Jerzy Sosnowski rozlicza, podsumowuje i rzuca wyzwanie doświadczeniom swojego pokolenia. Wraz z bohaterami “FAFARUŁEJ” poruszamy się po czule portretowanej warszawskiej Woli lat 60. i 70. – zupełnie innej, a przecież tak niedawnej.


FAFARUŁEJ czyli pastylki z pomarańczyKażdy czasem marzy, by cofnąć się w czasie i jeszcze raz poczuć się dzieckiem. Zrobić niektóre rzeczy jeszcze raz, ale inaczej. Bo w gruncie rzeczy ciągle żyje w nas dziecko, czy mamy lat 30, 50 czy 80. Uważajcie jednak o czym marzycie. Czasami marzenia się spełniają…

W nowej powieści Jerzego Sosnowskiego wracają znani czytelnikom bohaterowie niezwykle ciepło przyjętego “Snu sów”. Pociąg z Warszawy Zachodniej zawozi nie tylko do Kołobrzegu – jest nostalgiczną podróżą dojrzałego mężczyzny, w której przygląda się z bliska swoim korzeniom i z szacunkiem przywołuje to, co go ukształtowało.

“FAFARUŁEJ czyli pastylki z pomarańczy” rozgrywa się na kilku płaszczyznach czasowych i przestrzennych. Jarko Wolski cofa się do wczesnego dzieciństwa, kiedy pokój trzeba było dzielić ze starszą siostrą, łatwo było wpakować się w szkolne kłopoty, walczyło się z upiorną woźną, wkuwało wzory skróconego mnożenia i zgłębiało wstydliwą sztukę podrywu. Porządkuje szkolne wspomnienia, książki zbójeckie, potyczki z filozofią i pierwsze dyskoteki pachnące podkradzionym mamie Masumi.

To historia o trudnych czasach nastoletnich: pierwszych zachwytach i buntach, własnoręcznie tworzonych instrumentach z puszek po Ince, pastylkach z pomarańczy, trudno dostępnych winylach i urokach magnetofonu kasetowego MK-125.

W Polsce piosenki z radia wciąż tłumaczy się przy pomocy słownika i siły woli, na święta się czeka, a o dziewczyny zabiega. Jarko Wolski i jego koledzy mają swoje zasady, ale uczą się też stawiać pytania o odstępstwa od nich. Pierwsze dylematy, zawody, rozczarowania i eksplozje radości – w “Fafarułej” mamy do czynienia z kalejdoskopem wspomnień. Te moszczą się w przypowieściach i baśniach, ich kształt zaskakuje nieraz jak wizyta złowieszczych Mysikrólików.

W powieści mieszają się epoki, lata, pory roku, a Jarko uwięziony w pętli czasu zaczyna wierzyć, że utknął w niej na dobre. Nie może pozbyć się wrażenia, że na ulicy właśnie minął swoją żonę, której przecież jeszcze nie ma. Gdzieś na peronie widzi samego siebie sprzed kilku lat. A może raczej za kilka lat?

Narrator zabiega czytelnikowi drogę, żongluje konwencjami, mierzy się z formą. Sosnowski rozlicza, podsumowuje i rzuca wyzwanie doświadczeniom swojego pokolenia. Wszystko po to, żeby po latach przyznać, ile kosztuje nas odbiór upragnionego biletu do dorosłości. Wraz z bohaterami “Fafarułej” poruszamy się po czule portretowanej warszawskiej Woli lat 60. i 70. – zupełnie innej, a przecież tak niedawnej.

Wzruszająca, dojrzała, sentymentalna podróż do swoich początków i czasów minionej Warszawy.

Jerzy Sosnowski – ur. 1962 roku w Warszawie, historyk literatury, pisarz i publicysta, członek redakcji kwartalnika „Więź”, były dziennikarz radiowej Trójki. Laureat Nagrody Kościelskich za zbiór opowiadań „Wielościan” (2001). M.in. autor powieści “Apokryf Agłai” (2001), “Tak to ten” (2006) i „Spotkamy się w Honolulu” (2014) oraz zbioru esejów “Ach” (2005).

