścia do toczącej się na naszych oczach dyskusji o sensie i przyszłości demokracji.

Pozwala zrozumieć, na czym polega współczesny kryzys zachodniego świata i do czego może nas doprowadzić.

Czy liberalna demokracja i idee wolnego rynku, które mają zapewniać wolność, równość i swobodę gospodarczego działania, są ostatecznym, a zarazem optymalnym celem politycznym dziejów świata?

Francis Fukuyama – jeden z najbardziej kontrowersyjnych myślicieli przełomu XX i XXI wieku, amerykański filozof, politolog i ekonomista. Były wicedyrektor Zespołu Planowania Politycznego Departamentu Stanu USA. Autor takich książek, jak “Koniec Człowieka”, “Budowanie państwa”, “Ameryka na rozdrożu”.

Francis Fukuyama
Koniec historii i ostatni człowiek
Przekład: Tomasz Bieroń, Marek Wichrowski
Wstęp: Piotr Kłodkowski
Wydawnictwo Znak
Premiera w tej edycji: 1 marca 2017
 
 

Koniec historii i ostatni człowiek


ze wstępu Piotra Kłodkowskiego

Liberalna demokracja – zwieńczenie ideologicznej ewolucji czy projekt uniwersalnej utopii?

“Koniec historii i ostatni człowiek” Francisa Fukuyamy na początku XXI wieku

Koniec dekady lat osiemdziesiątych i początek lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku postrzegane były przez miliony mieszkańców naszego globu jako początek zupełnie nowej epoki, nawet jeżeli optymizm i nadzieja na pozytywną odmianę własnego losu współwystępowały z poczuciem niepewności i obaw co do ostatecznych rezultatów oczekiwanej transformacji politycznej, społecznej i gospodarczej. Już zburzenie muru berlińskiego sygnalizowało początek końca zimnej wojny, w której niekwestionowanym zwycięzcą stają się Stany Zjednoczone. Potwierdzeniem wiktorii świata Zachodu jest następnie upadek Związku Radzieckiego, od kilkunastu lat gnijącego wewnętrznie supermocarstwa, i pokojowe w większości rewolucje w całej Europie Środkowo-Wschodniej, które doprowadzają ostatecznie do odrzucenia ideologii komunizmu. Wiele autorytarnych dyktatur na wszystkich niemal kontynentach traci swoich strategicznych patronów i jest zmuszonych przeformułować dotychczasową politykę oraz cały system zarządzania państwem. Jeszcze dekadę wcześniej niemal nikt nie przewidywał takiego globalnego scenariusza i niemal nikt nie był w stanie wyobrazić sobie świata bez sowieckiej obecności. Historia gwałtownie wówczas przyspiesza i po raz kolejny zdumiewa swoich obserwatorów i badaczy. Dlaczego tak się stało, jak się stało? I czy musiało tak właśnie się stać, jak się stało? I co wobec tego?
Próba wyjaśnienia post factum bywa intrygująca, jeżeli dodatkowo uzupełniona jest scenariuszem możliwych wariantów wydarzeń na przyszłość. Latem 1989 roku ukazuje się w czasopiśmie „The National Interest” esej mało znanego poza Stanami Zjednoczonymi akademika Francisa Fukuyamy. Sam tytuł eseju jest wyraźnie prowokujący Koniec historii? i – prawdopodobnie dość niespodziewanie dla samego autora – wzbudza kontrowersje na skalę międzynarodową, zachęcając do gorącej polemiki. Trzy lata później Fukuyama publikuje książkę Koniec historii i ostatni człowiek (The End of History and the Last Man), przy czym brak pytajnika w tytule sugeruje, że autor zdecydowanie podtrzymuje wcześniejsze tezy. Lista polemistów, którzy pośrednio lub bezpośrednio krytykują Fukuyamę, staje się coraz dłuższa. Jest na niej Ralf Dahrendorf i Jacques Derrida, Robert Kagan i Samuel Huntington, Kishore Mahbubani i Hugo Chávez. Są na niej zwolennicy marksizmu w kolejnej, nowej interpretacji oraz miłośnicy Realpolitik przekonani o skuteczności autorytaryzmu o wielu obliczach. Są wyznawcy rozmaitych mutacji fundamentalizmu i sceptycy, którzy nie wierzą w celowość praw historii, nierzadko definiowanej jako polityczno-gospodarcza eschatologia. Francis Fukuyama porusza niezwykle czułe struny w umysłach akademików, ideologów i polityków na całym niemal świecie. W dobrym tonie przez długi czas było i jest nadal poddawanie krytyce jego tez i całej przedstawionej metodologii argumentacji.

