“Miasto w ogniu” jest jednym z najgłośniejszych i najlepiej przyjętych debiutów ostatnich lat. To porywająca i piekielnie inteligentna powieść o miłości, zdradzie i przebaczeniu.


Miasto w ogniuNowy Jork, 1976. William Hamilton-Sweeney, dziedzic jednej z największych amerykańskich fortun, który wyrzekł się rodziny, i jego siostra Regan. Mercer i Keith, mężczyźni, którzy ich kochają. Charlie i Samantha, zbuntowani nastolatkowie z przedmieść, których uwiodła budząca się na Manhattanie scena punkowa. Ogarnięty obsesją reporter i detektyw pragnący dowiedzieć się, co każdy z nich ma wspólnego z postrzeleniem Samanthy w Central Parku w sylwestrową noc.

Zbrodnia kładzie się cieniem na życiu bohaterów, ich związkach i przyjaźniach. A poszukiwanie prawdy sprawia, że każdy, nawet najmroczniejszy sekret zostaje odkryty. Kiedy 13 lipca 1977 roku miasto pogrąży się w mroku, życie każdego z bohaterów nieodwracalnie się zmieni.

“Miasto w ogniu” to porywająca i piekielnie inteligentna powieść o miłości, zdradzie i przebaczeniu. O sztuce, prawdzie i rock and rollu. O tym, czego wymagamy od innych i czego potrzebujemy do życia.

“Miasto w ogniu” jest jednym z najgłośniejszych i najlepiej przyjętych debiutów ostatnich lat. Spotkało się z ogromną przychylnością krytyków na całym świecie i trafiło na listy bestsellerów między innymi w USA, we Francji, w Niemczech, Hiszpanii, Holandii i we Włoszech. Powieść znalazła się na liście najlepszych książek roku m.in. „ New York Timesa”, NPR, „The Washington Post”, „Los Angeles Times”, „San Francisco Chronicle”, „ Vogue’a”, “The Wall Street Journal”.

Powieść, na jaką Nowy Jork zasługiwał od dawna.

Prawdziwa gratka dla czytelnika, bliższa ideału wielkiej amerykańskiej powieści niż wszystko, co napisano od początku XXI wieku.
Stephen King

“Miasto w ogniu” to powieść niezwykle ambitna i niebywale wzruszająca – niezbity dowód, że jej autor jest człowiekiem ogromnego talentu.
Michiko Kakutani, „The New York Times Book Review”

Garth Risk Hallberg (ur. 1978) – pisarz amerykański. “Miasto w ogniu” to jego debiut literacki.

Garth Risk Hallberg
Miasto w ogniu
Przekład: Jędrzej Polak
Wydawnictwo Znak
Premiera: 26 kwietnia 2017
 

Miasto w ogniu

Spotkaliśmy wroga, który jest nami

1.

