“Lektor” Bernhard Schlinka to powieść o niezbywalnym prawie człowieka do wolności i godności, o konsekwencjach trudnych wyborów, o etyce w świetle sprawiedliwości.


Lektor - Bernhard SchlinkArcydzieło przetłumaczone na 52 języki. Pięć nominacji do Oscara dla ekranizacji słynnej powieści Bernharda Schlinka w reżyserii S. Daldry’ego z Kate Winslet, Davidem Krossem i Ralphem Fiennesem w rolach głównych. Pięć nominacji do Oscara i statuetka, a także Złoty Glob i nagroda Bafty dla aktorki, która wcieliła się w Hannę.

Piętnastoletni Michael Berg poznaje piękną dojrzałą kobietę, w której zakochuje się bez pamięci. Rodzi się między nimi namiętny romans, ale i czuła bliskość, gdy chłopak czyta Hannie na głos książki.

Po jakimś czasie Hanna jednak znika niespodziewanie, bez śladu. Już jako student prawa Michael spotyka ją przypadkowo na procesie strażniczek w obozie koncentracyjnym – na ławie oskarżonych. Poznaje mroczną przeszłość ukochanej, ale zaczyna też rozumieć, że Hanna skrywa znacznie dla niej boleśniejszą tajemnicę…

Powieść o niezbywalnym prawie człowieka do wolności i godności, o konsekwencjach trudnych wyborów, o etyce w świetle sprawiedliwości – a wszystko to osnute na kanwie żarliwego, burzliwego uczucia.

Bernhard Schlink (ur. 1944), profesor prawa na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie, jeden z najlepszych współczesnych pisarzy niemieckich, laureat licznych nagród literackich. Debiutował w 1987 r. jako autor powieści kryminalnych. Jego najgłośniejsza powieść „Lektor” ukazała się w 1995 r. Została przetłumaczona na ponad 40 języków, jako pierwsza niemiecka książka trafiła na listę bestsellerów „New York Timesa”, a film będący jej adaptacją, w reżyserii Stephena Daldry, otrzymał w 2008 r. pięć nominacji do Oscara.

Bernhard Schlink
Lektor
Przekład: Karolina Niedenthal
seria „Salamandra”
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 23 maja 2017
 
 

Lektor – Bernhard Schlink


Część pierwsza

1

Kiedy miałem piętnaście lat, zachorowałem na żółtaczkę. Choroba zaczęła się jesienią i skończyła na wiosnę. Im zimniej i ciemniej robiło się pod koniec starego roku, tym mniej miałem sił. Dopiero z początkiem nowego wszystko zaczęło się poprawiać. Styczeń był ciepły i matka wyniosła mi łóżko na balkon. Widziałem niebo, słońce, chmury, słyszałem bawiące się na podwórku dzieci. Kiedyś wczesnym wieczorem usłyszałem śpiew kosa.
