W «Na Wodach Północy» wyczuwa się miejscami Conrada i Melville’a, ale generalnie najbardziej zauważalny jest wpływ Dickensa. Oszałamiająca powieść.


Na Wodach Północy - Ian McGuireRok 1859. Do załogi statku wielorybniczego wypływającego na Morze Arktyczne dołącza Patrick Sumner, który z zszarganą reputacją odszedł z armii, a teraz obejmuje stanowisko lekarza okrętowego. Okręt z mordercą na pokładzie wyrusza w rejs…

Gdy statek jest już daleko od portu, znalezione zostają zwłoki zamordowanego chłopca. Sumner, choć niechętnie, wchodzi w rolę detektywa. Wkrótce stanie twarzą w twarz z potwornościami większymi nawet od tych, z jakimi zetknął się podczas powstania sipajów. Uosobieniem zła okazuje się Drax. Harpunnik. Morderca. Bestia.

Kiedy stanie się jasne, jaki jest prawdziwy cel wyprawy, a załoga straci wszelką nadzieję, między Sumnerem a Draxem w przerażających ciemnościach arktycznej zimy dojdzie do nieuchronnej konfrontacji.

***

„«Jądro ciemności» w białych lodach Arktyki. Precyzyjne, przerażające, poruszające. Ian McGuire pokazuje, jak pisać powieści historyczne w XXI wieku”
Juliusz Kurkiewicz „Gazeta Wyborcza“ i „Książki. Magazyn do Czytania“

„Zapierające dech w piersiach osiągnięcie – naprzemiennie jest kapitalną rozrywką, szokuje, przeraża i prowokuje. Nie przegapcie, to jedna z najważniejszych książek roku”
James Kidd, „Independent”

„McGuire oferuje jeden popis narracyjny za drugim. W «Na Wodach Północy» wyczuwa się miejscami Conrada i Melville’a, ale generalnie najbardziej zauważalny jest wpływ Dickensa. Oszałamiająca powieść. Należy do tych, które usidlają od samego początku i od których nie można się oderwać aż do gorzkiego finału”
„Financial Times”

„Bezlitośnie wciąga. Można odnieść wrażenie, że tak finezyjne pisarstwo zostało żywcem wyjęte z kart «Moby Dicka» Hermana Melville’a”
„Independent”

„Niesamowita, przepojona smoliście czarnym humorem, napisana z rozmachem, który przybiera na sile aż do zakończenia, czyli nieoczekiwanej, ale niezmiernie satysfakcjonującej sceny. Dzieło natchnione”
Stephenie Cross, „Daily Mail”

„Jako narrator McGuire prowadzi nas pewnie i niewzruszenie, a powieść stworzył pierwszorzędną, zajmującą i pełną napięcia. Pod względem stylistycznym również ani razu nie zawodzi. Pisarz o wyjątkowym kunszcie i wyjątkowej odwadze”
Paraic O’Connell, „Irish Times”

„Bezlitosna, nie sposób jej odłożyć. Wyobraźcie sobie film «Zjawa» – z tą różnicą, że jego akcja rozgrywa się na kole podbiegunowym”
„The Millions”

„Niewiele innych powieści działa tak silnie jak «Na Wodach Północy»”
Nick Rennison, „Sunday Times”

„Żywa lektura, bogata w zwroty akcji, szczegóły historyczne i wyraziste postacie. Miły kontrast w porównaniu z większością fikcji literackiej”
Robbie Millen, „The Times”

„Błyskotliwa, wartka, porywająca. Majstersztyk budowania napięcia, mistrzowska rekonstrukcja minionego świata”
„Hilary Mantel”

„Fascynująca i na swój mroczny sposób olśniewająca. «Na Wodach Północy» jest jak spotkanie Josepha Conrada z Cormakiem McCarthym w jakimś zapuszczonym porcie, gdzie chłodno kiwają sobie głowami na znak uznania. McGuire to wyjątkowy talent”
Colm Toibin, „New York Times”

„Siła «Na Wodach Północy» kryje się w doskonale przestudiowanych szczegółach i sugestywnych opisach mrozu, brutalności, okrucieństwa oraz bezlitosnego, krwawego rzemiosła, jakim jest zabijanie wielorybów”
„Guardian”

«Na Wodach Północy» jest jak spotkanie Josepha Conrada z Cormakiem McCarthym w jakimś zapuszczonym porcie, gdzie chłodno kiwają sobie głowami na znak uznania.

