“Kot, który spadł z nieba” to powieść-medytacja o poszukiwaniu szczęścia na przekór monotonii dnia codziennego.


Kot, który spadł z niebaMałżeństwo trzydziestolatków mieszka w małym wynajętym domku w spokojnej dzielnicy Tokio. Choć oboje pracują w domu i spędzają razem dużo czasu, nie mają już sobie zbyt wiele do powiedzenia.

Pewnego dnia do ich życia wkracza Chibi – kotka, która każdego dnia zjawia się nieproszona w ich ogrodzie. Z czasem małżonkowie zaczynają rozmawiać o Chibi, dbać o nią i traktować ją jak domownika.

W końcu pojawia się nadzieja na ratunek dla ich wspólnego życia.

***

“Kot, który spadł z nieba” to powieść-medytacja o poszukiwaniu szczęścia na przekór monotonii dnia codziennego. Hiraide niezwykle subtelnie nakreśla portret psychologiczny współczesnych trzydziestolatków, którzy czują się samotni, nawet żyjąc w szczęśliwych związkach.

Książka otrzymała ona japońską nagrodę literacką Kiyama Shohei, jako jedna z nielicznych japońskich książek znalazła się na liście bestsellerów “New York Timesa”.

***

Napisana pięknym językiem powieść, przepełniona refleksją filozoficzną, tryskająca inteligentnym humorem.
Publishers Weekly

Niezwykle intymny i pełen życia obraz zamkniętego, prywatnego świata, który jednocześnie otwiera się na innych.
The New York Times

Takashi Hiraide urodził się w 1950 roku w Moji w Japonii. Wydał kilka tomików poezji. Mieszka na przedmieściach Tokio z kotem i żoną, poetką Michiyo Kawano. Książka “Kot, który spadł z nieba” to literacki fenomen. Po 10 latach od japońskiej premiery wzbudziła zainteresowanie wydawców z ponad 13 krajów.

Takashi Hiraide
Kot, który spadł z nieba
Przekład: Katarzyna Sonnenberg
Seria : Seria z Żurawiem
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Premiera: 7 listopada 2017
 
 