A gdy po raz pierwszy wyszedłem, ruszyłem z Blumenstrasse, gdzie mieszkaliśmy na drugim piętrze w masywnym domu z przełomu wieków, i udałem się na Bahnhofstrasse. To tam pewnego październikowego poniedziałku zwymiotowałem w drodze ze szkoły. Od wielu dni czułem się słabo, tak słabo jak nigdy przedtem. Każdy krok okupiony był wysiłkiem. Kiedy w domu albo w szkole szedłem po schodach, nogi prawie odmawiały mi posłuszeństwa. Nie mogłem też jeść. Nawet jeśli siadałem do stołu głodny, niemal od razu pojawiało się obrzydzenie. Rano budziłem się z suchością w ustach i uczuciem ciężkości, tak jakby wszystko wewnątrz mnie tkwiło nie na swoim miejscu. Wstydziłem się, że jestem taki słaby. Było mi wstyd szczególnie, gdy zwymiotowałem.
To także przydarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Coś nagle wypełniło mi usta, próbowałem to znowu połknąć, zaciskałem wargi, zasłaniałem je ręką, ale wydostawało się na zewnątrz, przeciekało przez palce. Oparłem się o ścianę, spojrzałem na wymiociny u swoich stóp i zwymiotowałem białym śluzem. Kobieta, która się mną zajęła, była dość szorstka. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła przez ciemną bramę na podwórze. Na rozpiętych od okna do okna sznurkach wisiała bielizna. Obok składowano drewno; w otwartym warsztacie skrzypiała piła i fruwały wióry. Przy drzwiach wychodzących na podwórze znajdował się kran. Kobieta odkręciła go, najpierw umyła mi rękę, a potem wodą, której nabrała w obie dłonie, spryskała mi twarz. Wytarłem się chustką do nosa.
– Weź drugie! – rozkazała.
Obok kranu stały dwa wiadra; chwyciła jedno i nalała do niego wody. Ja wziąłem drugie, napełniłem je i ruszyłem za nią do bramy. Zamachnęła się wiadrem, woda chlusnęła na chodnik i zmyła wymiociny do ścieku. Wyjęła mi wiadro z rąk i puściła kolejny strumień wody.
Wyprostowała się i zobaczyła, że płaczę.
– Chłopczyku – powiedziała zdziwiona. – Chłopczyku.
Wzięła mnie w ramiona. Byłem niewiele wyższy od niej, czułem jej piersi przyciśnięte do mojej, zapach własnego kwaśnego oddechu i jej świeżego potu i nie wiedziałem, co począć z rękoma. Przestałem płakać. Spytała, gdzie mieszkam, postawiła wiadra w bramie i odprowadziła mnie do domu. Szła obok, w jednej ręce niosła moją torbę z książkami, a drugą trzymała mnie za ramię. Z Bahnhofstrasse na Blumenstrasse jest niedaleko. Szła szybko i zdecydowanie, więc łatwo mi było dotrzymać jej kroku. Przed naszym domem pożegnała się ze mną.
Tego samego dnia matka wezwała lekarza, który zdiagnozował żółtaczkę. Jakiś czas później opowiedziałem jej o tej kobiecie. Nie sądziłem, że kiedykolwiek ją odwiedzę. Ale dla mojej matki było oczywiste, że gdy tylko będę w stanie to zrobić, kupię ze swego kieszonkowego bukiet kwiatów, pójdę się przedstawić i podziękować. Tak więc pod koniec lutego poszedłem na Bahnhofstrasse.

