“Miasteczko w Islandii” to szesnaście powiązanych ze sobą opowieści, w których poznajemy bohaterów i przyglądamy się ich życiu tylko przez dwie, te same minuty. Tyle wystarczy, żeby poczuć codzienność ich życia.


Miasteczko w IslandiiW dorocznej przemowie z okazji dnia rybaka poeta Smyrill zauważa, że osada to świat w skorupce orzecha. Guðmundur Andri Thorsson z krótkich, intymnych obrazków z życia mieszkańców urokliwej nadmorskiej mieściny tworzy uniwersalny portret niewielkiej społeczności ze wszystkimi jej uwikłaniami. A wszystko to osadza w urzekającej poetyce islandzkiej gawędy.

Valeyri to mała islandzka wioska rybacka, gdzie rytm dnia wyznaczają drobne rytuały, syreny statków i śmiech rozrabiających dzieci, a historie z życia sąsiadów układają się w zaskakujący wzór jak w kalejdoskopie.

Jest piątek, noc świętojańska, wieczorem odbędzie się koncert tutejszego Zespołu Tanecznego Óliego Glansa. Białego wina wystarczy, zupa rybna dojedzie w trakcie przyjęcia – będą pić, jeść, śpiewać i śmiać się na całego. Kata już wsiadła na rower, aby jeszcze chwilę poćwiczyć, nim zejdą się goście. W czasie dwuminutowego przejazdu przez osadę mija kolejnych sąsiadów, którzy zaludnią strony powieści.

Wieczorne wydarzenie, którym żyje lokalna społeczność, staje się pretekstem do opowieści o małym mieście, z jego siecią powiązań i wewnętrznych napięć, gdzie każdy każdego zna i trudniej uciec od przeszłości. Gdzie nikt na długo nie jest obcy, lecz nie staje się przez to swój. Gdzie małżeńskie problemy przestają być problemami wyłącznie małżonków. Gdzie wszyscy znają się od pokoleń, jednak nikt nie wie do końca, co kryje się w zakamarkach pamięci sąsiada.

W szesnastu powiązanych ze sobą opowieściach poznajemy bohaterów i przyglądamy się ich życiu tylko przez dwie, te same minuty. Tyle wystarczy, żeby poczuć codzienność ich życia, poznać ich nadzieje, smutki, prześladujące ich duchy przeszłości, skrywane uczucia, niespełnione marzenia i utracone miłości.

Jeśli chcesz poczuć, na czym naprawdę polega prostota szczęścia, nie czytaj poradników. Po prostu odwiedź mieszkańców tego miasteczka.

Guðmundur Andri Thorsson – islandzki pisarz, wielokrotnie nagradzany prestiżowymi nagrodami literackimi za swoje powieści, w których w wyjątkowy sposób portretuje islandzkie społeczeństwo.

Guðmundur Andri Thorsson
Miasteczko w Islandii
przekład: Jacek Godek
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 19 kwietnia 2017
 
 