Choinka szła Jedenastą Aleją. Czy raczej usiłowała iść, zaplątawszy się w porzucony przez kogoś na przejściu dla pieszych sklepowy wózek: drżała, jeżyła się, ciskała, gotowa od razu spłonąć. Tak przynajmniej wydawało się Mercerowi Goodmanowi, który usiłował wyplątać koronę drzewka z pogiętej siatki wózka. W tych czasach wszystko było gotowe od razu spłonąć. Po drugiej stronie ulicy rampę za- i wyładowczą osmoliły ślady sadzy z ognisk rozpalanych przez miejscowych głupków. Dziwki, które opalały się tutaj za dnia, przypatrywały się wszystkiemu przez plastikowe ciemne okulary po dziesięć centów za parę, a Mercer przez ułamek sekundy boleśnie zdawał sobie sprawę, jak wygląda w ich oczach: jak odwalony w sztruksy i okulary ziomal, robiący wszystko, co w jego mocy, żeby się wycofać, choć niosący pień drzewka, modnie potargany białas w motocyklowej kurtce parł do przodu: i pieprzyć sklepowy wózek. Sygnalizacja świetlna zmieniła się ze STÓJ na IDŹ i jakimś cudem, przez zespolone pchanie i ciągnięcie, udało im się uwolnić.
– Wiem, że jesteś poirytowany – odezwał się Mercer – ale czy mógłbyś z łaski swojej przestać się ciskać?
– Czy ja się ciskam? – zapytał William.
– Aż ludzie się patrzą.
Nie wyglądali jak para przyjaciół czy sąsiadów i może dlatego człowiek, który sprzedawał harcerskie choinki przy rampie wjazdowej do Lincoln Tunnel, z takim wahaniem odbierał od nich pieniądze. Dokładnie z tej samej przyczyny Mercer nie mógłby przedstawić Williama rodzinie, co skazywało ich na spędzenie Świąt razem. Wszystkiego można się było domyślić już od pierwszego spojrzenia na pyzatego burżuja o brązowej karnacji i żylastego białego punka: bo co mogłoby zespolić tych dwóch w jednym jarzmie, jeśli nie tajemna potęga seksu?
To William wybrał największą choinkę na placu. Mercer namawiał go, żeby wziął pod uwagę wysoki stopień zagracenia mieszkania, nie mówiąc już o półtuzinie przecznic, które dzieliły to miejsce od domu, ale należy zacząć od tego, że William chciał w ten sposób ukarać Mercera za pomysł kupienia drzewka. Oddzielił dwie dziesięciodolarówki od zwitka, który nosił w kieszeni, i oznajmił sardonicznie i na tyle głośno, by usłyszał go mężczyzna sprzedający choinki: „Chwytam za dupę”. Teraz, w kłębach pary z własnego oddechu, dodał:
– Wiesz dobrze… że Jezus strąciłby nas do piekieł. Piszą o tym w Księdze Kapłańskiej czy gdzieś tam. Po co mi taki Mesjasz, który skazuje człowieka na ogień piekielny?
Nie ten Testament, mógłby zaprotestować Mercer, a tak poza wszystkim nie grzeszyliśmy we dwóch od tygodni, ale ważne było, żeby nie połknąć przynęty. Harcmistrz stał tylko sto jardów za ich plecami – u początku usłanego igłami szlaku.