2

Tego domu na Bahnhofstrasse dzisiaj już nie ma. Nie wiem, kiedy i dlaczego go zburzono. Przez wiele lat nie byłem w rodzinnym mieście. Nowy dom, wzniesiony w latach siedemdziesiątych albo osiemdziesiątych, ma pięć pięter, rozbudowane poddasze i gładką jasną fasadę, ale brakuje mu wykuszy i balkonów. Dużo dzwonków wskazuje na wiele małych apartamentów. Apartamentów, do których człowiek wprowadza się i wyprowadza, tak jak się wynajmuje, a potem odstawia wynajęty samochód. Na parterze mieści się sklep z komputerami; wcześniej były tu już drogeria, sklep spożywczy i wypożyczalnia wideo.
Stary dom miał – przy tej samej wysokości – cztery kondygnacje: parter z ciosanego i oszlifowanego piaskowca, a nad nim trzy piętra z cegły, z obłożonymi piaskowcem wykuszami, balkonami i obramowaniem okien. Na parter i do klatki wiodło kilka schodków, u dołu szerszych i zwężających się ku górze, po obu stronach ujętych w murowane obrzeża, z żelaznymi poręczami, które kończyły się ornamentem w kształcie muszli ślimaka. Drzwi wejściowe osłaniały kolumny, a z naroży pod dachem całą Bahnhofstrasse obserwowały dwa lwy, jeden patrzył w górę, drugi w dół ulicy. Brama, przez którą kobieta poprowadziła mnie na podwórze do kranu, była bocznym wejściem.
Zauważyłem ten dom już jako mały chłopiec. Górował nad innymi. Przyszło mi na myśl, że gdyby zechciał być trochę cięższy i szerszy, sąsiednie domy musiałyby się usunąć, zrobić mu miejsce. Wyobrażałem sobie, że w środku ma sztukaterie, lustra i chodnik w orientalne wzory, przytrzymywany przez wypolerowane na błysk mosiężne pręty. Spodziewałem się, że w tym wielkim domu mieszkają równie wielcy ludzie. Ale ponieważ przez lata osmolił go dym z pociągów, wyobrażałem sobie też, że bogacze, którzy tu żyją, z czasem także stają się ponurzy, zdziwaczali, albo że są głusi, niemi, garbaci lub kulawi.
Później często mi się on śnił. Sny były do siebie podobne, wszystkie krążyły wokół jednego tematu. Idę przez obce miasto i nagle dostrzegam ten dom. W zupełnie nieznanej mi dzielnicy stoi pośród innych. Idę dalej zdezorientowany, bo nie znam tych okolic, ale znam ten dom. Potem przychodzi mi do głowy, że już go widziałem. I nie myślę o Bahnhofstrasse w moim rodzinnym mieście, ale o zupełnie innym mieście albo innym kraju.
We śnie jestem na przykład w Rzymie, zauważam nagle ten dom i przypominam sobie, że widziałem go już w Bernie. To przypomnienie we śnie uspokaja mnie; to, że spostrzegam go w nowym otoczeniu, nie wydaje mi się bardziej dziwne niż przypadkowe spotkanie starego przyjaciela w obcym miejscu. Zawracam, idę w stronę tego domu, wchodzę po stopniach. Chcę wejść do środka. Naciskam klamkę.
Kiedy widzę go na wsi, sen trwa dłużej, albo może lepiej pamiętam później różne szczegóły. Jadę samochodem. Nagle po prawej stronie widzę ten dom, ale jadę dalej, początkowo zbity z tropu tylko dlatego, że dom, który ma najwyraźniej miejski charakter, stoi w szczerym polu. Potem przychodzi mi do głowy, że już go widziałem, i jestem tym dodatkowo zaniepokojony. Kiedy sobie przypominam, gdzie go ujrzałem, zawracam i jadę z powrotem. Droga we śnie jest pusta, mogę zawrócić z piskiem opon i gnać z wielką prędkością. Boję się, że przyjadę za późno, więc przyspieszam. I wtedy go widzę. Wokół same pola, rzepak, zboże albo winnice w Nadrenii, lawenda w Prowansji. Okolica jest płaska, co najwyżej pagórkowata. Żadnych drzew. Jest zupełnie jasno, świeci słońce, powietrze się skrzy, a szosa lśni od gorąca. Ogniotrwałe ściany sprawiają, że dom wygląda jak odcięty od świata, niedostępny. Mogłyby to być ściany jakiegokolwiek innego domu. Nie jest bardziej ponury niż ten na Bahnhofstrasse. Ale ma całkowicie zakurzone okna i nie można dojrzeć niczego w środku, nawet zasłon. Jest ślepy.
Zatrzymuję się na poboczu i przechodzę przez szosę, idę do drzwi wejściowych. Nie widzę nikogo, niczego nie słyszę, nawet żadnego motoru w oddali, wiatru czy ptaków. Świat jest martwy. Wchodzę po stopniach i naciskam klamkę. Ale nie otwieram drzwi. Budzę się i wiem tylko, że już położyłem dłoń na tej klamce, że ją nacisnąłem. Przywołuję w pamięci cały sen i wtedy przypominam sobie, że już mi się śnił.