Miasteczko w Islandii


ONA PRZYCHODZI ZNAD MORZA…

Ona przychodzi znad morza i sunie wzdłuż rewy. Kiedy dzień zaczyna się chylić ku zachodowi, mgła wolno opada na wody fiordu, jak zwykle latem, węszy wokół pagórków, zagląda za wzniesienia, wciska się do osady, gdzie liże węgły domów, a potem podnosi się na tyle, bym mógł wyjrzeć przez okno. Widzę tajemnice. Widzę, jak ludzie gotują, jak się obijają, sikają, śpiewają, milczą i się czają. Niektórzy płaczą, niektórzy słuchają, niektórzy wypatrują.
Widzę ludzi krzyczących w poduszkę, wynoszących śmieci i niepotrzebne wspomnienia i nie odwracam wzroku. Nigdy nie odwracam wzroku. Jósa jest sama i popija ciepłe piwo z puszki, skanując stare zdjęcia klasowe, które umieści na Facebooku. Kalli relaksuje się w swojej stodole, grzebał przy kolejnej pralce. Anna i Jói mają dziś ciche dni. Lekarz Jónas zwiesił głowę, a Lalli Maskonur wyruszył na spacer i zaraz wpadnie na swoją siostrę Lárę, z którą nie rozmawia od dziesięcioleci… A tu Sveinsína drapie się kopyścią między łopatkami, później zajrzy do Jósy, by uczcić dzień, ale wtedy ja już zniknę razem z mgłą.
Suniemy za węgieł. Ona przede mną, jakby dokądś jej się śpieszyło i jakby męczyła ją moja opieszałość, ale znajdujemy chwilę, by zatrzymać się przy małym czerwonym domku z szarym dachem, w którym dziś dzieci Ásty nie są już tak zakatarzone i mała Una wreszcie nie płacze. Wszystkie tajemnice małej osady – wprawdzie nie są wielkiej wagi, w każdym razie nie wszystkie i nie zawsze, ale ja i mgła zawsze zaglądamy w okna, niczym wścibski i w dwójcy jedyny bóg, który wciąż musi upewniać się, że życie ludzi trwa i biegnie swoim torem, mimo że dał im wcześniej wolną wolę.
Ona przychodzi znad morza i sunie wzdłuż rewy. Towarzyszy jej zimny wiatr i nikt nie cieszy się z jej przybycia. Poeta Smyrill jednak wyczuwa spływającego nań ducha, gdy się zbliżamy, i odrywa się od zajęć, wyjmuje swój zniszczony brązowy notes, kieruje się wolno do kuchni, podchodzi do okna, przez które patrzy w dal, i notuje pomysły do swojego cyklu wierszy Zapach popiołu.
Mgła to dal, która nagle się zamyka. Jest miłym w dotyku nieszczęściem. Jest samym prawem. Ona przychodzi znad morza i sunie wzdłuż rewy, a tutejszym ludziom wydaje się wszystkim, co szare, zimnym milczeniem, które czasem nakłada się na samo życie, tak jak w tej chwili zakryło lokalną górę Svarri. Potem nadchodzi wieczór. Potem nadchodzi noc. A z nocą nadchodzi deszcz.
Miłości się budzą, kwiaty umierają, ludzie poddają się w połowie drogi, światła samochodów nikną w wieczornej szarudze, płomień świecy drży w cugu od okna, chwile nie giną w myślach, a dni przemijają. Mijają miesiące, uczucia i lata. Widzę to niebieskie na kwietniowym niebie i to zielone w majowej trawie. Widzę łopot skrzydeł, gdy zbliża się południe, słyszę nowy ton w szumie źdźbeł.
Widzę to czerwone w policzkach dzieci na wiosnę, kiedy całe dnie spędzają na dworze. Widzę jesienne pogody w ludzkich twarzach, gdy dzień zamyka się wcześnie. Czuję zapach zimy, kiedy późną jesienią powstaje z oceanu i kiedy śmierć rozciąga się nad światem. Widziałem miłość budzącą się w oczach i umierającą w ceremoniach. Widziałem, jak opuszczone dziecko przestaje płakać. Widziałem tonących mężczyzn i wieszających się chłopców. Widziałem zamordowaną i pogrzebaną ciężarną. Już dawno nie żyję. Już dawno powinienem być zgaszony i może nawet jestem, ale jeszcze się nie zorientowałem. Jestem tylko świadomością. Przychodzę znad morza i sunę wzdłuż rewy, i wkrótce zniknę razem z mgłą. Jestem popołudniową bryzą i odwiedzam ludzi za dnia około wpół do piątej, a jakąś godzinę później frunę gdzieś do swojego domu w tym, co minęło; to jest w trawie, która przedtem drgała, to jest w nasionach mniszka, które osiądą w nowych miejscach, to jest w fałdach sukienki Katy jadącej na rowerze w dół ulicy Nadmorskiej do Świetlicy.