Jerzy Sosnowski
FAFARUŁEJ czyli pastylki z pomarańczy
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 19 kwietnia 2017
 
 

FAFARUŁEJ czyli pastylki z pomarańczy


W SIENI JESIENI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

w którym zaraz po przebudzeniu trzeba przypomnieć sobie sen mający pewne znaczenie dla dalszego ciągu opowieści, a na początku i końcu pojawia się słownik pisarzy świata


Jarko otworzył oczy. Leżał na wznak i z tej odwrotnej perspektywy starał się odczytać tytuły niektórych książek, wypełniających regał nad jego głową. Po odcyfrowaniu, że ta na wyciągnięcie ręki ma na grzbiecie ŚWIATA PISARZY ISKIER SŁOWNIK MAŁY, przymknął powieki, bo coś ważnego jeszcze miało się zadziać po ich wewnętrznej stronie. Ale nie udało mu się tam przedostać, bo ktoś ściągnął z niego kołdrę, a głos Mamy, już pędzącej do dalszych obowiązków, dopowiedział od drzwi: „Wstawaj, Jarko, jest po siódmej”. Kiedyś brzmiało to nieco bardziej serdecznie, ale w obecnych warunkach ryzykownie było wdawać się w rodzinne czułości. Czułość od rozczulenia dzieli włos, rozczulenie od rozżalenia – drugi; dajcie spokój.
Lepiej było pomyśleć o śnie, który chłopiec starał się przypomnieć sobie, utrzymując chwiejną równowagę nad sedesem. Pamięć pracowała równie leniwie jak pęcherz. Już prawie zrezygnował (z sikania i z przypominania sobie), gdy wreszcie struga poleciała łagodnym łukiem w dół, a zarazem, jakby po odblokowaniu miejsca wewnątrz Jarka, wlały się w niego wspomnienia nocy.
Zdawało mu się, że idzie w ciemności przez las. Wraca znad morza (no tak, wrócił stamtąd miesiąc temu, ale przecież nie na piechotę!). Czuje, że musi koniecznie znaleźć kogoś: Mamę, siostrę i jeszcze jedną kobietę – może swoją żonę? – imieniem Maria. Wszystko się pokręciło: w mijanych krzakach szeleściły, zamiast nocnych stworzeń, takich jak jeże czy nornice, rozmaite czasy. Gdyby skręcił ze swojej ścieżki, mógłby trafić na bitwę pod Grunwaldem, własny pogrzeb, albo wylądować w kołysce. Na wszelki wypadek nigdzie więc nie zbaczał. Na szczęście drzewa uprzejmie zabrały gałęzie znad jego głowy – wyglądało na to, że maszeruje jakąś przecinką, bo kierunek wyznaczał mu wykreślony prosto wąski pasek nieba, rozświetlonego blaskiem księżyca. Sam księżyc skrywał się gdzieś po prawej stronie. W pewnej chwili Jarko trafił stopami na asfalt, a po bokach ścieżki, już teraz nie ścieżki, lecz alejki, zaświeciły latarnie. Poczuł się zmęczony i kiedy zobaczył po lewej kwadratowe okno jakiejś chatynki, wahał się tylko przez chwilę. Zastukał do drzwi i wtedy przyjrzał się z zadumą swojej dłoni: była to dłoń wielka, porośnięta z rzadka czarnymi włoskami, dłoń dorosłego mężczyzny.
We wnętrzu coś zaszurało, załomotało i zapadła cisza, poprzedzona metalicznym „klik”, z jakim w westernach samotni kowboje odwodzą kurki od strzelb, przygotowując się na pojedynek z Bardzo Licznymi Bandytami. Jarko był Nieliczny i zdecydowanie nie był Bandytą, toteż po chwili wahania zastukał ponownie. – Nazywam się Jarko Wolski – powiedział i miał ochotę się obejrzeć, bo w barytonie, jaki się rozległ, zupełnie nie rozpoznał siebie. Ale skoro ręce miał Dojrzałe, to i głos miał prawo się dostosować, więc tylko na wszelki wypadek powtórzył: – Nazywam się Jarko Wolski, zgubiłem drogę i chce mi się spać. Mógłbym tu przenocować?