Ian McGuire dorastał w Anglii, w okolicach Hull. Studiował na University of Manchester, a także na University of Virginia w Stanach Zjednoczonych. Jest współzałożycielem i współkierownikiem University of Manchester’s Centre for New Writing. Pisze teksty krytyczne i beletrystykę. Opowiadania publikował między innymi w „Chicago Review” i „Paris Review”. „Na Wodach Północy” to jego druga powieść.

Ian McGuire
Na Wodach Północy
Przekład: Bartosz Kurowski
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 18 kwietnia 2017
 

Na Wodach Północy – Ian McGuire


1

Oto widzicie mężczyznę.
Z podwórca Clappisonów wychodzi na Sykes Street i węszy w nasyconym powietrzu – terpentyna, mączka rybna, gorczyca, grafit, smołowane jak co dzień dna statków, poranny odór szczyn po świeżo opróżnionych nocnikach. Mężczyzna jednokrotnie prycha, drapie się po porastającej głowę szczecinie, poprawia spodnie w kroku. Obwąchuje sobie palce, a potem kolejno niespiesznie wkłada je do ust, ssąc najostatniejsze resztki, by w pełni wykorzystać to, za co zapłacił. U wylotu Charterhouse Lane skręca na północ, w Wincolmlee, mija tawernę De La Pole, mija wytwórnię świec z olbrotu, tłocznię oleju lnianego.
Nad dachami magazynów widzi kołyszące się grotmaszty i bezanmaszty, słyszy pokrzykiwania dokerów i łomoczące u pobliskiego bednarza pobijaki. Jego ramię ociera się o wygładzoną czerwoną cegłę, mimo przebiega pies, przejeżdża wóz wysoko załadowany nieobrobionym drewnem. On zaś ponownie wciąga powietrze, przesuwa językiem po nierównym obmurowaniu zębów. Wyczuwa nowe pragnienie, nikłe, acz uporczywe, narastający wymóg, który, świerzbiąc, domaga się spełnienia. Jego okręt wypływa o brzasku, ale przedtem zostało jeszcze coś do zrobienia.
Wodzi dookoła wzrokiem, zastanawiając się przez chwilę, co też może to być. Rejestruje różowy zapach krwi dochodzący z masarni, plugawe rozkołysanie kobiecych spódnic. Myśli o mięsie – zwierzęcym, ludzkim – lecz pomyślawszy raz jeszcze, decyduje, że to nie ten rodzaj udręki, jeszcze nie, ten jest łagodniejszy, nie nęka aż tak dotkliwie. Odwraca się i rusza w drogę powrotną do tawerny.
O tak wczesnej porze knajpa jest prawie pusta. W palenisku gore słaby ogień, czuć zapach smażeniny. Mężczyzna przetrząsa kieszenie, ale znajduje tylko chlebowe okruchy, nóż bosmański i półpensową monetę.
– Rum – życzy sobie.
Przesuwa samotną półpensówkę po kontuarze. Spojrzawszy na nią, szynkarz kręci głową.
– Wypływam z samego rana – wyjaśnia mężczyzna. – Na „Ochotniku”. Skrypt dłużny wam wystawię.
Szynkarz prycha.
– Wyglądam wam na idiotę? – pyta.
Przybyły wzrusza ramionami i myśli przez chwilę.
– No to orzeł albo reszka. Ten oto solidny nóż za kapkę waszego rumu.
Kładzie na kontuarze nóż bosmański, który szynkarz podnosi i uważnie ogląda. Otwiera ostrze i sprawdza je opuszką kciuka.
– Lepszego nie znajdziecie – zachwala mężczyzna. – Ni razu żem się na nim nie zawiódł.
Szynkarz wyjmuje z kieszeni szylinga. Pokazuje go. Rzuca monetą i mocno ją przyklepuje. Obaj się przyglądają. Szynkarz kiwa głową, zabiera nóż i chowa go do kieszeni kamizelki.
– A teraz, z łaski swojej, wypierdalajcie.
Oblicze mężczyzny ani drgnie. Nie widać po nim złości ani zaskoczenia. Jakby utrata noża była częścią szerszego, bardziej złożonego planu, wiadomego jemu i tylko jemu. Po chwili klient się pochyla, zzuwa marynarskie buty i stawia je na kontuarze jeden obok drugiego.
– Rzucajcie jeszcze raz – mówi.
Szynkarz przewraca oczami i się odwraca.
– Na chuj mi wasze buciory – odpowiada.
– Nóż żeście wzięli – przypomina mężczyzna. – Za późno, by się wycofać.
– Na chuj mi jakieś buciory – powtarza szynkarz.
– Nie możecie się wycofać.