Kot, który spadł z nieba

Rozdział 7

Stale powraca do mnie wspomnienie dnia, kiedy Chibi po raz pierwszy zawitała do wynajmowanego przez nas domku. Było to późną jesienią 1988 roku. Stan zdrowia cesarza, który w połowie września zaczął pluć krwią, gwałtownie się pogorszył, a wszyscy wkoło jak na komendę narzucili sobie powściągliwość w zachowaniu. Od strony niewielkiego ogródka, skąpo wykrojonego z rozległego ogrodu posiadłości, znajdowało się wąskie miejsce z klepiskiem, w którym umieszczono pralkę. Pewnego pogodnego popołudnia kotka przecisnęła się przez szczelinę w drzwiach, czterema lśniącymi bielą łapkami zaczęła miękko stąpać po na poły wypłowiałej od słońca wiklinowej macie i cicho rozejrzała się po ubogim wnętrzu pomieszczenia, całą swoją postacią wyrażając taktowne zainteresowanie.
Wiedzieliśmy, że właścicielka niestrudzenie przepędzała z posesji kota o trójkolorowym umaszczeniu, który mieszkał najpewniej w domu sąsiadującym z nami od południa. Oprócz niego zakradała się jeszcze tutaj stara bezpańska kotka o sierści czarnej z domieszką, której ubarwienie przypominało raczej mieszaninę tuszu i błota niż przypaloną rdzę. Powiedziano nam, że gotowa była dostać się do każdego domu pod nieobecność mieszkańców, jeśli tylko zostawić uchylone drzwi. Żona nazwała ją czule Błotką, przymykając oko na jej grabieżcze zapędy.
W naszej umowie najmu zastrzeżone zostało, że nie możemy wprowadzać do domu zwierząt ani dzieci. Pewnego dnia właścicielka w rozmowie z żoną nawiązała do tego sformułowania.
– Przykro mi – wyraziła na wstępie swój żal. Dla niej i jej męża, którzy mieli już swoje lata, najważniejszy był spokój.
Tymczasem ich ciche życie również nie było pozbawione trosk. Ostatnimi czasy staruszek opadł z sił i nie wstawał już z łóżka. Leżał w pokoju w stylu zachodnim znajdującym się w zachodnim skrzydle. Staruszka musiała wziąć na siebie rozmaite obowiązki związane z utrzymaniem posiadłości, co przerosło jej siły. Wydawało się, że stopniowo zaczęła rezygnować z ciągłego przepędzania kotów.
Niewątpliwie koty pojawiały się teraz częściej niż kiedykolwiek dotąd i swoim zwyczajem chciały się bez reszty oddawać swobodnym poszukiwaniom czy niepohamowanym przygodom w rozległym ogrodzie albo w wybranym miejscu ścieżki wzdłuż ogrodzenia.
Wystarczyło, że Chibi raz zorientowała się, jak wejść do naszego małego domku, by później bez trudu wślizgiwać się do nas po cichu, jeśli tylko zostawiliśmy uchylone drzwi czy okno. Nigdy jednak nie psociła. Przechadzała się leniwie po domu. Czasem nurkowała swoim mięciutkim ciałkiem pokrytym białym, nakrapianym plamkami sadzy futerkiem pomiędzy różnymi przedmiotami.
Chibi w istocie nie wydawała żadnych dźwięków. I nie pozwalała się przytulić. Kiedy próbowaliśmy brać ją na ręce, z jej pyszczka dobywał się trudny do zinterpretowania odgłos, a zęby lekko chwytały wyciągniętą ku niej rękę, spod której kotka natychmiast wyślizgiwała się zwinnym ruchem.
Żona od razu poskramiała tego rodzaju zachowania. Śmiała się ze swojego męża, który nosił na sobie ślady kocich zębów.
– Ja nie biorę jej na ręce. Pozwalam jej na pełną swobodę – mówiła.
W ten sposób Chibi mogła nas odwiedzać niczym nieskrępowana. Z czasem zaczęła ucinać sobie w naszym domku drzemki, kiedy tylko miała na to ochotę i w dowolnej pozycji.
Od końca tamtego, czyli 1988, roku aż do początku roku następnego trudziłem się nad ukończeniem dwóch książek zleconych mi przez wydawnictwo. Siedziałem przy biurku niemal bez przerwy, także w czasie przygotowań do obchodów Nowego Roku i w sam Nowy Rok. W nocy, zgodnie ze zwyczajem, poszedłem tylko uderzyć w dzwon do starej świątyni buddyjskiej w pobliżu domu, a następnie udałem się z noworoczną wizytą do znajdującego się po przeciwnej stronie chramu shintō. Na koniec wstąpiłem do czynnej tej nocy restauracji serwującej tradycyjne dania z makaronem gryczanym. Nieubłaganie zbliżający się termin oddania książek sprawił, że wraz z nadchodzącym świtem atmosfera w domu stawała się coraz bardziej napięta. Byłem skrajnie wyczerpany i bliski załamania, kiedy dostrzegłem na parapecie wychodzącego na południe okna, przy którym stały oba nasze biurka, mglistobiały cień małej postaci, która wskoczyła na podwyższenie werandy i spoglądała na mnie oparta przednimi łapkami o framugę okna.
Otworzyłem okno, żeby wpuścić gościa przyprowadzonego tutaj przez zimową jutrzenkę, i w jednej chwili dom ożył.
Chibi była naszym pierwszym gościem w nowym roku. O tych, którzy w czasie noworocznym chodzą od domu do domu, by składać świąteczne życzenia, mówi się „pielgrzymi”. Tymczasem nasz pierwszy przedziwny „pielgrzym” nie tylko wszedł do nas oknem, ale też nie wypowiedział żadnych życzeń. Zdołał natomiast skłonić się grzecznie, składając przed sobą w równej linii przednie łapki.
Tak rozpoczął się nowy rok. Siódmego stycznia wiadomość o śmierci cesarza obiegła całą Japonię. W tym czasie udało mi się jakimś sposobem ukończyć owe dwie książki. Obie były o baseballu.

 
Wesprzyj nas