Drzwi uchyliły się, a ze szpary niezbyt przyjaźnie wysunięto długą lufę. W mroku za nią błyszczała podejrzliwie para oczu. – Na pewno sam? Nikt za tobą nie szedł? – w chrapliwym szepcie brzmiała panika i Jarko zerknął nerwowo za plecy, ku alejce. W tym samym momencie żylasta ręka pociągnęła go do środka, a drzwi zatrzasnęły się za nim z łomotem. – Chłopie – zakaszlał facet ze strzelbą, być może zresztą zaśmiał się, ale kaszląco. – Coś ty, głupi, że o tej porze spacery urządzasz? Przecież mogły cię zagryźć.
Trudno było na to inteligentnie odpowiedzieć, zwłaszcza że pytał ktoś, kogo Jarko zupełnie nie widział, więc chłopiec zadyszał tylko, żeby ogólnie dać do zrozumienia, że docenia niebezpieczeństwo i tym bardziej jest wdzięczny za gościnę. Rozległy się kroki, skrzypnięcie, z trzaskiem błysnęła zapałka i w sąsiednim pomieszczeniu – bo, jak się okazało, w chatynce były dwa – zapłonęła lampa naftowa.
Teraz można się było rozejrzeć. Jarko stał w niewielkiej sieni, której znaczną część zajmował stary tapczan z włóczkową narzutą. W głębi o ścianę oparto jakieś narzędzia, a może broń: widły, łopatę, grabie i kosę z ostrzem na sztorc. Po lewej ręce, za uchylonymi właśnie drzwiami, rozpościerała się spora przestrzeń, przypominająca – jak Jarko, wyciskając pastę na szczoteczkę do zębów, uświadamia sobie z rozbawieniem – wnętrze chaty Kiemliczów, do której w filmie Potop Jerzego Hoffmana dociera ranny Kmicic: pod ścianą barłóg, pośrodku stół z niedojedzoną pieczenią i glinianymi naczyniami, przy wejściu palenisko. Gospodarz przytknął właśnie twarz do brudnego okienka i osłaniając wzrok przed pełgającym światłem lampy, wyglądał nerwowo na zewnątrz. – Zaraz przyjdą – rzęził. – Teraz to już przyjdą na pewno. Musiałeś je zwabić.
Jarko zrobił kilka kroków w jego stronę. Coś mu mówiło, że im dalej będzie od drzwi wyjściowych, tym dla niego zdrowiej. – Ale kto właściwie? – wybąkał. Może lepiej było nie zdradzać się z ignorancją, ale skoro coś im zagrażało, należało dowiedzieć się więcej. Tyle że zamiast spodziewanego objaśnienia usłyszał gromkie: – Gdzie leziesz? – i został wypchnięty z powrotem do sieni.
– Zaglądają przez okno – zadyszał gospodarz po dłuższej chwili. – A tutaj przynajmniej cię nie zobaczą. Choć i tak pewnie wywęszą. Że też musiałem ci otworzyć… Rano co najwyżej pozbierałbym kosteczki, czy co tam by po tobie zostało, i cześć. A tak… – Mówiąc to, wciąż przyglądał się przybyszowi z namysłem i Jarko poczuł się zdecydowanie Nieswojo. Przypomniał sobie swoje skojarzenie z westernem i już chciał powiedzieć, że kowboje nie zostawiają nigdy bezbronnych wędrowców na pastwę losu, a w żadnym razie nie wyrzucają ich za drzwi, kiedy ich już przyjęli, ale jego kowboj pociągnął nieelegancko nosem i sam doszedł do takiego wniosku. – No trudno – orzekł. – Spróbujmy. Kładź się w sieni. – Ruchem głowy wskazał na tapczan. Szarpnięciem sprawdził skobel, a potem sięgnął po grabie i zaparł nimi drzwi. – Może nie będą zawzięte. To zresztą zależy od ciebie. Coś ty tam przeskrobał…