– Mogę, kurwa, robić, co mi się żywnie podoba – ucina szynkarz.
Z drugiego końca lady obserwuje ich oparty o kontuar Szetlandczyk. Ma na sobie wełnianą czapeczkę i płócienne, lepiące się od brudu spodnie. Jego oczy są przekrwione, rozbiegane i pijane.
– Ja wam postawię – mówi – tylko weźcie, kurwa, zawrzyjcie jadaczkę.
Mężczyzna mierzy go wzrokiem. Walczył ongiś z Szetlandczykami pod Warwick i Peterhead. Jako wojacy bystrością nie grzeszyli, ale upór mieli i niełatwo szło jednego z drugim wykończyć. Ten tutaj ma wciśnięty za pas pordzewiały wielorybniczy nóż, a w sobie jakąś nieugiętość i irytację. Po chwili przybyły kiwa głową.
– Wdzięczny będę niezmiernie – oświadcza. – Cała noc na dziwkach, to i w gardle zaschło.
Szetlandczyk daje znać barmanowi, a ów z demonstracyjną niechęcią nalewa drugiego drinka. Mężczyzna zdejmuje z kontuaru marynarskie buty, zabiera alkohol i przenosi się na ławę przy ogniu. Po kilku minutach kładzie się, podciąga kolana pod brodę i zasypia. Gdy ponownie się budzi, Szetlandczyk siedzi przy narożnym stole i rozmawia z dziwką. Jest ciemnowłosa, tłusta, ma plamistą twarz i zielonkawe zęby. Mężczyzna ją rozpoznaje, lecz nie może sobie przypomnieć jej imienia. Betty? – zastanawia się. A może Hatty? Albo Esther?
Szetlandczyk woła kucającego w drzwiach chłopca, wręcza mu monetę i każe sobie przynieść tacę małży od handlarza rybami na Bourne Street. Chłopak jest szczupły, ma dziewięć albo dziesięć lat, ciemne oczy i jasnobrązową skórę. Mężczyzna prostuje się na ławce i nabija fajkę ostatnimi okruchami tytoniu. Zapaliwszy ją, rozgląda się wokół. Obudził się wypoczęty i gotów. Czuje rozluźnione mięśnie pod skórą, zaciskające się i rozkurczające w piersi serce. Szetlandczyk usiłuje kobietę pocałować, ale zostaje odtrącony pazernym piskiem. Hester, przypomina sobie mężczyzna. Kobieta ma na imię Hester, mieszka w bezokiennym pokoju na James Square, w którym znajduje się łóżko z żelazną ramą, a poza nim dzbanek, miednica i gumowa gruszka do wypłukiwania spermy. Mężczyzna dźwiga się i podchodzi do stołu, przy którym oboje siedzą.
– Postawcie jeszcze jednego – namawia.
Szetlandczyk obrzuca go przelotnym spojrzeniem zmrużonych oczu, po czym kręci głową i powraca do Hester.
– Jednego jedynego i tyleście mnie widzieli.
Choć Szetlandczyk nie zwraca na niego uwagi, mężczyzna nie rusza się z miejsca. Wyczekuje z cierpliwością człowieka tępawego i niemającego wstydu. Czuje, jak jego serce nabrzmiewa i się kurczy, wdycha normalny smród tawerny: pierdnięcia, dym fajkowy, woń rozlanego piwa. Hester podnosi na niego wzrok i chichocze. Zęby ma bardziej szare niż zielone, język barwy świńskiej wątroby.
Szetlandczyk wyjmuje zza pasa wielorybniczy nóż i kładzie go na blacie. Wstaje.
– Prędzej weznę i ci jaja urżnę, niż coś jeszcze postawię – mówi.
Szetlandczyk jest chudy jak tyczka i gibki. Włosy i brodę wysmarowane ma foczym łojem, jedzie od niego kubrykiem. Mężczyzna zaczyna pojmować, co będzie musiał uczynić – z wolna rozpoznaje charakter bieżących żądz i formę, jaką powinno przybrać ich zaspokojenie. Hester znowu chichocze. Szetlandczyk podnosi nóż i przykłada chłodne ostrze do kości jarzmowej mężczyzny.
– Mogę ci też urżnąć kinola i rzucić go, kurwa, wieprzkom na dworze.
Rozbawia go ten pomysł, a Hester śmieje się razem z nim. Spokój mężczyzny jest niezmącony. Wyczekiwana chwila jeszcze nie nadeszła. To jedynie nudne, ale konieczne interludium, pauza. Szynkarz sięga po drewnianą lagę i skrzypi zawiasami szynkwasu.
– Jesteś pan – mówi, pokazując palcem – jebanym bumelantem, a do tego kłamliwą pizdą. Wynocha mi stąd.