3

Nie znałem nazwiska tej kobiety. Z bukietem w ręku stałem niezdecydowany przed drzwiami i patrzyłem na rząd dzwonków. Najchętniej wróciłbym do domu. Ale wyszedł jakiś mężczyzna, spytał, do kogo się wybieram, i posłał mnie na trzecie piętro, do pani Schmitz.
Żadnych sztukaterii, luster, chodników. Wszystko, co na tej klatce mogło być kiedyś piękne, mimo że skromniejsze i na pewno nieporównywalne ze wspaniałością fasady, dawno już zniknęło. Czerwona farba na schodach została wydeptana pośrodku, wytłaczane linoleum, przyklejone do ścian na wysokość ramion, wytarło się, a tam, gdzie w balustradzie brakowało poprzeczek, naprężono sznurki. Pachniało pastą do podłóg. Być może zauważyłem to wszystko dopiero później. Za każdym razem było równie biednie, ale tak samo czysto, i zawsze unosiła się woń tej samej pasty, czasami zmieszana z wonią kapusty albo fasoli, pieczonego mięsa lub wygotowywanej bielizny. Nigdy nie dowiedziałem się niczego więcej o pozostałych lokatorach, znałem tylko te zapachy, kroki za drzwiami mieszkań i tabliczki z nazwiskami pod przyciskami dzwonków. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek spotkał na schodach innych mieszkańców tego domu. Nie pamiętam już także, jak przywitałem się z panią Schmitz. Przypuszczalnie wyrecytowałem dwa, trzy zdania, które ułożyłem sobie wcześniej na temat mojej choroby, jej pomocy, i pewnie dziękowałem. Zaprowadziła mnie do kuchni.
Było to największe pomieszczenie w mieszkaniu. Znajdowały się tam: piec, zlew, wanna i piec do grzania wody, stół, dwa krzesła, kredens, szafa ubraniowa i kanapa przykryta czerwoną jedwabną kapą. Kuchnia nie miała okna. Światło wpadało przez szyby w drzwiach, które prowadziły na balkon. Nie za dużo było tego światła – w kuchni robiło się widno tylko wtedy, kiedy otwierano drzwi. Ze stolarni na podwórzu dochodziły wówczas zgrzyt piły i zapach drewna.
Do mieszkania należał jeszcze mały, ciasny salon z bufetem, stołem, czterema krzesłami, fotelem klubowym i piecem. Ten pokój zimą prawie nigdy nie był ogrzewany, a i w lecie rzadko go używano. Okno wychodziło na Bahnhofstrasse, na teren dawnego dworca, który wciąż rozgrzebywano i na którym tu i ówdzie położono już fundamenty pod nowe budynki sądu oraz innych urzędów. No i w mieszkaniu był też klozet bez okna. Kiedy śmierdziało w klozecie, śmierdziało także na korytarzu.
Nie pamiętam również, o czym w tej kuchni rozmawialiśmy. Pani Schmitz rozłożyła na stole wełniany koc, na nim lnianą ścierkę i jedną po drugiej brała z kosza kolejną upraną rzecz, prasowała i po złożeniu układała na krześle. Na drugim siedziałem ja. Prasowała również swoją bieliznę; nie chciałem na to patrzeć, ale nie potrafiłem odwrócić wzroku. Miała na sobie fartuch bez rękawów, jasnoniebieski w małe bladoczerwone pączki kwiatów. Jasnopopielate, długie do ramion włosy spięła klamrą na karku. Jej nagie ramiona były blade. Ruchy rąk, gdy podnosiła żelazko, przesuwała nim po materiale i odstawiała, a potem składała bieliznę, były powolne i skupione i tak samo powoli i w skupieniu się poruszała, schylała i prostowała. Na jej twarz z tamtych lat nałożyły mi się w pamięci te inne, późniejsze. Kiedy przywołuję ją oczyma wyobraźni, taką, jaka wtedy była, pojawia się zawsze bez twarzy. Muszę ją rekonstruować.
Wysokie czoło, wystające kości policzkowe, jasnoniebieskie oczy, pełne, równo zarysowane wargi, wydatna szczęka. Szeroka, nieprzystępna kobieca twarz. Wiem, że wydawała mi się piękna. Ale nie mam jej teraz przed oczami.