Na to Jarko znowu nie znalazł odpowiedzi, a w każdym razie nie zdążył, bo gospodarz zaraz cofnął się i zamknął w swojej części domu. W ciemnościach można więc było tylko położyć się z westchnieniem i nasłuchiwać. Sprężyny jęczały przy najmniejszym ruchu, toteż nasz bohater – którego trudno w tym momencie nazywać bohaterem, ale nie będę wam o nim pisał ciągle Jarko i Jarko, bo to byłoby nudne – wkrótce zrezygnował z poszukiwania najwygodniejszej pozycji i trwał, wyciągnięty na wznak, starając się oddychać jak najciszej i ogólnie udając, że go wcale nie ma. Za drewnianymi ścianami zerwał się lekki wiatr, w oddali pohukiwały sowy. Coś pisnęło, potem nad głową usłyszał Jarko tupotanie wielu łapek. Chwilę później drzwi od sąsiedniego pomieszczenia otworzyły się z trzaskiem, a gospodarz, ze strzelbą w ręce, robił wrażenie, że zamierza wypalić do własnej powały. – Wiewiórki? – zapytał Jarko z nadzieją w głosie.
– Jakie tam wiewiórki – zachrypiał tamten złowróżbnie, tak złowróżbnie, jak to możliwe tylko w snach. Jarkowi zjeżyły się wszystkie włosy na głowie. – Myślikróliki. Mrowie rozjątrzonych, wściekłych Myślikrólików. Szły za tobą. Rozpaliłem ogień, żeby nie weszły przez komin, ale i tak jest ich za dużo. Kim ty właściwie jesteś? Jak narozrabiałeś?
Coś zaczęło dobijać się z zewnątrz, popiskiwanie brzmiało teraz jak szepty wielu rozzłoszczonych dzieci, którym zabroniono odzywać się na głos. Skobel drżał od kolejnych uderzeń, a grabie wyginały się niebezpiecznie. Gospodarz skoczył do okna, uchylił je i wystrzelił na postrach, ale potem błyskawicznie zatrzasnął okno na zasuwkę. Jarko zrozumiał, że został Wykryty, i niewiele myśląc, postanowił przynajmniej zobaczyć niebezpieczeństwo, więc podszedł bliżej i zaczął wypatrywać, co się dzieje za szybą.
Wciąż świeciły latarnie wzdłuż alei, którą tu przybył, i w ich świetle zobaczył, że wokół chaty zgromadził się olbrzymi tłum niewysokich postaci z wielkimi uszami. Myślikróliki, gdyby występowały w mniejszej ilości, można by od biedy uznać za coś w rodzaju żywych maskotek – zdaje się, że były pokryte sierścią, a ich wielkie oczy patrzyły ze wzruszającym, bądź co bądź, wyrzutem – ale pokrywały teren aż do alei z latarniami, wspinały się nieporadnie po ścianach i sądząc po wzmagającym się tupocie, opanowały też dach. Poza tym kłapały nieprzyjemnie, ukazując rząd ostrych ząbków, albo mlaskały żarłocznie. Wydawały przy tym odrażające dźwięki: Mca! Mca! – to te mlaskające. I: Kłap! Kłap!
– Nie damy rady – wysapał gospodarz. – Takiego stada w życiu nie widziałem. – Stali teraz obok siebie; jego oddech śmierdział papierosami i cebulą, ale Jarko wiedział, że to i tak najlepsze, co może w tym momencie czuć. Mężczyzna pchnął go, nakazując powrót do sieni. Tu z rozmachem otworzył tapczan (taki sam, na jakim spała Babcia – uświadamia sobie teraz Jarko, myjąc nieporządnie twarz i ręce. Do łazienki stuka Krysia: – Weź się pospiesz!). – Pakuj się! – rozkazał mężczyzna i Jarko, rad nie rad, wlazł do skrzyni. Jeśli Myślikróliki mają naprawdę taki dobry węch, niewiele mi to pomoże – przeleciało mu przez głowę i już chciał wygramolić się na powrót, ale w tym momencie gospodarz zamknął tapczan i, co za dziw, równocześnie spód skrzyni uchylił się pod Jarkiem, bo to nie była kryjówka, ale
górny podest
bardzo
krętej
zjeżdżalni
pa
aa
aa
aa
aa
nie!
– darł
się
Jarko,
niepomny
na
zagrożenie
Myślikrólikami,
nic
to
nie
pomagało,
pędził
w dół
jakąś
rurą,
zarzucało
go
na
zakrętach,