Mężczyzna spogląda na zegar ścienny. Ledwie minęło południe. Zostało mu szesnaście godzin na zrobienie tego, co musi zrobić – cokolwiek to jest. Na ponowne zaspokojenie. Tym świerzbiącym łaknieniem wyraża swe pragnienia ciało, ono przemawia do niego to szeptem, to mamrotaniem, to krzykiem. Zew, który nigdy nie milknie, a gdy w końcu ucichnie, on będzie wiedział, że nareszcie umarł, że jakiś chuj koniec końców go ukatrupił, i taki będzie kres.
Daje nagły krok ku Szetlandczykowi, by tamten poznał, że się go nie boi, po czym znów się odsuwa. Zwraca spojrzenie na szynkarza i unosi podbródek.
– Wsadźcie se tę pałę w przeruchany odbyt – proponuje.
Szynkarz pokazuje mu drzwi. W progu mężczyzna mija chłopca niosącego cynową tacę z małżami, wonnymi i parującymi. Przez chwilę na siebie patrzą, a on czuje żywszy puls nieuniknionego.
Wraca wzdłuż Sykes Street. Nie myśli o „Ochotniku”, który stoi teraz w doku i na którym przez ostatni tydzień harował, ładując go i trymując, ani o czekającym go pieprzonym sześciomiesięcznym rejsie. Skupia się wyłącznie na chwili obecnej – Grotto Square, łaźnie tureckie, dom aukcyjny, powrozownia, kocie łby pod stopami, agnostyczne yorkshirskie niebiosa. Natura nie poskąpiła mu cierpliwości i opanowania. Będzie czekał, skoro trzeba zaczekać. Natrafia na murek i na nim siada. Gdy głodnieje, ssie kamyk. Upływa godzina. Przechodnie go zauważają, ale nie próbują nawiązać rozmowy. Wkrótce nadejdzie czas.
Mężczyzna obserwuje, a cienie się wydłużają. Przelotny deszcz pada i ustaje, gdy chmury jak dreszcze suną po zwilgotniałym niebie. Dostrzega ich wreszcie, już prawie o zmierzchu. Hester śpiewa balladę, Szetlandczyk w jednej ręce niesie butlę grogu, a drugą niezgrabnie prowadzi kobietę. Patrzy, jak skręcają w Hodgson’s Square. Odczekuje chwilę, po czym obiega róg i dostaje się na Caroline Street. Uznaje, że zrobiło się wystarczająco ciemno, choć noc jeszcze nie zapadła. Okna Tabernacle się jarzą, w powietrzu czuć zapach pyłu węglowego i podrobów.
Pierwszy dociera do Fiche’s Alley i kryje się w niej. Podwórzec jest pusty, nie licząc sznura z pokrytym kopciem praniem i ostrego amoniakowego zapachu końskich szczyn. Mężczyzna stoi w ciemnym otworze drzwiowym, w ręce ściska pół cegłówki. Gdy Hester i Szetlandczyk wkraczają na dziedziniec, dla pewności chwilę odczekuje, po czym wyłania się i mocno wali cegłówką w tył głowy marynarza. Kość miękko ustępuje. Tryska cienki strumyk krwi i rozlega się dźwięk, jakby pękł mokry kij. Szetlandczyk bez zmysłów wali się na twarz, łamiąc zęby i nos na kocich łbach. Zanim Hester ma szansę wrzasnąć, mężczyzna przykłada jej do gardła wielorybniczy nóż.
– Wypatroszę cię, kurwa twoja mać, jak dorsza – obiecuje.
Kobieta spogląda na niego dzikim wzrokiem i unosi utytłane ręce w geście poddania. Mężczyzna przeszukuje kieszenie Szetlandczyka, zabiera pieniądze i tytoń, a resztę wyrzuca. Leżący jeszcze słabo oddycha, choć wokół jego twarzy i głowy powiększa się aureola krwi.
– Trzeba ścierwo stąd zabrać, i to już – mówi Hester – albo znajdę się po uszy w gównie.
– To zabieraj – odpowiada mężczyzna. Czuje nieobecną jeszcze przed chwilą lekkość, jak gdyby świat wokół niego otworzył się na oścież.
Dziwka próbuje wlec Szetlandczyka za ramię, ale ten okazuje się zbyt ciężki. Pośliznąwszy się we krwi, kobieta upada na bruk. Śmieje się sama z siebie, a następnie zaczyna jęczeć. Mężczyzna otwiera drzwi do szopy na węgiel i za pięty wciąga Szetlandczyka do środka.
– Jutro mogą go sobie znaleźć – powiada. – Ja będę już daleko.
Hester wstaje chwiejnie, wciąż pijana, i podejmuje się niemożliwego zadania wytarcia spódnic z błota. Mężczyzna odwraca się, by odejść.
– Dajże szylinga lub dwa, co, złociutki? – woła za nim Hester. – Za te kłopoty, coś mnie ich narobił.