Idea „długiego trwania”

Na samym początku odrzućmy zupełne nieuzasadnioną interpretację książki, która pojawia się w mało wyrafinowanej intelektualnie publicystyce. Fukuyama nigdy nie twierdził, że nadszedł kres historii rozumianej jako ciąg wydarzeń, mniej lub bardziej dramatycznych. Nadal będą nam towarzyszyć wojny, zamachy stanu, kryzysy ekonomiczne, erupcje nienawiści spowodowane nietolerancją religijną, rasizmem czy skrajnym nacjonalizmem. To niezmienna część egzystencji człowieka w świecie i Fukuyama świetnie to rozumie. Rzecz jest o czym innym i autor próbuje to wyjaśnić, odwołując się do wielkich filozofów Zachodu: Arystotelesa, Platona, Kanta, Locke’a czy Hegla. Stawia, podobnie jak oni, fundamentalne pytania: czy historia ludzkości ma swój określony bieg, a jeżeli tak, to w jakim kierunku podąża? Czy człowiek zasadniczo kieruje się materialną korzyścią i w ten sposób kształtuje swe dzieje, a może – jak sugerował onegdaj Hegel – przede wszystkim walczy o uznanie? Czy liberalna demokracja i idee wolnego rynku, które mają zapewniać wolność, równość i swobodę gospodarczego działania, są ostatecznym, a zarazem optymalnym celem politycznym dziejów świata? I czy do badania procesów historycznych odpowiedni jest model nauk przyrodniczych? Fukuyama często odwołuje się do tekstów rosyjsko-francuskiego filozofa Alexandre’a Kojève’a, i to w dużej mierze w jego intelektualnych okularach mierzy się z filozofią Hegla. To właśnie Kojève widział w rozwoju historii pewien ostateczny cel, którym ma być „uniwersalne i homogeniczne państwo”, przypominające po prostu współczesną wersję liberalnej demokracji z rozwiniętym systemem opieki społecznej. Zapewne materialnym odzwierciedleniem tej idei byłaby Unia Europejska (do której powstania w pewnym stopniu się przyczynił jako doradca francuskiego rządu), a jeszcze bardziej współczesne kraje skandynawskie: Szwecja, Dania czy Norwegia.
Po wydaniu Końca historii… Fukuyama po wielekroć doprecyzowywał własne argumenty i wyjaśniał współczesne wydarzenia, odwołując się do przedstawionego modelu interpretacji historii. W następnych latach dorzucał kolejne spostrzeżenia, które miały potwierdzać postawione przez niego tezy. Uważa, że podczas starannej analizy wybranych trendów historycznych nie należy skupiać się na relatywnie krótkich okresach, albowiem znakiem rozpoznawczym każdego solidnego systemu politycznego jest jego długie trwanie, a nie wyłącznie skutki działania obserwowalne w ciągu jednej dekady. Na myśl przychodzi wręcz koncepcja longue durée, czyli właśnie „długiego trwania”, autorstwa Marca Blocha, następnie rozwinięta przez Fernanda Braudela, a stosowana powszechnie przez francuską szkołę historyczną Annales.
To nie wielkie bitwy i dokonania wybranych wodzów ostatecznie ukształtowały dzisiejsze cywilizacje, ale długie procesy historyczne, obejmujące tysiące zjawisk społecznych, politycznych czy gospodarczych. Nie sposób zatem właściwie ocenić tej lub innej epoki, nie analizując pewnej logiki postępu lub dekadencji i stopniowo odkrywając kolejne reguły rozwoju, które pozwolą nam przewidzieć warianty przemian współczesnego świata. Innymi słowy: nie koncentrujmy się wyłącznie na wydarzeniach, najbardziej nawet dramatycznych, które dzieją się w teraźniejszości, aby ekstrapolować je na najbliższą przyszłość, ale spróbujmy ocenić stan obecny w znacznie szerszej perspektywie czasowej, uwzględniając złożoność dostrzegalnych zjawisk.
Kultura prawna i duch przedsiębiorczości, wyznawana religia i przekonania moralne, kapitał społeczny i tradycja budowania wspólnoty na wybranych wartościach – to wszystko nie ulega przecież natychmiastowej dezintegracji podczas najbardziej nawet gwałtownych rewolucji lub najgłębszego kryzysu. Demokracje tak łatwo nie umierają, podkreśla autor Końca historii…, aczkolwiek mogą przechodzić przez fazy osłabienia lub czasowej hibernacji.