Okolica wyludniała się przecznica za przecznicą. Hell’s Kitchen o tej porze dnia to nic innego jak zrujnowane parcele, wypalone nadwozia aut i sunący tu i ówdzie bez celu od krawężnika do krawężnika zmywacz samochodowych szyb. Wszystko wyglądało jak po wybuchu bomby, który przetrwały same wyrzutki, co pod koniec lat sześćdziesiątych musiało bardzo przemawiać do Williama Hamiltona-Sweeneya. W zasadzie bomba wybuchła naprawdę kilka lat przed sprowadzeniem się tutaj Mercera. Jakaś grupa posługująca się w nazwie wyjebanym w kosmos skrótowcem, którego nigdy nie zapamiętał, wysadziła w powietrze ciężarówkę przed ostatnią działającą tu fabryką, robiąc miejsce dla kolejnych chylących się ku ruinie loftów. Budynek, w którym mieszkali, był w poprzednim życiu wytwórnią miętówek marki Knickerbocker. Zmienił się niewiele pod wieloma aspektami: bardzo niedbale i prawdopodobnie nielegalnie przekształcono go z użytku przemysłowego na mieszkalny, a w szparach między deskami w podłodze nadal zalegał przemysłowy osad. Podłogę można było szorować pięć razy dziennie, a i tak nie zabijało to mdlącego miętowego zaduchu.
Wniesienie choinki na piąte piętro – bo przemysłowa winda znów lub nadal nie działała – zajęło pół godziny. Kurtka Williama spłynęła żywicą i roślinnymi sokami. Jego płótna już wcześniej wyemigrowały do pracowni w Bronksie, ale i tak okazało się, że jedyne odpowiednie dla choinki miejsce znajduje się przed oknem w przestrzeni mieszkalnej, gdzie gałęzie drzewka kompletnie zasłoniły naturalne światło. Mercer, spodziewając się tego, poczynił na osłodę pewne przygotowania: kupił światełka na ścianę, świąteczny podchoinkowy dywanik i karton bezalkoholowego ajerkoniaku. Wyłożył to wszystko na ladzie, ale William tylko dąsał się na japońskim materacu, opychając się – wraz z Earthą K., swoją kocicą, która rozwalała się bezczelnie na jego piersi – żelkami z miseczki.
– Dobrze, że nie kupiłeś żłóbka – rzucił.
To zabolało, po trosze dlatego, że w tej właśnie chwili Mercer nurkował pod zlewem w poszukiwaniu figurek Trzech Króli przysłanych przez mamę w świątecznej paczce.
Zamiast Trzech Króli znalazł pod zlewem nieotwartą pocztę, którą – był gotów przysiąc – zostawił tego ranka w dobrze widocznym miejscu na kaloryferze. W normalnych okolicznościach nie zniósłby czegoś takiego – nie mógł, na przykład, przejść spokojnie obok jakiejś wyplówki Earthy i jej nie sprzątnąć – a od tygodnia dręczyła go pewna nieotwarta koperta leżąca wśród innej nieotwartej korespondencji, choćby przysyłanych po raz drugi czy trzeci przez Americard Family of Credit Cards ponagleń – to się dopiero nazywa redundancja! Miał nadzieję, że któregoś dnia William odnotuje obecność tej koperty. Po raz kolejny przetasował pocztę, kładąc ów list na wierzchu. Całość znów rzucił na kaloryfer. Ale jego kochanek już wstał, żeby zalać zlepione zielone żelki ajerkoniakiem, niczym jakieś futurystyczne śniadaniowe płatki.
– Śniadanie mistrzów – powiedział.