4

– Poczekaj no – powiedziała, kiedy wstałem i chciałem iść. – Ja też wychodzę, więc pójdę z tobą kawałek.
Czekałem na korytarzu. Przebierała się w kuchni. Drzwi były uchylone. Zdjęła fartuch i stała w jasnozielonej halce. Na poręczy krzesła wisiały dwie pończochy. Wzięła jedną z nich i chwytając ją na przemian palcami obu rąk, zwinęła w rulon. Starając się utrzymać równowagę, stała na jednej nodze, piętę drugiej wsparła o kolano, pochyliła się, zrolowaną pończochę nasunęła na czubki palców u stopy, którą oparła o krzesło, powoli naciągnęła pończochę na łydkę, kolano i udo, przechyliła się w bok i przypięła ją do pasa. Wyprostowała się i zdjąwszy stopę z krzesła, sięgnęła po drugą pończochę. Nie mogłem od niej oderwać oczu. Od jej karku i jej ramion, jej piersi, które halka bardziej podkreślała, niż zakrywała, od pośladków opiętych halką, kiedy opierała piętę o kolano i stawiała ją na krześle, od jej nogi, najpierw nagiej i bladej, a potem obciągniętej jedwabną błyszczącą pończochą.
Czuła moje spojrzenie. Zamarła w pół ruchu, sięgając po drugą pończochę, odwróciła się do drzwi i spojrzała mi w oczy. Nie wiem, jak na mnie patrzyła – ze zdziwieniem, pytająco, przeszywająco, z naganą… Zaczerwieniłem się. Stałem tak chwilę z pałającą twarzą. Potem już dłużej nie wytrzymałem, rzuciłem się do drzwi, wybiegłem z mieszkania, pognałem na dół po schodach, wypadłem na ulicę.
Szedłem powoli. Bahnhofstrasse, Häusserstrasse, Blumenstrasse – od lat chodziłem tędy do szkoły. Znałem każdy dom, każdy ogród, każdy płot, ten, który był co roku na nowo malowany, ten, którego drewno było tak szare i zbutwiałe, że mogłem je rozdrobnić palcami, i żelazne ogrodzenie, wzdłuż którego jako dziecko biegałem, uderzając patykiem w dźwięczące pręty, i wysoki mur z cegły, za którym w swych fantazjach widziałem jakieś cudowności albo okropieństwa, ale kiedy wreszcie udało mi się na niego wspiąć, ujrzałem tylko nieciekawe, zaniedbane grządki z kwiatami, truskawkami, warzywami. Znałem wyboisty bruk z powłoką smoły na jezdni i zwrotnicą pomiędzy płytami, ułożone nierówno kostki bazaltowe, smołę i żwir na chodniku.
Wszystko tu było znajome. Kiedy serce już mniej mi waliło i twarz przestała palić, to, czego doznałem na korytarzu przed kuchnią, odpłynęło gdzieś daleko. Byłem zły. Uciekłem niczym dzieciak, zamiast okazać śmiałość, jakiej od siebie oczekiwałem. Miałem już nie dziewięć lat, lecz piętnaście. Tylko jak powinna wyglądać owa śmiałość? I czym było to, czego tam na korytarzu przed kuchnią doznałem. Dlaczego nie mogłem oderwać od niej oczu? Miała takie jędrne i niezwykle kobiece ciało, dużo bardziej obfite niż dziewczyny, które mi się podobały i za którymi się oglądałem. Byłem pewny, że gdybym ją zobaczył na basenie, nie zwróciłbym na nią uwagi. Nie odsłoniła więcej ciała niż dziewczyny i kobiety, które tam widywałem. Poza tym była dużo starsza od tych z moich marzeń. Po trzydziestce? Trudno ocenić lata, których się jeszcze nie przeżyło albo które ma się jeszcze przed sobą.
Dużo później doszedłem do wniosku, że nie mogłem oderwać od niej oczu wcale nie z powodu jej ciała, ale, całkiem po prostu, z powodu gestów i pozy, jaką wówczas przybrała. Namawiałem potem moje przyjaciółki, żeby wkładały pończochy, ale nie chciałem im tłumaczyć, dlaczego je o to proszę, ani opowiadać, czego wtedy na tym korytarzu przed kuchnią doznałem. Tak więc moją prośbę uważały za tęsknotę do podwiązek, koronek, erotycznej ekstrawagancji i jeśli ją spełniały, to zawsze w kokieteryjnej pozie. Nie tak, bym nie mógł oderwać od nich oczu. Bo ona nie pozowała ani nie kokietowała. Nie przypominam też sobie, żeby robiła to kiedykolwiek później. Pamiętam, że jej ciało, jej postawa i ruchy wydawały się czasami ociężałe. Nie dlatego, że była ociężała. Sprawiała raczej wrażenie, jakby się chowała w głąb siebie, poddawała bez reszty własnemu spokojnemu rytmowi, niezmąconemu przez żadne płynące z głowy rozkazy, i zapominała o świecie.
Takie samo zapomnienie wyrażało się w jej postawie i sposobie, w jaki naciągała pończochy. Jej ruchy były ociężałe, lecz płynne, pełne wdzięku, uwodzicielskie. Uwodziła, ale nie biustem, pupą czy nogami. Uwodziła zaproszeniem, by we wnętrzu jej ciała zapomnieć o całym świecie.
Tego wtedy nie wiedziałem – teraz też nie jestem pewny, czy dobrze poukładałem sobie te obrazy w całość. Ale kiedy wówczas się nad tym zastanawiałem, podniecenie wracało. Chcąc rozwiązać tę kwestię, rozpamiętywałem najdrobniejsze szczegóły tamtego spotkania, wówczas jednak dystans, który zdążyłem sobie wypracować, czyniąc ze wszystkiego jedynie nierozwiązaną zagadkę, gdzieś się ulatniał. Znów miałem wszystko przed oczyma i znowu nie potrafiłem oderwać oczu od tej sceny.

 
Wesprzyj nas