nagle
wylądował na czymś miękkim.

Wokół cuchnęło zgniłymi warzywami, wilgocią, starzyzną. Jarko nie bez obrzydzenia zorientował się, że siedzi na stercie ziemniaków, z których te najwyżej położone rozciapciał, padając, i teraz rozmazują mu się na spodniach. Wstał i wtedy rozpoznał to miejsce: znajdował się w piwnicy warszawskiego bloku, w którym mieszkał. Przez zakratowane okienko, częściowo przesłonięte trawą, dochodziły tu zgrzytliwe dźwięki rozpędzających się za przystankiem tramwajów; naprzeciw sterty ziemniaków, kupionych już na zimę, stał, obrócony ekranem do ściany, stary telewizor, a ponadto rower Krysi, od dawna nieużywana przez Jarka hulajnoga, powiązane starannie w paczki roczniki „Płomyczka” i „Misia”, niski regał, zwany „pomocnikiem”, który wyeksmitowano z sypialni rodziców po kupieniu wersalki, a na samym środku pomieszczenia leżała zapalona latarka. Porzucona przez niego? Sięgnął po nią i zobaczył, że ma na powrót swoje własne, nieduże dłonie; był znowu chłopcem i, jak zawsze, trochę się tej piwnicy bał. Zerknął w górę: sufit był zbyt wysoko, żeby dostrzec dziurę, która go tutaj wypluła, możliwe zresztą, że zdążyła zarosnąć. Otrzepał spodnie i postanowił pójść na pierwsze piętro, do mieszkania, jak gdyby nigdy nie było Myślikrólików ani dziwnych mężczyzn ze strzelbami. Przy skoblu wisiała kłódka. Zatrzasnął ją, znaną dobrze trasą udał się po schodach na parter, zamknął za sobą drzwi prowadzące do piwnic i zastanawiając się, ile właściwie ma teraz lat i co go czeka, dotarł na pierwsze piętro.
– Co cię tak długo nie było? – przywitała go Mama. – Odniosłeś?
– Odniosłem – odparł Jarko, zastanawiając się, co odniósł. Potem musiał się jeszcze wytłumaczyć z zabrudzonych spodni. Krysia nie podniosła głowy znad swojego biurka, gdy siadał przy swoim.
Przestrzeń trzypokojowego mieszkania państwa Wolskich podzielona była w sposób niełatwy do ogarnięcia. Spróbuję wam to pokrótce objaśnić, bo potem może nie być czasu: otóż w pokoju, w którym uczyła się maturzystka Krysia, stało też biurko Jarka, który tu ponadto spał (w kącie wygrodzonym przez regał z Małym słownikiem pisarzy świata). Tapczan Krysi, odziedziczony po Babci – więc możemy chyba uznać, że już go znacie – znajdował się w drugim małym pokoju, w którym poza tym mieściło się biurko Taty. Rodzice spali zaś w pokoju największym, przechodnim, gdzie znajdował się okrągły stół, przy którym jadało się posiłki. Zanim kupili wersalkę, spali tam, gdzie dzisiaj Krysia. Krysia spała tam, gdzie Jarko, w tym samym pokoju co Babcia. A Jarko spał z rodzicami, chyba że chorował: wtedy jego łóżeczko, z którego zdążył tymczasem wyrosnąć, przenoszono do stołowego. Żeby nie było to za proste, dodajmy, że wówczas biurko Jarka było biurkiem Krysi i znajdowało się w największym pokoju, a sam Jarko nie miał własnego biurka, bo był za mały. Własnego biurka nie miała też Mama, aż do dziś, ale to z innego powodu, a mianowicie dlatego, że go nie potrzebowała, na dowód czego rozkładała się ze swoimi maszynopisami na stole, w przerwach między rodzinnymi posiłkami. Jeśli macie teraz wrażenie, że wszystko rozumiecie, to widoczne nie udało mi się tego przedstawić jak należy. Sam się dziwię, że każdy trafiał do własnego łóżka i własnego biurka, więc jeśli w toku opowieści wyda się wam, że coś się nie zgadza, to dajcie znać, bo pewnie będziecie mieli rację.
W każdym razie Jarko sięgnął do leżącej pod biurkiem teczki i wyciągnął pierwszy z brzegu zeszyt: obok swojego nazwiska zobaczył napis „klasa VII a”. Czyli ma trzynaście lat, cóż, mogło być gorzej – uznał. Ale potem przypomniał sobie, co to oznacza, dlaczego w domu jest tak cicho, i zrobiło mu się zimno. I chyba wtedy się obudził, a może trochę później? Kiedy już zjadł kolację i poszedł do łóżka, żeby jeszcze poczytać? Kiedy zgasił lampkę i zamknął oczy?
„Co za dziwny sen”, myśli sobie Jarko, przeczesując grzywkę i nie zważając na powtórne stukanie Krysi do drzwi łazienki. – Zaraaa, już kończę! – rozdarł się nagle, przypomniawszy sobie o zasadzie grzeczności, której respektowania od niego Oczekiwano (a on wciąż zawodził), i zapatrzył się w odbicie w lustrze. Sen, który wkomponowuje się na końcu w rzeczywistość, hm – Jarko marszczy brwi. I przez chwilę rozważa, co by było, gdyby to nie był sen.