Problem polegał na tym, że William miał wyjątkowy talent do niezauważania tego, czego nie chciał dostrzec. Inny ilustrujący to przykład: tego dnia, w Wigilię roku 1976, przypadała osiemnasta miesięcznica przybycia Mercera do Nowego Jorku z miasteczka Altana w Georgii. „Ach, rozumiem: Atlanta!”, zapewniali z radosną pobłażliwością nieznajomi. „Nie”, poprawiał, „Al-ta-na”, ale w końcu przestał się tym przejmować. Prostota była łatwiejsza od ścisłości. Wszyscy w domu wiedzieli, że wyjechał na północ, by uczyć angielskiego na wyższym poziomie w Seminarium dla Panien Wenceslas-Mockingbird w Greenwich Village. Za tym wszystkim kryło się, rzecz jasna, wielkie marzenie o napisaniu Wielkiej Amerykańskiej Powieści (nadal wielkie, choć z innych powodów). A jeszcze za tym… no cóż, najprościej będzie powiedzieć, że kogoś poznał.
Miłość, tak jak rozumiał ją do tej pory Mercer, obejmowała olbrzymie pola grawitacyjne odpowiedzialności i niechęci wzbudzanej przez obie zainteresowane strony, przez co każda najniewinniejsza pogawędka zamieniała się w szarpaninę i walkę o oddech. Lecz oto pojawiła się ta osoba, która potrafiła przez wiele tygodni nie odbierać telefonów, nie czując przy tym najmniejszej potrzeby przepraszania za cokolwiek. Człowiek rasy białej kaukaskiej, który przechadzał się nonszalancko po Sto Dwudziestej Piątej Ulicy, jak gdyby to była jego ulica. Trzydziestotrzylatek sypiający do trzeciej po południu nawet wtedy, kiedy już zamieszkali razem. Oddanie, z jakim William robił tylko to, na co miał ochotę, i tylko wtedy, kiedy mu się chciało, było początkowo objawieniem. Nagle okazało się, że można oddzielić miłość od wzajemnych zobowiązań.
Niedawno zaczęło wszakże wychodzić na jaw, że ceną za wyzwolenie jest odmowa oglądania się za siebie. William mówił tylko najogólniej o swoim życiu przed spotkaniem Mercera: o okresie uzależnienia od heroiny na początku lat siedemdziesiątych, po którym został mu niedający się zaspokoić głód słodyczy; o hałdach obrazów, których nie chciał pokazać ani Mercerowi, ani nikomu, kto mógłby je kupić; o implodującym zespole rockowym Ex Post Facto, którego nazwę wypalił na plecach motocyklowej kurtki za pomocą metalowego wieszaka. Co w takim razie z rodziną? Zupełna cisza. Mercer bardzo długo nie zdawał sobie sprawy, że William pochodzi z tych Hamiltonów-Sweeneyów, przez co poczuł się później jak osoba, która poznawszy Franka Tecumseha Shermana, zapomniała zapytać o pokrewieństwo z generałem. William nadal zamierał w bezruchu, gdy ktokolwiek wspomniał w jego obecności o Hamilton-Sweeney Company, jakby właśnie odkrył czyjś paznokieć w zupie i chciał go z niej wyjąć, nie niepokojąc współbiesiadników. Mercer tłumaczył sobie, że jego własne uczucia nie zmieniłyby się ani o jotę, gdyby William miał na nazwisko Doe czy Dinkelfelder. Jednak było mu trudno opanować ciekawość.
A działo się to jeszcze przed Międzywyznaniową Szopką Bożonarodzeniową wystawianą na początku miesiąca przez Seminarium Niższe i uznaną przez Przełożoną do spraw Panien za niemal obowiązkowe dla kadry dydaktycznej wydarzenie kulturalne. Po upływie czterdziestu minut jasełek Mercer usiłował rozerwać się czytaniem nieskończenie długiej listy gwiazd przedstawienia, gdy jego uwagę przykuło to nazwisko. Przesunął palcem po drukowanych literkach w przygaszonym świetle auli: Cate Hamilton-Sweeney Lamplighter (Chór Dziecięcy).
Zazwyczaj trzymał się Wyższego Seminarium – w wieku dwudziestu czterech lat był w nim najmłodszym nauczycielem, a w dodatku jedynym Afroamerykaninem, wskutek czego młodsze dzieci patrzyły na niego jak na dobrze ubranego woźnego – ale gdy kurtyna opadła, odszukał koleżankę, która pracowała w przedszkolu. Wskazała grupkę ekumenicznych aniołków stojącą przy wyjściu na scenę. Ta „Cate” była najwyraźniej jedną z nich. To znaczy, jedyną w swoim rodzaju.
– A czy wiesz coś o jej bracie Williamie?
– Masz na myśli Willa? Chodzi, jak mi się wydaje, do piątej czy szóstej klasy jakiejś szkoły w śródmieściu. Koedukacyjnej. Nie wiem, dlaczego nie posłali do niej Cate. – Koleżanka ugryzła się w język. – A dlaczego pytasz?
– Och, bez powodu – odpowiedział i odwrócił się, żeby odejść. Było tak, jak myślał: zaszła pomyłka, przypadkowy zbieg okoliczności, o którym starał się już zapomnieć.