KLARNET I KONTRABAS

Ona czuje, jak dziecięcy gwar miesza się z popołudniowym słońcem. W powietrzu unosi się zapach jedzenia, warkot łodzi motorowej dochodzi z morza, warkot kosiarek z ogrodów, nadbrzeżne ptactwo cicho kreśli łuki w powietrzu, na wrzosowiskach ptaki dyrdają zawzięcie, a nasiona dmuchawca osiadają na ziemi: popołudnie wrze. Całe to życie daje jej moc, by cisnąć na pedały, gdy jedzie przez osadę, narzuca jej takt, rytm i nadzieję; czuje, jak po ciele rozchodzą się siły witalne. Patrzą na nią domy, ale to nie szkodzi. Starzy ludzie z sekatorami machają do niej i wołają: „Witaj, Kato kochana!”, i jest dobrze. Dzieciaki piszczą, podskakując na trampolinach falujących przed każdym domem – i machają – a w oddali klęczą kobiety przy kwietnych rabatach, kiwając uwalanymi żółtymi rękawicami. Sidda siedzi razem z Adrésem i Fríðą, i jeszcze innymi, ona chce jej szczególnie pomachać. Biegacz z basów stoi na schodach starego Domu Lekarza z fajką w ustach i patrzy na nią, lecz jej nie macha.
Za dwie minuty dojedzie do Świetlicy. Wieczorem koncert tutejszego chóru i choć co niedzielę śpiewają podczas mszy, tym razem będzie inaczej, bo program bardzo ambitny: zaśpiewają islandzkie pieśni chóralne, takie jak “Noc” i “Piękni mali przyjaciele” oraz ulubione utwory, jak “Bądź gotowy, gdy wiosna cię zawoła”, albo “Och jungfruen går i ringen”, ale także “Locus iste” Brucknera i “Sicut locutus est” Bacha, gdzie nie ma miejsca na najmniejszy błąd, bo wtedy pomimo wyczerpujących poniedziałkowych prób wszystko się zawali. Siedziała przy pianinie i cierpliwie, do znudzenia ćwiczyła głosy – powtarzała: „Jeszcze raz!”, tak kalecząc islandzki, że nie dało się jej słuchać. Czasem przy Bachu miała wrażenie, że żongluje jednocześnie piętnastoma piłkami, upuści jedną, spadną wszystkie. Ale udało jej się sprawić, że śpiewali pewnie i zdecydowanie, a potem niesamowicie delikatnie. Znalazła w sobie to kruche brzmienie. Brzmienie Valeyri.
A teraz chce zjawić się nieco wcześniej, zanim przybędą Sidda, Fríða i Anna, żeby poustawiać krzesła. Pragnie chwili dla siebie, wypróbuje pianino, usiądzie gdzieś, zamknie oczy i odnajdzie w sobie jakiś ton. Potem przyjdą ludzie. Chór rozsiądzie się w garderobach, ale ona każe im się zebrać, chwycić za ręce i zamruczeć Śpij, moje kochanie. Potem wejdą na scenę, zajmą miejsca na podestach, tak jak ćwiczyli, następnie zjawi się ona, ukłoni, odwróci się w stronę chóru, uniesie ręce i spojrzy w oczy każdemu z osobna, chór to jedna istota, wreszcie da znak i niezwykle delikatnie zaśpiewają jednym głosem, stworzą nową przestrzeń: “Locus iste, a Deo factus est…”
Wszystko jest tak jasne. Wieczór jeszcze nie nadszedł, a to już nie dzień. Istnienie drży na granicy. Ma gołe nogi i stopy w papciach i jest jej trochę zimno, ponieważ obok przeszła chłodna bryza popołudniowa, ale nie marznie nieprzyjemnie, lecz rozgrzewająco. Wszystko śpiewa we wszechobecnej poświacie. Słońce śpiewa, morze, ryby, słupy, krowy, muchy, konie śpiewają, psy, stary czerwony rower, który otrzymała od Kalliego i Siddy. Jest przekonana, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy znów pojawi się czerwony połysk w jej rudych włosach. A jej oczy znów odzyskają blask. Znów sercem będzie śpiewać, grając na klarnecie. W jej byt znów zawita życie. Znowu będzie kochana. Ma na sobie białą sukienkę w niebieskie kropki, którą kupiła sobie w dniu, w którym była kochana.