Globalizacja demokracji?

Fukuyama przytacza twarde dane, które ilustrują zjawisko rozprzestrzeniania się globalnego fenomenu demokratyzacji, chociaż warto dodać, że wprowadzany w różnych częściach świata system polityczno-gospodarczy niekoniecznie przypominał wersję znaną nam z Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych. Larry Diamond ze Stanford University, na którego badania powołuje się autor, przypomina, że w 1974 roku sprawnie funkcjonowało jedynie 35 krajów demokratycznych, w których regularnie odbywały się wybory. To mniej aniżeli 30% wszystkich państw na świecie. W roku 2013 liczba ta zbliżyła się do około 120, co stanowiło już ponad 60%. Rok 1989, czyli przełomowa dla naszej części Europy „Jesień Narodów”, narzucił iście rakietowe przyspieszenie procesowi demokratyzacji. Samuel Huntington określił je jako trzecią falę, która piętnaście lat wcześniej nabrała rozpędu w Europie Południowej i Ameryce Łacińskiej, a później dotarła do Azji i Afryki Subsaharyjskiej1. Rzeczywiście, początek dekady lat dziewięćdziesiątych napełniał optymizmem nawet największych pesymistów. Następne fale demokratyzacji mogły być spodziewane w kolejnych krajach dotychczas uznawanych za bastiony autorytaryzmu. Dość szybko okazało się jednak, że ów globalny marsz ku demokracji może zamienić się w wielu regionach w eksplozywną rejteradę ku jakiejś formie autokracji. Dwadzieścia pięć lat później Fukuyama przyznaje, że nie uwzględnił niezwykle istotnego zjawiska, mianowicie stopniowego rozkładu rozmaitych instytucji i struktur, które tworzą kościec systemu demokratycznego.
Sprawnie działające państwo, które funkcjonowało bezproblemowo przez trzydzieści, czterdzieści lat w epoce względnego pokoju lub przynajmniej wśród dobrze rozpoznanych zagrożeń, może przestać wykonywać swoje zadania lub wykonywać je nieudolnie w zupełnie nowych okolicznościach zewnętrznych. W Europie ostatniej dekady najpierw ostry kryzys finansowy, następnie potężna fala, tym razem migracyjna z rejonów Bliskiego Wschodu, Azji Południowej i Afryki, wreszcie krwawe ataki terrorystyczne we Francji, Niemczech czy Belgii stały się kamieniem probierczym mechanizmu działania współczesnego państwa. Czy jest ono nadal w stanie spełniać podstawowe funkcje, a więc przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo swoim obywatelom? Czy potrafi zagwarantować koherencję społeczną, bez czego trudno wyobrazić sobie normalne działanie instytucji państwowych? Czy podtrzyma relatywnie niewielki, ale stały wzrost gospodarczy, który pozwoli na zapewnienie odpowiedniego poziomu życia większości mieszkańców, a nie tylko grupie uprzywilejowanych? I naturalnie, pytanie zasadnicze, które w pewien sposób podsumowuje wszystkie poprzednie: czy demokracja liberalna w sytuacji nowych wyzwań i kiepsko znanych wcześniej zagrożeń udźwignie ciężar własnych zadań, a może potrzeba zupełnie innego systemu politycznogospodarczego, który byłby znaczniej bardziej wydolny i mógłby reagować efektywniej na ciągle rosnącą liczbę problemów?
Te pytania nie są już stawiane wyłącznie w środowiskach akademickich, ale nierzadko stają się częścią debaty, i to debaty gwałtownej, o charakterze ogólnonarodowym. Pojawia się wówczas pokusa narzucenia rozwiązań autorytarnych, rzekomo bardziej skutecznych w sytuacji zagrożenia, rzeczywistego lub nawet wyimaginowanego. Ta debata toczy się oczywiście w Europie Środkowo-Wschodniej, ale słyszalna jest również w niektórych państwach „twardego jądra” Unii Europejskiej, miała i nadal będzie mieć swój czas w Stanach Zjednoczonych po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta kraju. Fukuyama zdaje sobie sprawę z rozmaitych wariantów rozwoju demokracji i możliwości jej wygaszania po względnie krótkotrwałym istnieniu. W Końcu historii… podaje przykłady z Azji Wschodniej, Ameryki Łacińskiej czy Bliskiego Wschodu, gdzie obywatele w wolnym akcie wyborczym albo już zdecydowali, albo też dopiero zdecydują (jak mieliśmy się później przekonać) na oddanie władzy ugrupowaniom, które w sposób otwarty deklarują wprowadzenie systemu autorytarnego, najczęściej z wybranymi tylko elementami dekoracji demokratycznej. Tak stało się w Iranie, tuż po obaleniu szacha Rezy Pahlawiego, taki scenariusz miał miejsce w Peru, a następnie dużo później na Filipinach. Fukuyama nadal jest optymistą, a może optymistycznym realistą, ale zastrzega, że hipoteza „końca historii” nigdy nie miała charakteru deterministycznego i nie jest bynajmniej naiwną wiarą w ostateczne zwycięstwo liberalnej demokracji na całym świecie. Jak sam pisze ćwierć wieku po wydaniu książki:

demokracje trwają nadal i odnoszą sukcesy, ponieważ sami ludzie są skłonni
walczyć o rządy prawa, o prawa człowieka i o polityczną odpowiedzialność
[rządzących]. Takie społeczeństwa są zależne od [jakości] przywództwa,
zdolności organizacyjnych i zwykłego szczęścia2.

Słowem: system polityczny, a szczególnie liberalna demokracja, nie jest jakimś bytem samym w sobie, całkowicie niezależnym od wartości wyznawanych przez większość obywateli, ale przypomina żywy organizm, który musi być nieustannie podtrzymywany we własnej egzystencji przez tych, którym ma w założeniu służyć. Po prostu demokracja nie przetrwa bez demokratów. Rzecz jest jednak złożona. Wątpliwości wobec demokracji mogą żywić nawet mieszkańcy tych krajów, które nigdy otwarcie nie porzuciły ideałów demokratycznych i gdzie – jak się powszechnie przyjmuje – są one solidnie zabezpieczone. Stany Zjednoczone nie są bynajmniej wyjątkiem.
Na swoim Twitterze Fukuyama zwraca uwagę na badania przeprowadzone przez Nathaniela Persily’ego i Jona Cohena, których wyniki zostały opublikowane w „The Washington Post” na miesiąc przed wyborami prezydenckimi w 2016 roku. Aż 40% badanych (spośród próby trzech tysięcy osób) oświadczyło, że „utraciło wiarę w amerykańską demokrację”, 6% stwierdziło, że „nigdy takiej wiary nie miało”, i tylko minimalna większość (52%) przyznała, że nadal „wierzy w amerykańską demokrację”. Wśród sceptyków przeważają zwolennicy republikanów, co oznacza między innymi, że mieliby oni duży problem z uznaniem wyników wyborów, jeżeli porażkę poniósłby ich kandydat. Zaledwie 31% badanych zgłosiło bezwarunkową akceptację wyników wyborów, pozostali wyrażali większe lub mniejsze wątpliwości3.
Jeżeli zatem przyjmiemy, że jednym z fundamentów wiary w system demokratyczny jest zaakceptowanie wyników wyborczych przez znakomitą większość obywateli, to deklarowany sceptycyzm podważa samą sensowność regularnego przeprowadzania wyborów. Demokracja, jak konkludują obaj autorzy, nie polega wyłącznie na selekcji tego lub innego kandydata, ale przede wszystkim opiera się na podstawowym założeniu, że obywatele w ogóle mają prawo ich wybierać. Dodajmy jeszcze i to, że stopniowa erozja demokratycznych przekonań idzie w parze z utratą zaufania Amerykanów do swoich współobywateli. Niespecjalnie to zaskakuje, bo niski poziom kapitału społecznego zwykle nie sprzyja rozwojowi demokracji. Wiara w potęgę demokratycznych ideałów zaczyna się powoli kruszyć. Nie jesteśmy jednak pewni, czy to tylko krótkotrwały epizod, czy może początek długotrwałego trendu.

 
Wesprzyj nas