Ale czy to nie Faulkner powiedział, że nadzieja na jutro wydaje się atrakcyjna, póki dziś nie staje się wczoraj? W minionym tygodniu, ostatniego dnia semestru, po oddaniu ostatniego z ostatnich testów przez opieszałą stypendystkę w drzwiach klasy stanęła podenerwowana biała kobieta. Miała w sobie ujmujący urok młodej matki – jej spódnica z pewnością kosztowała więcej niż cała garderoba Mercera – ale to nie dlatego wydało mu się, że skądś ją zna, choć oczywiście nie wiedział skąd.
– Czym mogę pani służyć?
Zerknęła na trzymaną w dłoni kartkę i sprawdziła nazwisko na drzwiach.
– Pan Goodman?
– We własnej osobie. – A może powinien był powiedzieć tylko „to ja”? Trudno orzec. Złożył dłonie na katedrze i przybrał niegroźną pozę, jak to miał w zwyczaju, kiedy rozmawiał z matkami uczennic.
– Nie wiem, czy uda mi się przeprowadzić tę rozmowę w sposób taktowny. Cate Lamplighter jest moją córką. Jej wychowawczyni wspomniała, że pytał pan o nią po jasełkach w zeszłym tygodniu.
– Ojej… – Zaczerwienił się. – To było nieporozumienie. I przepraszam za jakiekolwiek… – I wtedy ją rozpoznał: ostry podbródek, wiecznie zdumione niebieskie oczy. Mogłaby uchodzić za kobiecą wersję Williama, tyle tylko, że jej obcięte po chłopięcemu włosy miały kasztanowy, a nie kruczoczarny kolor. No i ten elegancki strój!
– Mam wrażenie, że pytał pan wtedy o wuja Cate, której brat nosi jego imię. William nawet o tym nie wie, bo nigdy go nie poznał. Mówię o moim bracie, Williamie Hamiltonie-Sweeneyu. – Dłoń, którą do niego wyciągnęła, nie drżała, w odróżnieniu od głosu. – Mam na imię Regan.
Ostrożnie, Mercer, pomyślał. Tu, w Mockingbird, chromosom Y był wystarczająco dużym obciążeniem, podobnie jak czarny kolor skóry, bez względu na to, co mówili, kiedy go zatrudniali. Nawigując między Scyllą nadmiaru a Charybdą niedomiaru, bardzo starał się emanować w szkole aseksualnością. Koleżanki z pracy wiedziały, że mieszka sam w towarzystwie książek. A teraz wbrew wszystkiemu delektował się brzmieniem jej imienia: „Regan”.
– Czy mogę zapytać, z jakiego powodu zainteresował się pan moim bratem? Mam nadzieję, że nie jest pańskim dłużnikiem ani nic takiego?
– Wielkie nieba, nie. Absolutnie nie. Jest… moim znajomym. Nie zdawałem sobie sprawy, że ma siostrę.
– Nie rozmawiamy ze sobą. Nie widzieliśmy się od lat. Mówiąc szczerze, nie wiem, gdzie przebywa. Nie chciałabym się narzucać, ale czy mogłabym to u pana zostawić? – Podeszła bliżej, by położyć coś na katedrze, a kiedy się wycofywała, poczuł ukłucie bólu. Na wielkim oceanie milczenia, którym była przeszłość Williama, pojawił się niespodziewanie maszt, cofający się ku horyzontowi.
Zaczekaj, poprosił ją w myślach.
– W zasadzie wybierałem się do kafeterii na kawę. Czy nie zechciałaby pani mi towarzyszyć?
Na jej twarzy zagościł niepokój albo smutek – nieodgadniony, ale wszechogarniający. Była naprawdę uderzająco piękna, nawet jeśli odrobinę za szczupła. Większość dorosłych, popadając w smutek, zapada się w sobie, starzeje i staje się niepiękna – być może to jakaś cecha adaptacyjna, która z czasem miała zrodzić doskonałą rasę emocjonalnie nieczułych hominidów, ale jeśli tak, to odpowiadający za to gen omijał ród Hamiltonów-Sweeneyów.
– Nie mogę – odpowiedziała po chwili. – Muszę zawieźć dzieci do taty. – Wskazała leżącą na katedrze kopertę. – Gdyby pan mógł natomiast… jeśli zobaczy się pan z Williamem przed Nowym Rokiem… oddać mu ten list… i powiedzieć, że jest mi tam potrzebny jeszcze w tym roku…
– Gdzie jest pani potrzebny? Przepraszam, to oczywiście nie moja sprawa.
– Bardzo mi było miło pana poznać, panie Goodman. – Przystanęła przy drzwiach. – I proszę się nie martwić okolicznościami. Bardzo się cieszę, że kogoś ma.
Wyszła, zanim zdążył zapytać, co przez to rozumie. Wybiegł ukradkiem na korytarz, żeby spojrzeć za nią: szła, stukając obcasami, po kwadratach światła na posadzce. Przeniósł wzrok na zamkniętą kopertę, którą trzymał w dłoniach. Nie było na niej znaczka, tylko ślad po korektorze w miejscu adresu i pośpiesznie wykaligrafowane imię i nazwisko adresata: William Hamilton-Sweeney III. Nic nie wiedział o rzymskim liczebniku porządkowym.

 
Wesprzyj nas