Wytropienie dzieciaka zajmuje mu godzinę. Nazywa się Albert Stubbs, sypia w ceglanym przepuście pod mostem północnym, żyje na ościach i obierkach, a także z okazjonalnych miedziaków, które zarabia jako chłopiec na posyłki dla moczymordów, w oczekiwaniu na zaokrętowanie zabijających czas w obskurnych tawernach. Mężczyzna proponuje mu posiłek. Pokazuje ukradzione Szetlandczykowi pieniądze.
– Powiedz, na co masz ochotę – zachęca. – Kupię ci.
Chłopiec niczym zwierzę zaskoczone w leżu niemo odpowiada spojrzeniem. Mężczyzna zauważa, że dzieciak wcale nie cuchnie – pośród całego tego brudu udało mu się pozostać czystym, niezbrukanym, jakby naturalnie ciemna pigmentacja chroniła go przed grzechem, a nie – jak sądzą niektórzy – była tego grzechu świadectwem.
– Trudno się na ciebie napatrzeć – mówi mu.
Chłopiec prosi o rum, więc mężczyzna wręcza mu wyjętą z kieszeni śliską, w połowie pustą butelkę. W miarę picia oczy młodego stają się z lekka szkliste, znika też gdzieś jego czupurna rezerwa.
– Nazywam się Henry Drax – klaruje mu mężczyzna najłagodniej, jak umie. – Jestem harpunnikiem. Z pierwszym brzaskiem wypływam na „Ochotniku”.
Chłopiec kiwa głową bez zainteresowania, jakby wszystko to było mu wiadome od dawien dawna. Włosy ma matowe i bure, lecz skórę nadzwyczaj czystą – lśni w bladej poświacie księżyca niczym wypolerowane drewno tekowe. Ponieważ chłopak nie nosi butów, podeszwy stóp ma sczerniałe i zrogowaciałe. Draxa ogarnia potrzeba dotknięcia go – może policzka, może szczytu ramienia. Myśli, że byłby to sygnał, sposób na rozpoczęcie.
– Widziałem was wcześniej w tawernie – przypomina sobie chłopak. – Wtedyście nie mieli pieniędzy.
– Poprawiło mi się w życiu – wyjaśnia Drax.
Chłopak ponownie kiwa głową i wypija jeszcze trochę rumu. Może bliżej mu do dwunastej wiosny, myśli Drax, jeno nie wyrósł, zresztą jak wielu z nich. Wyciąga rękę i odejmuje butelkę od ust młodego.
– Powinieneś coś zjeść – oświadcza. – Chodź ze mną.
Bez słów podążają Wincolmlee i Sculcoates, mijają gospodę Whalebone, składowisko drewna. Zachodzą do piekarni Fletchera, po czym Drax czeka, aż chłopak łapczywie pochłonie mięso w cieście. Skończywszy, młodziak wyciera usta, odcharkuje flegmę z głębi gardła i wypluwa ją do rynsztoka. Nagle wydaje się starszy niż przedtem.

 
Wesprzyj nas