To był dzień, w którym Andreas miał ją wieczorem poprosić o rękę w pawilonie w dużym parku w centrum Trnavy. To jej jedyna elegancka sukienka, jedyna, jaką kiedykolwiek będzie miała. Od tamtego wieczoru jej nie wyciągała. Leżała pedantycznie złożona i czekała w małej czerwonej walizce i w licznych szafach. Towarzyszyła jej w światowych podróżach przez korytarze piekieł. Z małej uliczki w Trnavie do Bratysławy, do Pragi, Kolonii, Rotterdamu, Moskwy, Kopenhagi, Hamburga, Reykjaviku… Przez cały ten czas leżała, cierpliwie złożona na dnie małej czerwonej walizki obok milczącego klarnetu.
Była kiedyś kochaną. Po próbie miała tylko zajrzeć do domu, zanieść klarnet i się przebrać – włożyć nową sukienkę – Andreas miał odstawić do domu kontrabas, a na dziesiątą umówieni byli na spotkanie na ławeczce pod starą topolą w starym parku w centrum, tam, gdzie spotykali się zawsze od czasów szkolnych; klarnet i kontrabas. Powiedział, że ona nadaje sens jego życiu. Wierzyła mu. Spytał, czy wyobraża sobie, że za niego wyjdzie i będzie dzieliła z nim swoje życie. Odpowiedziała: „Tak”, ponieważ mu wierzyła. I minie wieczór i noc, miną dni i tygodnie, i w ciągu kilku miesięcy zamieszkają razem w starej dzielnicy. On grał na kontrabasie w orkiestrze symfonicznej i w małym szkolnym bandzie jazzowym Trnava Stompers, w którym realizował się wraz ze starymi przyjaciółmi. Ona grała na klarnecie w orkiestrze symfonicznej i trochę uczyła, i, jak mawiała jej matka, aby zwiększyć przychody, rano roznosiła pocztę po ich starej dzielnicy.
Dni miną, tygodnie i miesiące. Każde w swoim pokoju do południa będzie ćwiczyć, potem wyjdą razem coś przekąsić, bo tak od razu nie będzie im się chciało gotować – dopiero jak pojawią się dzieci, jedno, dwoje, troje. Dni miną, miesiące i lata. Stopniowo skurczą się codzienne chwile szczęścia, powoli mieszkanie stanie się dla nich zbyt ciasne, czasem będzie im brakować jedzenia i czasem trudno jej będzie rano grać wprawki na klarnecie z powodu dzieciaków, ale mimo to robić będzie swoje, bo mama pomoże jej przy dzieciach, by mogła nadal grać w orkiestrze. Andreasowi też to się uda, mimo że będzie za dużo pił i wracał wieczorami pijany po występach Trnava Stompers w najróżniejszych knajpach. Będzie powtarzał, że ona nadaje jego życiu cel. A ona będzie mu wierzyć. W końcu na tym polega życie – taki był jego tata i jej tata, tacy byli ich dziadkowie, oni już tacy są, ci faceci. Lata miną, szare dni, ciężkie chwile. Będą się kłócić, bo zbyt dużo pieniędzy idzie na piwo, zbyt ciasno w ich małym mieszkaniu, za mało czasu poświęca dzieciom. Ale tak to już jest.
Tak to się toczy, a ona będzie mu wierzyć. Wciąż jeszcze zachowa czerwony połysk w rudych włosach, który odbija się w brązowych oczach i promiennym uśmiechu, o którym Andreas zawsze mówił, że daje mu siły do tego, by rano się zbudzić. On zawsze będzie równie przystojnym mężczyzną w swoich czerwonych sweterkach, choć po każdym piwnym wieczorze z Trnava Stompers urośnie mu brzuch. Czasem niedziele całej ich rodziny będą radosne, obiad będzie mruczał w garnkach, a odkurzacz tańczył po pokojach, będą też mieli własne chwile podczas milczących spacerów po starym parku w centrum miasta, gdy usiądą na ławeczce pod starą topolą, jak robili to za młodu i jak było tego wieczoru, kiedy spytał ją, czy zechce za niego wyjść; tam czasem zjedzą kanapkę, którą on przygotuje, zbyt grubo smarując masłem ze zbyt aromatyczną kiełbasą, i trzymać się będą za ręce, on powie jej, że ona daje mu siły, by rano się zbudzić, ona mu uwierzy. Klarnet i kontrabas.
Była kochaną.
Chciała tylko wstąpić do domu po próbie, zanieść klarnet, a Andreas miał zostawić w domu kontrabas, a potem mieli się spotkać w starym parku na ławeczce pod starym drzewem.

 
Wesprzyj nas