W czasie gdy Jarko zjada kajzerkę z serem i pije kawę zbożową…

…my posłuchajmy coveru piosenki sprzed lat. Słowa polskie – Andrzej Walczak, śpiewa zespół Wolkoff Band.

W tej piosence było słowo „Missisipi”,
Dziś wiem tylko, że ją śpiewał zespół Slade.
Nic poza tym żaden z nas, nawet kumpel Andrzej K.,
Nie rozumiał z niej.

Siódma klasa, zbiory nagrań ulubionych,
Magnetofon MK-125.
Tajemniczy tytuł ten, pełen pragnień, pełen drżeń,
Brzmiał FAFARUŁEJ.

Słowo FAFARUŁEJ oznaczało wszystko to,
Słowo FAFARUŁEJ: to, co z głębi czasu szło.
Zaskrzypiały gdzieś drzwi,
słychać kroki, klamka drży
– Ciągle nic.

Sto tysięcy bardzo głupich wyobrażeń,
Jak wyglądać będą nasze Queens of Life.
(Ale nie wie żaden z nas, nawet kumpel Andrzej K.,
Jak się tańczy jive).

Słowo FAFARUŁEJ oznaczało wszystko to,
Słowo FAFARUŁEJ: to, co z głębi czasu szło.
Zaskrzypiały gdzieś drzwi,
słychać kroki, klamka drży
– Ciągle nic.

Wiem: na imię mojej żonie będzie Klara.
(Może także być Agnieszka – mówi on).
Naturalnie, z tyłu pies „Głos Wybrzeża” będzie niósł,
Gdy ją spotkam już!

Słowo FAFARUŁEJ oznaczało wszystko to,
Słowo FAFARUŁEJ: to, co z głębi czasu szło.
Zaskrzypiały gdzieś drzwi,
słychać kroki, klamka drży
– Ciągle nic.

Słowo FAFARUŁEJ oznaczało wszystko to,
Słowo FAFARUŁEJ: to, co z głębi czasu szło…
Ile można tak trwać? Wciąż czekając na to, co
Ma się stać.

No, śniadanie zjedzone, nie ma co zwlekać. Jest 7:50. Odjazd!

 
Wesprzyj nas